Читать книгу Śmierć sprzedawcy dywanów - Karin Wahlberg - Страница 6
1
ОглавлениеCarl-Ivar Olsson siedział na pokładzie i całym sobą chłonął życie. Było sobotnie popołudnie, silniki statku szumiały kojąco, nieco go usypiając. Świeże powietrze też robiło swoje.
Świeże to może za dużo powiedziane... Poprawił się szybko. Powietrze nad miastem takiej wielkości jak Stambuł raczej nie należało do najzdrowszych. Żyło tu w chaotycznym zgiełku około dziesięciu milionów ludzi; do tego dochodziły spaliny i cienka powłoka ozonowa w stratosferze. Po wytarciu nosa chusteczka robiła się szara. To nie mogło być dla nikogo dobre.
Ale jemu nie przeszkadzało. Czuł się tu bardzo dobrze. Część jego duszy na dobre zapuściła tutaj korzenie.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Już niemal automatycznie przejmował myśli i komentarze żony, czyniąc je własnymi, dlatego teraz mógłby bez trudu wyobrazić sobie, że ona siedzi obok niego. Tak to często bywa z dwojgiem ludzi, którzy przeżyli ze sobą wiele lat. Zrastają się na dobre i na złe.
Właściwie to wcale nie miał ochoty myśleć teraz o żonie, nie mógł jednak zapomnieć zatelefonować do niej wieczorem i powiedzieć, że jeszcze kilka dni go nie będzie. Kiedy poprzedniego dnia wyjeżdżała do Szwecji, zapowiedział swój powrót na wtorek, ale już wtedy wiedział, że zostanie do następnej soboty, czyli cały tydzień dłużej.
Ale nie zdobył się na to, by poinformować o tym wprost. Popatrzyłaby na niego wymownie i nie wypowiadając ani słowa, zmusiłaby do wyjaśnień. O wiele łatwiej było zadzwonić i szybko wspomnieć, że jakiś stary dobry znajomy z Syrii przypadkiem wpadł na niego w Stambule. Być może ona będzie już tak pochłonięta pracą, że powie tylko coś w rodzaju: „Rób, jak chcesz, Carlu-Ivarze, bylebyś wrócił cały i zdrowy...”. Może nawet nie będzie w jej głosie irytacji, co najwyżej da się usłyszeć ślad znużenia, jakby rozmawiała z dzieckiem, które żebrze o słodycze.
Właściwie po tylu latach powinna go już przecież umieć przejrzeć na wylot – choć z drugiej strony ludzie widzą tylko to, co chcą widzieć.
Poza tym nie są już dziećmi, ani on, ani Birgitta. Trzeba korzystać z życia, dopóki trwa – pomyślał z melancholią, wciągając głęboko zapach morskiej bryzy.
Dobiegał siedemdziesiątki. Lubił życie. I to bardzo. Jeszcze tyle ma przed sobą. Musi tylko żyć rozsądnie i zrobić coś z żołądkiem.
Nagle jakby znowu poczuł na sobie krzywe spojrzenie żony i trochę się zirytował. Jej krytyczny wzrok nie oszczędził nawet pojemnika jogurtu wchodzącego w skład hotelowego śniadania. Turecki jogurt jest delikatny i smaczny, ale trochę za tłusty. To mówiły jej oczy, odczytał ten przekaz bez trudu. Natomiast czarne oliwki i dojrzewające w słońcu pomidory spotkały się z aprobatą. Zawsze nakładał ich sobie całą górę na talerz, a żona nic nie mówiła. Nie miała też nic przeciwko ogórkom, fecie i miodowi. Nawet przeciwko masłu. Chyba musiała go nie zauważyć.
Natomiast chleb był zbyt biały, pozbawiony błonnika. Do tego stopnia wyprowadziło ją to z równowagi, że rzuciła głośno, czy ktoś chciał słuchać, czy nie: „Naprawdę nie macie tu żadnego ciemnego pieczywa?”.
Właśnie to słówko „naprawdę” pozostało mu w pamięci i przeszkadzało nie wiadomo dlaczego nawet jeszcze teraz, kiedy siedział w całkowitym spokoju na promie. Powinien zachować obojętność w stosunku do jej belferskich zapędów. Sięgnął więc po bułeczkę sezamową, nalał sobie czarnej kawy i usiadł przy czteroosobowym stoliku z lakierowanym brązowym blatem. Jedli w milczeniu. Ona przeżuwała, głośno kłapiąc zębami.
Bardzo sobie cenił te tureckie śniadania.
Na wspomnienie tamtego epizodu potrząsnął głową, patrząc na fale. Jakby chciał pozbyć się obrazu żony. Jednak rozdrażnienie go nie opuszczało.
Nasze życie nas prześladuje – stwierdził filozoficznie, patrząc na wyprzedzający ich mniejszy i szybszy prom. W Stambule nazywano je autobusami wodnymi. Obracające się śruby pozostawiały za sobą smugę spienionej szarozielonej wody i słonawy morski zapach. Na morzu Marmara panował duży ruch, statki i promy pływały bez przerwy w tę i z powrotem.
Podrapał się po karku, po czym nieco zmienił pozycję, nadal czując obok siebie na ławce miękki materiał swojej torby.
Specjalnie usiadł tak, żeby nikt nie mógł wcisnąć się między niego a torbę. Naprzeciwko wisiały przymocowane łodzie ratunkowe. Opuszczając rękę, szybko i niemal niezauważalnie przesunął dłonią po lewej pole wiatrówki. Chciał sprawdzić, czy nadal ma wszystko w kieszeni. Oczywiście miał.
Potem zamarł w bezruchu, aż wreszcie odzyskał całkowity spokój i znowu mógł się upajać wspaniałym nicnierobieniem i oddawać różnym przyjemnym rozmyślaniom.
Płynął w stronę nabrzeża w dzielnicy Eminönü w samym sercu Stambułu. Prom przemieszczał się w równym tempie i właśnie brał lekki zakręt, podczas gdy on przyglądał się falom. Myśli w jego głowie krążyły coraz wolniej i w końcu były jak pojedyncze liście, które uparcie trzymają się na gałęziach mimo jesiennych wichur, przeciągających jedna za drugą. Wreszcie także one urywały się i powoli wirowały ku ziemi. Spadały i z czasem się rozkładały, zamieniając się w glebę. Odwieczny krwiobieg natury – pomyślał ociężale.
Z płynącego z naprzeciwka promu rozległa się głośna muzyka. Podskoczył. Przyjemna senność ulotniła się natychmiast.
Przed oczami stanęła mu, o dziwo, ponownie żona. Może to był jego sposób przepracowania tematu, jak to się teraz mówiło. Rozprawienia się z nim wewnętrznie, by w końcu się od niego uwolnić.
W gruncie rzeczy Birgitcie trudno było coś zarzucić, była pracowitą i dzielną kobietą. To on się wycofał. Sam zauważył, że to zrobił. Wycofał się, broniąc jej, a tym samym siebie i swojej niechęci. A nawet wyrzutów sumienia.
Chyba się domyślała, na czym to wszystko polega. Skoro on traktował ją wyrozumiale, miał nadzieję od niej otrzymać to samo. Będąc sprawiedliwym, nie osądzając i nie przykładając własnej miary, odciążał sumienie. Wiedział z doświadczenia, że w ten sposób łatwiej mu było trzymać się na dystans, nie będąc jednocześnie podłym. Nie jest przecież podłym mężczyzną. Nie chciał tak o sobie myśleć. Uważał się raczej za kogoś, kto ogólnie rzecz biorąc, emanuje uczciwością i budzi szacunek.
Powstrzymując się od nadmiernej krytyki, musiał mimo wszystko stwierdzić, że w ostatnich latach ich wspólne życie zanadto zaczęło się koncentrować na tym, co jest zdrowe, a co niezdrowe. To jej ogromne zainteresowanie tym, co nie jest korzystne, przeszkadzało mu w nie mniejszym stopniu. To, co niezdrowe, wyjątkowo ją poruszało. Przyczepiła się do tego i potępiała równie żarliwie, jak w czasach jego dzieciństwa piętnowano prostytucję i alkoholizm.
Można by oczywiście spytać, dlaczego tracił czasu, irytując się lękiem swojej żony przed umieraniem. Miała rzecz jasna jak najlepsze zamiary, namawiając go na nordic walking i do spożywania mniejszej ilości tłuszczu i węglowodanów. Chciała, aby także on żył jak najdłużej. Żeby jak dwie stare papużki jednocześnie spadli z drążka. Jeśli umrze jedno, drugiemu też nie zostanie już wiele życia.
Roześmiał się głośno. Cokolwiek by mówić, dbanie o zdrowy tryb życia to w gruncie rzeczy zajęcie całkiem niewinne.
Ale jego żona jest teraz daleko.
Zachodzące powoli słońce nadal mocno grzało. Paliły go policzki. Zmrużywszy oczy, przyglądał się refleksom światła na wodzie. Na horyzoncie rysowały się chyba Wyspy Książęce. Wiedział, że leżą właśnie gdzieś tam. Potem powiódł wzrokiem po linii brzegowej po azjatyckiej stronie, rozmywającej się w oddali w szarozielonej poświacie.
Poczuł dotkliwą pustkę. Pewnie dlatego że jego myśli podążyły w niepożądanym kierunku – ku żonie. Ale on już nad tym zapanuje. Ostatecznie ma przed sobą jeszcze kilka dni w Stambule. Cały tydzień, licząc dokładnie.
Ciemne chmury, które pojawiły się w jego życiu, usunie na bok. Będzie go to trochę kosztować, ale warto.
Na razie tak być musi. Później spróbuje coś wymyślić.
Grupa amerykańskich turystów, którzy siedzieli obok niego i głośno rozmawiali, wstała i ruszyła z pokładu w głąb statku. Nagle poczuł się znacznie lepiej. Rozsiadł się wygodnie, mimo że drewniana ławka była bardzo twarda. Ogarnął go łagodny nastrój pojednania. Zaczął powoli zapadać w drzemkę, pod wpływem sennej ciszy głowa przechylała się raz w jedną, raz w drugą stronę, aż wreszcie opadła do tyłu. Powieki się zamknęły.
Prom sunął po wodzie. Szum fal uderzających o burtę i jednostajne skrzeczenie mew stopniowo się oddalały.
Nad sprzedawcą dywanów Olssonem zawisł ciężki cień.