Читать книгу Śmierć sprzedawcy dywanów - Karin Wahlberg - Страница 8

3

Оглавление

Annelie Daun siedziała przy ładnym stole z orzechowego drewna, o toczonych nogach, który pełnił funkcję i lady, i biurka. Czytała. Podręcznik do nauki włoskiego. Ledwo słyszalnie, jakby nie chciała zakłócać ciszy, mamrotała słówka pod nosem, powtarzała je raz za razem. Z ulicy nie docierał żaden hałas, bo tylko z rzadka przejeżdżał jakiś samochód.

Annelie miała na sobie obcisłe spodnie w drobną pistacjowozieloną i ciemnoróżową kratkę, a do tego bawełnianą bluzkę z krótkimi rękawami w odpowiedniej różowej tonacji. Nawet wyprasowała ją dziś rano, dlatego materiał był teraz gładki i miękki w dotyku. Uważała, że wygląda pociągająco, a jednocześnie porządnie. Starała się, mimo że do sklepu nie przychodziły tłumy klientów. Czasami nie zaglądał nikt. Stroiła się przede wszystkim dla siebie.

Włoskie zwroty zaczęły ją nużyć. Przerwała naukę i wyjęła ze skórzanej torebki marki Mulberry lusterko, po czym pociągnęła sobie usta różowym błyszczykiem. Przy okazji rzuciła okiem na swój zgrabny, lekko piegowaty nosek i jasną grzywkę. Słońce dokonało cudu – jakby powiedział Carl-Ivar, gdyby nie był w Turcji. On mógł mówić takie rzeczy i nie brzmiało to uszczypliwie ani dwuznacznie. Według własnej oceny wyglądała świeżo, wiedziała jednak, że takie określenie jemu nigdy nie przeszłoby przez gardło. Świeże w jego świecie mogły być tylko sałata i cięte kwiaty. Kilka dni temu była u fryzjera i miała teraz półdługą, cieniowaną fryzurę. Przeciągnęła palcami po włosach, aby trochę je podnieść.

Była sobota, więc nie spędzi całego dnia w sklepie. Sąsiadka obiecała wstąpić po nią zaraz po drugiej. „Na wsi wszyscy sobie pomagają, oczywiście, że możesz ze mną jechać” – powiedziała Birthe, kiedy zadzwoniła do niej wczoraj wieczorem. Gdyby zamknęła już o pierwszej, zdążyłaby jeszcze przejść się po sklepach przed przyjazdem sąsiadki. Jej własny samochód stał uszkodzony w warsztacie w Zachodniej Dzielnicy Przemysłowej. Na szczęście zdołała dotelepać się tam mimo dławiącego się silnika, dzięki czemu ominęło ją holowanie.

Sklep sprzedawcy dywanów znajdował się na samym rogu, toteż światło wpadało do środka z dwóch stron. Budynek liczył ponad sto lat, miał przyjemną aurę, co zawsze wprawiało ją w dobry nastrój, kiedy rano otwierała drzwi i przechodziła przez próg.

Biurko, przy którym siedziała Annelie, było zwrócone w stronę drzwi i obu okien. Za nią na ścianie wisiały dywany, a obok stał niski regał z grubymi książkami, w większości angielskimi, pełnymi pięknych zdjęć tkanych i wiązanych dywanów ze wszystkich zakątków świata. Kiedy patrzyła na te wspaniałe okazy, traciła poczucie czasu. Wprost niewiarygodne, co potrafi stworzyć ludzka ręka – w przypadku dywanów była to zwykle ręka kobieca.

Za regałem kręcone schody prowadziły na dół do magazynu. Cały lokal nie był w sumie duży. Wydawał się przytulny.

Annelie podniosła wzrok i spojrzała na dwór. Róg ulicy był częściowo w cieniu, ale połowę okna wystawowego oblewały ostre promienie słońca. Dywany leżały przykryte papierem pakowym, aby nie wyblakły. Ruszyła się ze swojego miejsca przy biurku i poprawiła duże brązowe arkusze. Pomyślała, czy nie włączyć radia, ale cisza działała niemal jak narkotyk. Dla niej była niczym ulubione danie. Nieudane lata w głośnej klasie szkolnej, gdzie odbywała staż jako nauczycielka, odebrały jej trochę zdrowia i kazały podchodzić z większą ostrożnością do kolejnych wyborów.

Z rękami skrzyżowanymi na piersi podeszła do okna i wyjrzała na dwór. Ludzie chodzili już w półbutach, odwiesili ciepłe kurtki. Uśmiechnęła się i odwróciła do biurka, próbując przypomnieć sobie włoskie słówka. Znowu wyleciały jej z głowy. Coś takiego zdarzało jej się zbyt często. Bardzo się starała, aby wygrzebać z pamięci kilka wyrazów i złożyć z nich zdanie, jednak zwykle wychodziło z tego słowne risotto. Zdawała sobie sprawę, że chyba nigdy nie nauczy się mówić po włosku, mimo to nie zamierzała się poddać. Z niektórych celów trudno jest, o dziwo, zrezygnować – pomyślała, wpatrując się w drobiny kurzu wirujące w rozświetlonym powietrzu.

Czy powinna sięgnąć po ścierkę? Nie, przecież nie ma tak wiele do sprzątania i można z tym spokojnie poczekać do poniedziałku. Na podłodze leżały rdzawe płytki, ściany były białe, to wszystko. Spaliny nie dawały się tu specjalnie we znaki, mimo że sklep Carla-Ivara znajdował się przy najbardziej ruchliwej ulicy miasta. Trafiali tu wszyscy, którzy szukali ładnej i dobrej jakościowo dekoracji na podłogę albo chcieli zostawić jakiś wysłużony ulubiony dywanik do renowacji.

Sklep nie był wcale zapchany od posadzki po sufit dywanami. Ich stosy nie piętrzyły się także w piwnicy, choć trochę dywanów tam leżało. Na górze pojedyncze sztuki wisiały rozpostarte na białych ścianach albo na poręczy schodów. Oszałamiały nie liczbą, lecz znakomitą jakością. Byle czego tu nie sprzedawano.

Dawniej, kiedy sklep Olssona mieścił się przy Köpmannagatan i zajmował większy lokal, było zupełnie inaczej. Ale teraz, gdy Carl-Ivar przeszedł na emeryturę i odłożył sobie, jak przypuszczała Annelie, okrągłą sumkę w banku, prowadził ten interes wyłącznie dla przyjemności. Dla zabawy – zwierzył się pewnego razu właśnie jej, jedynej osobie, która według niego naprawdę go rozumiała. Żona nie interesowała się specjalnie dywanami, a dorosłe już dzieci wolały gołe drewniane podłogi. Tak to już bywa z dziećmi. Ponieważ jednak w jej dzieciństwie dywany nie odgrywały żadnej specjalnej roli, chętniej się nimi teraz zajmowała.

Dywan nie jest obojętnym elementem wystroju. Zupełnie inny stosunek ma się do niego niż na przykład do... sosnowego kuchennego krzesła. Annelie często zastanawiała się nad tym, chociaż akurat dla niej krzesła znaczyły całkiem sporo, zwłaszcza stare.

Starała się trochę czytać na ten temat. Poza tym miała za sobą szkołę Carla-Ivara, który nie robił jej żadnych wykładów, ale wyjaśniał to i owo, gdy nadarzyła się okazja i na przykład dostali jakiś interesujący dywan do naprawy. Nie narzucał się jednak ze swoją wiedzą. Zwłaszcza klientom, bo oni nie lubili pouczania. Jeśli w dodatku byli kolekcjonerami, sami chcieli się uważać za specjalistów. Owych kolekcjonerów było więcej, niż można by przypuszczać; przeważali wśród nich mężczyźni. Chyba zwykle się tak dzieje, gdy w grę wchodzą spore pieniądze – pomyślała Annelie.

Najstarszy zachowany dywan tkany, słynny pazyryk, liczy dwa i pół tysiąca lat. Ponieważ został znaleziony zamrożony na kamień na Syberii, zachował się przez tyle lat w doskonałym stanie. Sztukę tkania dywanów zapoczątkowały kobiety koczowników, bo na ścianach i na ziemi w swoich namiotach chciały mieć coś, co chroniłoby przed zimnem. Zależało im także, aby te ich wytwory cieszyły oczy. Poczucie piękna i przyjemności jest chyba człowiekowi przyrodzone – pomyślała Annelie. Kobiety wykorzystywały wełnę owiec i kóz, przędły ją, farbowały barwnikami roślinnymi, a następnie tkały z niej według własnych pomysłów lub dostosowując się do plemiennej tradycji. Wzory przechodziły z pokolenia na pokolenie.

Ponieważ orientalne dywany wytwarzane były w różnych rejonach, począwszy od Półwyspu Bałkańskiego po Chiny, bardzo różniły się wyglądem. Toteż stwierdzenie, który skąd pochodzi, było nie lada wyzwaniem i wymagało zarówno wiedzy, jak i niemałego doświadczenia. Annelie marzyła ostatnio o tym, aby jeździć po świecie i tam podziwiać dywany.

W sklepie leżał przed nią na podłodze typowy dywan rustykalny z medalionowym wzorem w kolorach ciemnoczerwonym i indygo. Był to dywan hamadan, pochodzący z jednej z licznych wiosek wokół miasta Hamadan w północno-zachodnim Iranie, największym regionie tkackim kraju. Powstające tam dywany cieszyły się dużą popularnością dzięki jakości i dużej wytrzymałości. Obecnie coraz częściej do farbowania przędzy stosowano środki syntetyczne, a nie naturalne, jednak Carl-Ivar nie uważał, aby miało to większe znaczenie. Sztuczne barwniki znajdowały się w użyciu już mniej więcej od 1860 roku. Barwiona nimi wełna mogła być równie ładna jak ta zawdzięczająca swój kolor środkom roślinnym, a oba jej rodzaje mogły tracić kolor lub „krwawić”, jak mówiło się w żargonie branżowym, w zależności od przebiegu procesu farbowania. Annelie nauczyła się już także, że we współczesnych dywanach hamadan osnowę stanowi często nić bawełniana, a nie wełniana, w przeciwieństwie do dywanów nomadzkich, do których wytworzenia kobiety koczowników wykorzystywały to, co miały pod ręką, czyli wełnę z własnych zwierząt. Nomadzi byli samowystarczalni i rzadko prowadzili handel wymienny, dlatego brakowało im środków, aby kupić przędzę bawełnianą.

Dywany hamadan wytwarzano na ogół tylko w dwóch rozmiarach. Na sklepowej posadzce leżał zaronim, czyli ten mniejszy. Większe, dozary, nadawały się doskonale do zestawów wypoczynkowych. Dywan, po którym Annelie przechodziła codziennie do swojego biurka, był mocny i bardzo wytrzymały. Lubiła go. Solidny, odporny na ścieranie i gęsto tkany perski dywan warto wybrać na przykład do przedpokoju – radziła klientom, którzy zaglądali do sklepu. Przede wszystkim polecała go rodzinom z małymi dziećmi. Trudno znaleźć coś lepszego, gdy nie da się uniknąć wnoszenia do domu piasku i kurzu. Dywany tego typu są łatwe w pielęgnacji, wytrzymałe i do tego ładne.

Wschodnie dywany można z grubsza podzielić na trzy rodzaje, w zależności od tego, gdzie zostały wytworzone. Są więc dywany nomadzkie, wiejskie i miejskie lub gabinetowe, nazywane także rzemieślniczymi. W odróżnieniu od dywanów wiejskich, tkanych lub wiązanych najczęściej w domach, te ostatnie powstawały w warsztatach tkackich. Największym producentem dywanów był Iran, dawna Persja. Wciąż jeszcze wiele osób używa określenia „perskie dywany”, mając na myśli dywany orientalne.

Innym dużym producentem była Turcja, w której Carl-Ivar właśnie przebywał. Tkane tam dywany nazywano tureckimi lub anatolijskimi.

Nietrudno zauważyć, że dywany służą krzewieniu kultury. Mógł się o tym przekonać każdy, kto choć raz odwiedził sklep Olssona. Zakup dywanu wymagał czasu. Oczywiście można było zabrać wybrany egzemplarz do domu na próbę, rozwinąć go na podłodze i sprawdzić, czy pasuje do mebli i całego wnętrza. Annelie przekonała się jednak, że orientalne dywany na ogół wszędzie dobrze wyglądają. Jeśli Carl-Ivar nie miał tego, czego akurat szukano, obiecywał się rozejrzeć i sprowadzić coś innego. Poza tym on też miał swój magazyn, ale Annelie nie wiedziała, co się w nim znajduje, ponieważ szef nigdy jej tam nie zabrał, co oczywiście tylko wzmagało ciekawość.

Sama się dziwiła, że tak świetnie się czuje w tej pracy, która polega na pilnowaniu dywanów, odpowiadaniu na telefony i dostarczaniu zamówień. Może wynikało to z braku presji i stresu. Poza tym miała tu dużo czasu na przemyślenia. Nie należy do osób, które łapią kilka srok za ogon i nie starcza im już dnia dla siebie. Taki styl jest niejako wpisany w warunki życia jej pokolenia. Ciężko harować i z rzadka się relaksować. Jednak jej organizm zdecydowanie wolał bardziej równomierne tempo.

Gdy zamierzała oddać się fantazjom o M., którego dotyk przeszywał ją dreszczem, zauważyła ciężarną kobietę zbliżającą się powoli do drzwi. Szła mocno odchylona do tyłu z powodu wyjątkowo dużego brzucha. Annelie ją znała. To Veronika Lundborg. Właśnie nacisnęła klamkę i ciężko oddychając, weszła do środka.

– Zostawiłam dywanik do renowacji – powiedziała, opadając od razu na niemieckie krzesło w stylu chippendale stojące tuż przy wejściu.

Annelie doskonale wiedziała, o jaki dywanik chodzi – zniszczony, ale bardzo ładny sivas ze środkowej Anatolii.

– Czy jest już gotowy?

– Niestety, nie.

– Nic nie szkodzi. Akurat byłam w pobliżu i pomyślałam, że wstąpię i spytam.

Annelie skinęła głową, nie wierzyła jednak, aby kobieta w tak zaawansowanej ciąży mogła się wybrać gdzieś dobrowolnie. Siedziała na krześle jak nadmiernie nadmuchana plastikowa lalka. Annelie starała się nie gapić na jej brzuch, ale było to równie trudne jak niezauważenie na przykład czyjegoś jaskrawoczerwonego lub sinego nosa. Poza tym było w nim coś pociągającego. Annelie na razie nie poddała się tego rodzaju cielesnej deformacji. Niestety.

Veronika siedziała chwilę nieruchomo, patrząc na ściany.

– Przytulnie tu.

– To prawda – odrzekła Annelie z uśmiechem.

– Można by tu siedzieć i siedzieć, ale chyba powinnam już iść. Czyli da mi pani znać, kiedy mój dywanik już dotrze?

Annelie obiecała, że tak zrobi, na co Veronika wstała z krzesła, posapując, wytoczyła się na zewnątrz, i gdy pokonała dwa schodki, natknęła się na chodniku na mężczyznę, który zmierzał do sklepu.

Drzwi otworzyły się ponownie.

Boże drogi, co za ruch! – pomyślała Annelie. Przed nią stał mężczyzna o zadziwiająco jasnoniebieskich oczach.

– Czy zastałem Carla-Ivara Olssona? – spytał z poważną miną.

* * *

Veronika zatrzymała się na Lilla Torget i nałożyła na nos nowe okulary przeciwsłoneczne. Ray-bany, klasyczny model Wayfarer, który znowu wrócił do łask i w którym było jej bardzo do twarzy.

Zmierzała z powrotem na Flanaden. Wizyta w sklepie z dywanami była niepotrzebna, jednak mimo wszystko przyjemna. Gdyby Claes i Klara tak się nie guzdrali, w ogóle by tam nie poszła. Ale miała wrażenie, że już tak długo siedziała przy Flanaden, że przechodnie mogli sobie pomyśleć, że ta ławka to jej dom.

Na Västra Torggatan natknęła się na Birgittę Olsson i powiedziała, że właśnie wraca ze sklepu jej męża, którego w nim nie zastała.

– Carl-Ivar jest w Turcji – rzekła Birgitta.

To wszystko wyjaśniało. Stały jeszcze przez chwilę i gawędziły. Veronikę bolały opuchnięte nogi. Rozmówczyni, chociaż co najmniej piętnaście lat od niej starsza, była szczupłą osobą o wysportowanej sylwetce i prawdopodobnie miała lepszą kondycję niż Veronika, nawet gdy ta nie była w ciąży. Należała do tych, które co roku biorą udział w Tjejmilen, dziesięciokilometrowym biegu dla kobiet, i zamierzają to robić aż do śmierci.

– Trzeba korzystać z życia – oznajmiła nagle Birgitta, uśmiechając się tak szeroko, że doskonale uwidoczniły się jej wszystkie zmarszczki mimiczne.

– Właśnie to robię. – Veronika się roześmiała i jednocześnie przeszło jej przez głowę, że są ludzie, w których ustach nawet najzwyklejsze komunały nie brzmią głupio.

– Kiedy poród? – spytała Birgitta macierzyńskim tonem, rozczulając tym Veronikę.

– Za tydzień. Cesarskie cięcie w Kalmarze.

– Cudownie. No tak, będziesz miała co robić. Powodzenia!

Siostra Birgitta skinęła głową i zniknęła w sklepie sportowym na rogu. Powiedziała, że musi sobie kupić nowe buty do biegania.

Ławka przy Flanaden była niestety już zajęta i Veronika musiała znaleźć inną, nieco dalej, gdzie pasaż krzyżował się z Östra Torggatan, by przejść potem w Besvärsgatan, ulicę, która ze swoimi kocimi łbami i malowniczymi drewnianymi domami należała do zupełnie innej epoki.

Usiadła. Teraz miała przed sobą całkiem inny widok.

Na Besvärsgatan prawie nie było ruchu, ponieważ ulica kończyła się schodami prowadzącymi w dół do portu. Veronika dostrzegła zaledwie dwoje przechodniów idących z tamtej strony, mężczyznę i kobietę, nienależących raczej do wyższej klasy społecznej. Jego rozpoznała od razu – kilka lat temu trafił porządnie poparzony i awanturujący się na ostry dyżur. Kobieta była młodsza od niego i prowadziła długowłosego owczarka, który dreptał obok niej na luźnej smyczy.

Dlaczego te opryszki zawsze mają takie duże psy? – pomyślała Veronika. Para szła w kierunku parku miejskiego.

Nagłe kopnięcie od środka wyrwało Veronikę z zadumy. Położyła sobie dłoń na brzuchu, czując, jak się wydyma. Piąstka albo nóżka. Na jej twarzy pojawił się rozczulający uśmiech.

W tym momencie zadzwonił Claes z informacją, że dopiero teraz kupują sandałki. Wizyta w sklepie z zabawkami przeciągnęła się trochę dłużej, niż przewidywał – wyjaśnił przepraszająco.

– Spokojnie – odparła wspaniałomyślnie. Nie było sensu ich ponaglać, skoro nigdzie się nie spieszą.

Mała istotka w środku znowu dawała o sobie znać. Veronika nie wpadała w panikę z tego powodu, ponieważ termin cesarskiego cięcia, na które zdecydowano się ze względu na jej wiek, był już ustalony. Również Klara przyszła na świat w ten sposób, tyle że w jej przypadku nie był to planowany zabieg, ale konieczność z powodu przedwczesnego odklejenia się łożyska. Ablatio placentae.

Wiele drobnych przyczyn złożyło się na ważną i doniosłą decyzję. Tak Veronika tłumaczyła sobie diagnozę położnika i ani ona, ani Claes nie mieli nic przeciwko temu.

W najbliższe urodziny skończy czterdzieści siedem lat. Jest starą mamą.

Wprawdzie nikt nic nie mówił wprost, ale ona nie miała wątpliwości, że za jej plecami chętnie komentowano tę sytuację. Myślała podobnie, kiedy była młoda i została sama z Cecilią, a poza tym wszystko wiedziała najlepiej. Na długo przed spotkaniem Claesa, zanim stała się jedną z tych podstarzałych mam, które mimo wszystko upierają się przy prawie do własnego życia.

Pomyślała o Cecilii. O tym, jak się urodziła późno w nocy, gdy zaczynało już świtać, w Karolinska Sjukhuset w Sztokholmie. Ona miała wtedy dwadzieścia trzy lata, czyli pod względem biologicznym była w korzystnym wieku do rodzenia dzieci. Wtedy w ogóle niczym się nie niepokoiła, chyba była aż za bardzo beztroska. I rzeczywiście wszystko odbyło się bez komplikacji, chociaż się nie spodziewała, że będzie aż tak bolało.

Jednak i wtedy nie obyło się bez komentarzy. Usłyszała, że jest nieodpowiedzialna, bo funduje sobie dziecko w samym środku studiów. Siedziała z nowo narodzoną córeczką przy piersi i musiała się bronić, a na dodatek wysłuchiwać jeszcze, że dojrzalsze kobiety są lepszymi matkami. Tak oznajmiła jej teściowa. Czyli co? – miała ochotę odpowiedzieć. – Może mam ją komuś oddać!

Dobrze to pamiętała. Trudno się dziwić, bo porodów tak łatwo się nie zapomina. Wspomnienia powracały niemal namacalnie w każde urodziny Cecilii i Klary. Ta oszałamiająca radość i duma. „Teraz jest pani mamą” – powiedziała do niej położna, kiedy leżała z nagą Cecilią w ramionach. Na te słowa do oczu napłynęły jej łzy. Została mamą.

Ale przypominała sobie także bolesne i ponure poczucie opuszczenia, z którym dopiero z czasem się uporała. Nie wiedziała, gdzie podziewał się ojciec dziecka, kiedy ona przez długą noc zwijała się z bólu. Jeszcze nie znano telefonów komórkowych. A on prawdopodobnie był zbyt pijany i zmęczony, żeby przeczytać kartkę zostawioną na kuchennym stole, kiedy wreszcie dotoczył się do domu. Twierdził, że jej nie zauważył.

Czy potrafiła mu wybaczyć, że nie było go przy niej? Najpierw sądziła, że tak. Liczyła na kojącą siłę pojednania i na czas, który leczy rany. Tak bardzo pragnęła, aby byli rodziną we trójkę, a nie we dwójkę. Nie przyszło jej do głowy, że we dwie też mogą być rodziną.

Jednak Dan zawodził ją częściej, niż była w stanie mu wybaczyć. Ciągle jeszcze czuła ból, kiedy myślała o tamtym czasie, pełnym sprzecznych uczuć: smutku i bezradności, ale także dumy, radości i szczęścia. Tak, była też szczęśliwa.

A teraz nie jest już sama. Tylko za stara.

* * *

Przed przejściem na urlop macierzyński spotkała pacjentkę, która żyła dobrymi wspomnieniami. Kobieta była już po dziewięćdziesiątce, ale miała niezwykle jasny umysł. Zwróciła uwagę na brzuch Veroniki sterczący spod zielonego kitla. Znajdowały się w małym gabinecie w izbie przyjęć, dokąd Veronikę, która tydzień wcześniej operowała starszą panią, zawołała pielęgniarka.

– Czyli na świat przyjdzie mała istotka – powiedziała serdecznie kobieta. – To wielkie szczęście!

Veronika skinęła głową z uśmiechem. Siedziała na metalowym taborecie o regulowanej wysokości tuż przy leżance, na której spoczywała pacjentka z odsłoniętym brzuchem. Podczas niedawnej operacji, która przebiegła bez komplikacji, usunięto jej fragment jelita cienkiego. Ale teraz poniżej pępka widoczna była zaczerwieniona, gorąca plama wielkości dłoni, która sprawiała ból. Infekcja. Ropa musi się wydostać – brzmiała stara dobra zasada.

Veronika usunęła kilka klamerek chirurgicznych, którymi zespolone były brzegi rany, po czym przygotowała strzykawkę ze środkiem do miejscowego znieczulenia. Nie mogła się powstrzymać i bąknęła coś o tym, że właściwie nie jest już w wieku odpowiednim do rodzenia dzieci. To zresztą w gruncie rzeczy nie powinno obchodzić pacjentki, ponieważ w tym momencie nie ona, lekarka, była najważniejsza.

– Na pewno da pani radę – stwierdziła zachęcająco kobieta. – Kiedyś urodzenie dziecka w dojrzałym wieku uznawano niemal za hańbę. Chwała Bogu, dzisiaj jest inaczej.

Veronika ostrożnie otworzyła ranę za pomocą pincety chirurgicznej. Gdy ropa zaczęła wypływać, ból stopniowo ustępował. Rozszedł się niemiły zapach. Wytarła wyciekłą ropę i lekko nacisnęła zgrubienie, aby wycisnąć płyn do ostatniej kropli. W gabinecie zapanował przyjemny spokój.

– To sprowadzanie na świat dzieci z zespołem Downa… tak wcześniej się mówiło – kontynuowała kobieta.

– Naprawdę? Tak bez ceregieli?

– Oczywiście. Kiedy zaszłam w ciążę ze swoim drugim mężem, skończyłam już czterdziestkę. A wtedy nie istniały jeszcze te wszystkie nowoczesne metody badań. To było moje pierwsze dziecko... i jedyne. Usunięcie też nie wchodziło w rachubę, bo na aborcję zezwalano wtedy jedynie w szczególnych okolicznościach. Jak człowiek był wariatem czy coś w tym rodzaju. A ja byłam normalna. Razem z mężem czuliśmy się szczęśliwi.

Veronika słyszała w jej głosie ogromny entuzjazm i nadzieję, które musiały dać odpór wszelkim obawom i upokorzeniu. Ale wyczuła w nim także coś jeszcze. Żeby tylko akurat teraz nie wparowała do środka pielęgniarka i nie przerwała tego oczarowania.

– Nadaliśmy jej imię Stina. Była dla nas ogromną radością.

Oczy kobiety błyszczały niczym kryształy pod wątłymi powiekami. Zamilkła, jakby koniecznie musiała nabrać powietrza.

– I rzeczywiście miała zespół Downa.

Wypowiedziała te słowa, które z pewnością padały wcześniej z jej ust już wielokrotnie, z wyraźnym ociąganiem, jakby nigdy nie zdołała się z nimi oswoić.

– Stina zmarła dziesięć lat temu z powodu wrodzonej wady serca.

Veronika niemal niezauważalnie skinęła głową. W pokoju zapanowała cisza. Nadal czekały na opatrunek.

– Tak, to był trudny czas. Bardzo nam jej brakowało.

Śmierć sprzedawcy dywanów

Подняться наверх