Читать книгу Śmierć sprzedawcy dywanów - Karin Wahlberg - Страница 7
2
ОглавлениеByło majowe sobotnie przedpołudnie, Oskarshamn było skąpane w jasnym wiosennym świetle. Wiał chłodny wiatr, a powietrze nie zdążyło się jeszcze nagrzać. Veronika Lundborg znalazła zaciszne miejsce na ławce przy jedynym w śródmieściu i niezbyt długim deptaku Flanaden. Siedziała wygodnie oparta, z rozstawionymi nogami, aby jej pokaźny już brzuch miał dość miejsca. Miała nadzieję, że przez dobrą chwilę uda się jej rozkoszować spokojem. Claes i Klara poszli kupić sandałki. Córeczka bardzo chciała, aby to tata towarzyszył jej w tym ważnym zakupie.
Dzieci – pomyślała Veronika.
Ich mała córeczka wykalkulowała sobie oczywiście, że tata będzie bardziej szczodry niż ona. Patrzyła za nimi z rozrzewnieniem, kiedy się oddalali – Klara podskakiwała, a Claes, trzymając ją za rączkę, spoglądał na nią z góry i pewnie opowiadał coś wesołego.
Na myśl o tej bliskiej więzi między ojcem a córką, tak silnej, że zauważalnej nawet dla osób postronnych, Veronice zrobiło się ciepło na sercu. Ciesz się tym! – powiedziała do siebie. Miniona zima to był dla nich ciężki czas.
Ale to już minęło. Okazało się, że nie jest lekarką morderczynią. Uśmiechnęła się na wspomnienie tej historii. I pomyśleć, że taką wierutną bzdurę da się tak łatwo sprzedać jako prawdę. A w niewielkim mieście coś takiego pozostaje w obiegu dosyć długo i często ciąży na człowieku do końca życia. Veronika potrafiła sobie nawet wyobrazić, co mogłaby usłyszeć: „No wiesz, to ta lekarka, o której mówiono, że uśmierciła pacjentkę. Ale potem się okazało, że to jednak mąż, ten biznesmen, zamordował ją wspólnie ze swoją kochanką, taką młodą i ładną...”.
W końcu trzeba się jakoś wsławić!
Przypomniała się jej Cecilia. Drugi smutny rozdział. Myślała o niej nieustannie. Ale coraz częściej czuła ulgę, że na razie z każdym dniem jest coraz lepiej. Mimo wszystko. Tyle że ona życzyłaby sobie oczywiście, aby wszystko było dokładnie tak samo jak wcześniej. A nie tylko prawie tak samo.
Przymknęła powieki i zwróciła głowę ku słońcu. Poczuła jego łagodne promienie, z twarzy zniknęło napięcie. Rozpięła guziki swetra pod szyją i położyła rękę na brzuchu. Maleństwo wierciło się, delikatne ruchy dawało się wyczuć głównie po prawej stronie. Już niedługo brzuch zniknie. Nie bała się, niczego się nie obawiała, odczuwała tylko niepokój. I oczywiście ciekawość. Miała wyznaczony termin cesarskiego cięcia, wszystko było pod kontrolą, tyle że wobec tak wielkich wydarzeń trudno zostać obojętnym. Nieuchronny niepokój nachodził ją i opuszczał jak rajzefiber albo motyle w brzuchu, gdy człowiek jest zakochany.
To jej ostatnie dziecko, niewątpliwie nie może być inaczej. Nie przewidywała, aby mogła być jak Sara z pierwszej księgi Starego Testamentu, żona Abrahama, która stała się brzemienna w bardzo podeszłym wieku. Miała co najmniej sto lat.
W tej samej chwili usłyszała brzęczenie swojej komórki. A więc jednak. Czekała na ten telefon, chociaż jednocześnie miała nadzieję, że zostanie jej oszczędzony. Nawet nie westchnęła, kiedy wyciągnęła aparat z kieszeni ciasnych spodni i zerknęła na wyświetlacz. Tak jak się spodziewała, to była Cecilia.
Czuła ściskanie w gardle. Odchrząknęła i przełknęła ślinę, po czym przycisnęła słuchawkę do ucha i utkwiła wzrok w kostce brukowej, aby się skoncentrować.
– Cześć, maleńka – powiedziała energicznie.
– Co robisz? – spytała Cecilia bezbarwnym tonem.
– Siedzę przy Flanaden i myślę o tobie – odparła Veronika zgodnie z prawdą. – A ty co porabiasz?
Po drugiej stronie zapanowała cisza. Veronika żałowała, że zadała córce to pytanie. Przecież doskonale zna odpowiedź. Ale co miała powiedzieć?
– Nic specjalnego – odezwała się Cecilia.
Otóż to. Nic specjalnego. I właśnie dlatego dzwoni. Dawała o sobie znać, żeby jakoś spędzić czas. Jej życie po tragicznym urazie czaszki przebiegało monotonnie i było ubogie w wydarzenia czy wręcz w ogóle ich pozbawione. Jak długo to będzie trwało? Może już zawsze? Do końca jej dni – to brzmiało okrutnie.
Nie minął jeszcze rok od dnia, kiedy Cecilia została brutalnie napadnięta o świcie i pobita przez jakiegoś nieznajomego w jednej z najspokojniejszych dzielnic Lund. Prawdopodobnie jakiś czas leżała nieprzytomna, zanim natknął się na nią wczesny przechodzień. Veronika często dziękowała w duchu temu człowiekowi. Oczywiście wyraziła mu też swoją wdzięczność bezpośrednio. Mężczyzna czuł się skrępowany, a jednocześnie wzruszony tym, że uratował życie młodej dziewczynie, ale w nie mniejszym stopniu także faktem, że mu za to podziękowano. Okazywanie wdzięczności przestało być w dzisiejszych czasach czymś oczywistym – powiedział.
Jeśli chodzi o historię Cecilii, dużo było powodów do wdzięczności: dobrze, że nie została napadnięta w lesie, że leżała bez pomocy tylko kilka godzin, a nie dni, i że zdarzyło się to w dosyć ciepłą sierpniową noc, nie zaś w środku zimy, gdy powietrze jest zimne i wilgotne, i tu, w Skanii, wieją wiatry przenikające do szpiku kości. Cecilię operowano natychmiast na oddziale neurochirurgicznym kliniki uniwersyteckiej w Lund. Była tam pod najlepszą opieką. I wszystko przebiegło pomyślnie. Jednak mimo to teraz jest jak jest.
Dlaczego sprawca uderzył właśnie w głowę?
Na pewno po to, aby ofiara od razu upadła. Aby mieć pewność, że jeśli urazy nie doprowadzą do śmierci, to będą trwałe.
Blizn na głowie nie było już widać, włosy zdążyły odrosnąć, jasne i bujne, ale to stanowiło najmniejszy problem. Chodziło o niewielką różnicę, którą wszyscy znający Cecilię przed tym nieszczęśliwym wypadkiem uważali za drobny, lecz obcy element jej wcześniej tak wyważonej i „normalnej” osobowości. Jesteśmy jak sejsmografy – pomyślała Veronika. – Wyczuwamy najmniejsze drgania w ziemskiej skorupie.
Cofnięcie się uszkodzeń mózgu wymaga czasu, często trwa lata. Te dwie szarobiałe półkule osłonięte kośćmi czaszki są fascynujące. Każdy, kto zajmuje się budową ciała człowieka, tak właśnie myśli o tej relatywnie miękkiej masie składającej się z mocno ściśniętych komórek nerwowych otoczonych tkanką.
Bądź cierpliwa! – powtarzała sobie Veronika, podobnie jak czyniła to wobec pacjentów. Organizmowi trzeba dać szansę, aby się wyleczył. A rzadko bywa to tak proste jak wymiana śrubki czy nakrętki.
Aparat przy jej uchu coraz bardziej się nagrzewał. Z zapałem podsuwała córce najrozmaitsze pomysły spędzenia czasu. Wybierz się na spacer, spróbuj poczytać książkę, idź i kup coś pysznego, a potem zrób sobie herbatę albo kawę.
Cecilia raczej nie czuła się przekonana. Prawie się nie odzywała, jedynie bąkała coś obojętnie pod nosem.
– A może wybrałabyś się do kina albo obejrzała jakiś film na dvd? – kontynuowała swoje propozycje Veronika.
– Nie... nie mam ochoty.
– Dlaczego?
– To zbyt męczące.
– No to zadzwoń do którejś z koleżanek – powiedziała w końcu Veronika.
W słuchawce słychać było miarowy oddech Cecilii.
– Ale do kogo? – rzuciła w końcu.
Boże drogi! Nikt już jej nie został? Córka miała przecież tylu przyjaciół!
Veronika zadała sobie gorzkie pytanie, które od dawna odsuwała od siebie: a jeśli ci przyjaciele już nigdy do niej nie wrócą? Patrzeć, jak własne dziecko żyje jak dziwoląg, to bolesne doświadczenie. Odepchnięte, opuszczone, samotne.
Nie!
Ale przecież także samotne życie może mieć wartość – pomyślała po chwili. – Nie musi być wcale złe! Kto ma prawo to oceniać? Człowiek został tak stworzony, aby potrafił się dostosować. Miała okazję obserwować to wiele razy – życie bez piersi, jelita, włosów czy tylko z jedną ręką albo nogą. Jednak myśl o tym nie była przyjemna.
Mówiła, byle mówić. Słowa, słowa, słowa. Pocieszała i dodawała otuchy pogodnym i spokojnym tonem. Tak najłatwiej. Była w tym dobra, wręcz profesjonalna. Tyle że powinna nieco zniżyć głos, żeby zrobił się miększy. Moje biedne maleństwo.
Kiedy jednak zaproponowała Cecilii przeniesienie się do Oskarshamn, dzięki czemu mogłaby aktywniej ją wspierać, córka zaprotestowała. Nie chciała się na to zgodzić, i właściwie bardzo dobrze. Na sekundę pojawiła się wyraźna oznaka powrotu do zdrowia.
Jeszcze wiele może się zmienić na lepsze – powiedziano jej w klinice rehabilitacyjnej w Orup. Przednie płaty czołowe, odpowiedzialne za sterowanie relacjami społecznymi, rozwijają się mniej więcej do trzydziestego roku życia. To one są głównym siedliskiem naszej osobowości. To brzmiało pocieszająco. Cecilia ma dopiero dwadzieścia cztery lata.
Po zakończeniu rozmowy Veronika czuła się tak samo zniechęcona jak zwykle po telefonie Cecilii. Patrzyła obojętnie przed siebie.
Po kilku chwilach otrząsnęła się i zadzwoniła do Claesa, żeby spytać, czy ma do nich dołączyć, ale okazało się, że on i Klara są właśnie w sklepie z zabawkami i jeszcze nie dotarli do tego z butami, więc nie ma potrzeby, by się pojawiała.
Dzieci! – pomyślała znowu.
– Korzystaj z okazji i odpocznij sobie trochę! – powiedział Claes. – To ostatnia taka szansa, następna zdarzy się może za kilka lat. Obiecuję ci to...
Kupiła więc loda w budce, usiadła znowu na ławce i z rozkoszą wbiła zęby w grubą polewę czekoladową. Porcja była zdecydowanie za duża, a kalorie odkładały się tam, gdzie nie powinny, zwłaszcza teraz, kiedy Veronika mniej się ruszała. Z drugiej strony nikt przecież nie zmusza jej do zjedzenia loda do końca, ale ona jest tylko człowiekiem.
Gdy wyrzuciła patyk do kosza, poczuła się wyczerpana. Pomyślała, że wstąpi do sprzedawcy dywanów, żeby spytać, czy dywan, który zostawiła do renowacji, jest już do odebrania. Co prawda powinna zostać poinformowana telefonicznie albo SMS-em, ale wiadomo, że z tym bywa różnie. A dobrze by było pozałatwiać wszystkie takie sprawy, zanim maleństwo pojawi się na świecie.
Nie miała jednak siły, aby podnieść się z miejsca. Nie chodziło o żaden duży dywan, tylko o niewielki dywanik, który nawet ona w swoim stanie mogłaby nieść bez trudu. Pochodził z rodzinnego domu Claesa. Kiedy zamieszkali razem, znalazła zwinięty rulon wśród różnych rupieci. W swoim supernowocześnie urządzonym kawalerskim mieszkaniu Claes nie chciał mieć na podłodze dywanu, jej natomiast od razu się spodobał. Wyblakłe kolory i wytarte miejsca w ogóle jej nie przeszkadzały, uważała wręcz, że stanowią o jego uroku. Położyła więc dywanik w przedpokoju na piętrze, gdzie służył aż do momentu, gdy wystrzępił się na brzegu do tego stopnia, że któregoś razu zawadziła stopą o nici osnowy i omal nie upadła.
– Szkoda, że się tak wytarł – powiedziała.
– Wyrzuć wreszcie tę szmatę – odparł Claes.
Co prawda nie znała się na dywanach, ale jakoś nie miała sumienia wynieść go na śmietnik. W końcu przebył długą drogę, miał wiele lat i może choćby z tego powodu zasługiwał na odrobinę szacunku. Spytała Birgittę Olsson, pielęgniarkę z kliniki, co o tym sądzi. Ona jednak nie umiała jej nic podpowiedzieć. Dywany to specjalność męża – wyjaśniła. – Nie zaszkodzi jednak przynieść go do sklepu, żeby Carl-Ivar mógł go obejrzeć.
Sprzedawca dywanów Carl-Ivar Olsson był jowialnym mężczyzną, jednym z tych starszych panów, do jakich Veronika miała słabość. Może dlatego że przypominali jej ojca.
Oczy sprzedawcy dywanów Olssona rozbłysły na widok dywanika. To antyk – oznajmił, co znaczyło, że musi liczyć co najmniej sto lat. – Ojej! – krzyknęła Veronika, a potem zrelacjonowała to, co wiedziała o historii tego skarbu, czyli jedynie tyle, że należał do rodziny męża. Olson powiedział, że w Szwecji jest wiele pięknych starych dywanów, ponieważ dosyć wcześnie nawiązano kontakty z Orientem. Pod koniec osiemnastego i na początku dziewiętnastego wieku Szwedzi budowali mosty i kolej żelazną w wielu krajach Bliskiego Wschodu. Ponadto pomagali w zakładaniu tam fabryk i tworzeniu administracji państwowej. Nie zawsze możliwe było wywożenie zarobionych pieniędzy. Dlatego wielu inwestowało w dywany i zabierało je do kraju. W wytwornych domach do dobrego tonu należało pokrywanie posadzek ogromnymi i cennymi wschodnimi kobiercami lub zawieszanie w męskich gabinetach tureckich kilimów.
Sprzedawca dywanów zdawał się mieć mnóstwo czasu, a Veronika akurat tego dnia, kiedy przyniosła dywanik do renowacji, też nigdzie się nie śpieszyła. Zasiedziała się więc w przytulnym lokalu, którego okna wychodziły na dwie strony świata, podczas gdy właściciel sklepu wyjaśniał jej, że ten dywanik to typowy kobierzec modlitewny z jednobarwnym turkusowym wizerunkiem niszy modlitewnej pośrodku. Ma ona kształt mihrabu, który podczas modlitwy należy zwrócić w stronę Mekki, a tu jest wytarta i zniszczona od żarliwej modlitwy na klęczkach. Uszkodzenia tej części dywanika są już nieodwracalne. Kiedy Veronika czubkami palców ostrożnie dotknęła resztek włosia, poczuła, że jest ono skierowane od stóp w kierunku głowy modlącej się osoby. Oznacza to, że ów modlitewnik wyprodukowano w Turcji – wyjaśnił sprzedawca. Perskie kobierce modlitewne mają bowiem włos skierowany w odwrotną stronę. Przypuszczał, że dywanik pochodzi z wiejskiej okolicy Sivas, miasta w środkowej Anatolii. W sklepie na ścianie wisiała ogromna mapa, na której Olsson ochoczo wskazał to miejsce, Veronika zaś starała się wszystko zapamiętać, bo dzięki temu stary dywanik miał swoją historię. Sprzedawca przeciągnął dłonią po tkaninie równie delikatnie i czule jak miłośnik kotów głaszczący ich sierść. Mihrab otaczały składające się na bordiurę pasy w kolorach żółtym, ciepłym czerwonym i żółtozielonym. Wszystkie barwy doskonale ze sobą harmonizowały.
– Tę wystrzępioną część da się bez trudu naprawić – rzekł Olsson. – Takie cerowanie dodaje charakteru, a ten śliczny mały kobierczyk jak najbardziej na to zasługuje... Nie dlatego że jest jakoś szczególnie drogocenny. Jest wyjątkowo ładny.
Veronika poczuła się przez moment jak uczestniczka telewizyjnego programu Antikrundan. Oczywiście miała na końcu języka pytanie, ile może być wart jej dywanik. Powstrzymała się jednak przed zadaniem go i dlatego nie mogła krzyknąć: „Ach, aż tyle?! Nigdy bym nie pomyślała!”.
– Dywany mają osobowość – rzekł Olsson. – Trzymamy je w domach, bo je lubimy. Poza tym te orientalne wśród jasnych skandynawskich mebli bardzo ładnie wyglądają.
Veronika nie mogła odmówić mu racji. Nagle się jej przypomniało, jak dosyć zaborczy młodszy brat Claesa jakiś czas temu rościł sobie prawo do dywanika. Uznał, że to niestosowne, aby leżał w przedpokoju na piętrze, gdzie nikt nie ma sposobności go widzieć. Lepiej prezentowałby się na podłodze w jego gabinecie.
Otóż to!
Jednak tym razem Claes nie pozwolił sobą manipulować. Między innymi dlatego żeby pokazać bratu, gdzie jest jego miejsce. Markus nie powinien uważać, że uda mu się wszystkich owinąć wokół małego palca. Oczywiście za tym wszystkim kryła się szwagierka Liljan, która nie byłaby sobą, gdyby wszędzie nie wtrąciła swoich trzech groszy.
* * *
Veronika wyprostowała się na ławce i poprawiła wrzynający się w ciało pasek spodni. Czuła się straszliwie syta, bliska mdłości. Przeklęte lody! Że też teraz wszystko musi być takie ogromne: cynamonowe bułki, muffiny i porcje popcornu w kinach. Nastały czasy obfitości, obżarstwa i nadwagi. Wystarczyło spojrzeć wokoło, aby znaleźć wiele przykładów na potwierdzenie tej tezy. Dosyć często rozmawiali o tym w pracy. O tłuszczu, który wywoływał tyle problemów. Operowanie otyłych pacjentów było technicznie trudne, a usypianie ich łączyło się z podwyższonym ryzykiem. Rosła liczba komplikacji zarówno doraźnych, jak i trwałych. I nie dało się tego uniknąć. Taka jest rzeczywistość.
Nie były to krzepiące myśli. Veronika zapatrzyła się w wystawę sklepową i zatęskniła gorąco za swoimi obcisłymi dżinsami.
W tym samym momencie dostrzegła w szybie wystawowej odbicie znajomej twarzy. Mężczyzna przemknął za ławką, wyraźnie starając się, by Veronika go nie zauważyła, ona jednak odwróciła głowę w jego stronę. W obu rękach trzymał nieduże, ale ciężkie fioletowe reklamówki.
Göran Bladh. Wiedział, że na niego patrzy, bo nagle zdecydowanie przyspieszył kroku, starając się nie sprawiać wrażenia, że ucieka.
Niszczy swoje życie, nie moje – pomyślała Veronika. Jakie to smutne i przygnębiające. Porządnie ubrany, na dobrej posadzie, szanowany, interesujący człowiek. Przynajmniej do niedawna. Dokładnie to mu powiedziała, kiedy ostatnio leżał u nich w szpitalu z powodu zapalenia trzustki.
– Ktoś musi ci to uświadomić. Twoja trzustka już długo nie wytrzyma. Oczywiście zdajesz sobie z tego sprawę. Ale w ten sposób się nie uratujesz – oznajmiła mu, patrząc prosto w oczy.
Przemawianie do rozsądku alkoholikom jest daremne i bezsensowne. To jak mówienie do ściany. Wiedziała o tym. Ale musiała to powiedzieć. Może ze względu na samą siebie. Bo nie potrafiła oprzeć się pokusie uratowania człowieka.
– Moje życie wygląda zdecydowanie inaczej niż twoje – odrzekł oschle. – Może będzie krótsze. Spróbuj to uszanować.
Jasne – pomyślała. – Czemu nie. Przecież jest tylko lekarzem, tak jak on, a nie uzdrowicielem duszy. Nic jednak nie powiedziała. Antabus, program dwunastu kroków i klinika odwykowa w tym przypadku na nic się nie zdadzą – dodał jeszcze. Chciałby, żeby to wiedziała! Biedny człowiek.
W pracy jakoś sobie radził. Wprawdzie bywał na zwolnieniu, ale nie tak często, jak można by podejrzewać. Widocznie miał, podobnie jak koty, wiele żyć. Poza tym kierownictwo szpitala patrzyło na niego trochę przez palce. Brakowało radiologów. To towar deficytowy. A on jest zdolny i potrafi być bardzo zaangażowany, jeśli tylko nie ma swoich dni i trzyma się na nogach. To najważniejsze u alkoholików z klasy wyższej. Potrafili zachować pozory.
Odprowadzała go wzrokiem, podczas gdy pospiesznie zmierzał w kierunku swojej dzielnicy Besväret, by natychmiast pokrzepić się czymś mocniejszym. Mieszkał w godnym pozazdroszczenia miejscu. Pytanie tylko, jak długo jeszcze uda mu się pracować bez popełnienia większego błędu. Odpowiadał przecież nie tylko za siebie.
Dosyć, trzeba ruszyć się z miejsca – postanowiła Veronika, gdy poczuła lekki ból kręgosłupa. Z wysiłkiem podniosła się z ławki i poszła mimo wszystko do sprzedawcy dywanów.