Читать книгу Młyn na wzgórzu - Gjellerup Karl, Karl Gjellerup - Страница 11
Księga II
III
ОглавлениеKiedy Hanna weszła do świetlicy, towarzystwo było podzielone na grupy. Młynarz był nieobecny w izbie. Rozmawiał on w ogrodzie przed domem z leśniczym, nauczycielem i jedną z chłopek, wszyscy wyszli na dwór – oprócz pani Andersen, którą proboszcz pocieszał w małym narożnym pokoju, gdzie umarła jej córka. Wszystkie ślady choroby zostały już usunięte, tylko komoda, stolik i parę krzeseł stało w tej izbie, zazwyczaj nieużywanej. Drzwi stały otworem do świetlicy, gdzie chłopi rozsiedli się przy stole. Całą przestrzeń wypełniały błękitne kłęby tytoniowego dymu, który wijąc się krętymi warstwami, to podążał ku otwartym drzwiom do ogrodu, to płynął z powrotem.
Nad wszystkim ciążył jakby wewnętrzny kontrast: było to towarzyskie zebranie, a więc jako takie powinno by być ożywione i wesołe; z drugiej strony powodem zebrania były śmierć i pogrzeb, więc należało trwać w smutnym i uroczystym nastroju. Mieszkańcy wsi umieją zazwyczaj doskonale rozwiązać to przeciwieństwo na korzyść wesołości; tutaj jednak w postawie gospodarza przejawiało się jakieś przygnębienie i niepokój, co utrudniało przejście do normalnego w takich okolicznościach nastroju. Najbardziej cierpiał wskutek tego rozstroju brat zmarłej, dziedzic Henryk – alias Smok. Był to jasnowłosy mężczyzna, trzydziestoletni, z czerwonymi, pełnymi policzkami, z bródką, skłaniający się ku otyłości. On sam bynajmniej nie patrzył na uroczystość z najczarniejszej strony. W ostatnim czasie widywał swoją siostrę zaledwie dwa razy na kwartał, a chociaż teraz w ogóle już nie miał doznawać tego szczęścia, to nie uważał tego wcale za wystarczający powód, aby zwiesić głowę.
W dodatku kawa i ciasto, portwein i cygaro bardzo mu smakowały, a ożywiała go także miła nadzieja wieczerzy, wzbudzona słowami o doskonałej pieczeni cielęcej, które padły z ust przechodzącej mimo matki. Zresztą podzielał w znacznej mierze zdanie, jakie przede wszystkim wyznawała grupa o bardzo przyziemnych poglądach, a mianowicie: skoro się już oddało śmierci to, co się jej należało, trzeba także życiu oddać jego należność. A takie zapatrywanie potęgowała jeszcze świadomość kontrastu, że człowiek żyje, jest zdrów i sam nie daje jeszcze na razie okazji do pogrzebowej stypy. Ale jednocześnie nie zapominał także, że jest jednym z „dotkniętych żałobą”. Wynikały stąd dosyć nagłe zmiany w jego sposobie zachowania się. Właśnie w tej chwili wypił jeszcze jeden kieliszek portweinu i z zadowoleniem mlasnął wilgotnymi, szeroko śmiejącymi się wargami. Gdy jednak Hanna weszła do pokoju, skrzywił lewy, zwrócony do niej kąt ust, zmarszczył czoło, a pełne błogości „ahm”, które drżało już na wargach jako pochwała doskonałego napoju, zmieniło się w ciężkie westchnienie człowieka pozostającego w głębokiej żałobie.
I jak gdyby nie wystarczało, że jeden z tych pozostałych zwrócił już na siebie uwagę, zabrzmiał jednocześnie z bocznego pokoju płaczliwy głos, który niebawem doszedł do najwyższego napięcia skargi.
Zaledwie pani Andersen, która w kuchni tak zdrowo przejawiała praktyczne myśli, znalazła się przy boku proboszcza, doznała drgawek twarzy i poczuła szybko wzbierającą wilgoć w oczach i w nosie, co spowodowało gwałtowną potrzebę użycia batystowej chusteczki. Te refleksy uczuciowe wywołało wspomnienie rozczulającej chwili, kiedy proboszcz zwrócił uwagę uczestników pogrzebu na matkę pozostałą w głębokiej żałobie.
Kiedy teraz dobry proboszcz, powodując się szlachetnym zamiarem pocieszenia jej paroma serdecznymi słowy, zawiódł ją do bocznej izby, miejsce to przypomniało jej liczne godziny przepędzone przy łożu chorej i wzbudziło żałość w sercu. A chociaż izba zmieniła wygląd, to jednak widok z okien pozostał ten sam: przez jedno okno widać było wąski ogródek przed domem z grządką obramioną muszlami, pozbawioną świetności, bo kwiaty padły wczoraj ofiarą nożyc, aby przyozdobić grób; widać było przycięty żywopłot cierniowy, prześwietlający u podstawy, a dalej pola tu i ówdzie podzielone niskimi szeregami topoli – przed drugim oknem roztaczał się sad z konarzystymi gałęziami i omszonymi pniami. Jak często przez długie godziny spoglądała na ten obraz! I zaczęła głośno płakać częściowo pod wpływem istotnego wzruszenia, częściowo dlatego, że wedle jej mniemania tak wypadało.
Pastor Schmidt, okrągławy mężczyzna z grubymi wargami świadczącymi wybitnie o miłowaniu dobrych rzeczy, z krótkim, szerokim nosem i z siwiejącymi, kędzierzawymi włosami, wypowiadał niejedno słowo pocieszenia. Kiedy to nic nie pomagało, a raczej przeciwnie, wskutek rozczulającego oddziaływania potęgowało jeszcze głośne wybuchy łez i jęków, przemówił do niej nieco surowiej mocą swego urzędu. Nie jest to słuszne, nie jest po chrześcijańsku, aby w ten sposób oddawać się rozpaczy nad otwartym grobem ukochanych zmarłych! Czyż nie śpiewamy tak pięknie: „Zachowujmy miarę w płaczu i żałobie”?! Czyż nie powinniśmy raczej zazdrościć tym, którzy odeszli już ze świata, ponieważ zasnęli w Panu i radują się teraz Jego szczęśliwością? Dzięki takiemu poglądowi i on sam przebolał utratę nieboszczki żony, a teraz modli się codziennie, by rychło mógł się z nią znowu połączyć. Dlatego też pierwsi chrześcijanie święcili nie dzień urodzin, kiedy człowiek wchodzi na tę dolinę łez, ale przeciwnie – dzień zgonu jako chwilę prawdziwych narodzin duszy. Nawet wśród starożytnych pogan niektóre narody hołdowały takiemu przeczuciu przyszłego życia i odnaleziono w ich dziejach ten piękny obyczaj.
– Ach tak, ach tak, to prawda… proboszcz mówi zupełnie sprawiedliwie – westchnęła dziedziczka – tutaj przez całe życie trzeba znosić same tylko trudy i udręczenia… Bogu wiadomo!
Przeszli z powrotem do świetlicy.
Tam przy stole hojnie zastawionym trunkami Smok opowiadał szeroko swemu sąsiadowi o ostatniej wycieczce do Kopenhagi. Bowiem ten północno-falsterski magnat ku wielkiemu niezadowoleniu swej pani matki przyzwyczaił się przynajmniej raz na kwartał, a zazwyczaj i częściej, przedsiębrać „podróż w celach handlowych” do stolicy i rezydencji. Spotykał się tam zawsze z dwoma przyjaciółmi: byłym handlarzem zboża, pędzącym już od dawna spokojny żywot rentiera, oraz z handlarzem koni jeszcze uprawiającym ten zawód (od którego jednak nie kupiłby nigdy konia). W ich towarzystwie przepędzał trzy dni i trzy noce, grając na „kręgielni życia”, jak się metaforycznie wyrażał.
Dobrze dobrał sobie słuchacza; był to starszy już chłopina, który nigdy nie wyjeżdżał z rodzinnej wyspy i nie bywał w żadnej kręgielni tego czy innego rodzaju, ale o którym opowiadano, że posiada ładny grosz złożony w kasie oszczędności w Nykjöbing. Z szerokich barów – jakby bezpośrednio, z pominięciem szyi – wyrastała czworokątna głowa o gładko wygolonej, szarej twarzy, zamiast oczu widniały dwie szczeliny, zamiast nosa – para dziurek, zamiast ust – wygięta szpara, łącząca nieomal jedno ucho z drugim. Twarz ta sprawiała wrażenie glinianego dzbana z nader uproszczonymi, naturalistycznymi rysunkami. W ten dzban wlewał Smok smakowity, mocno przyprawiony napój swego opowiadania o rozmaitych rodzajach uciechy, jakie (aż do „wszystkich dziewięciu”) przeżywał na wspomnianej kręgielni. Podczas tej operacji szczeliny zmieniały się w kreski, szpara ust coraz skuteczniej usiłowała zlać się w jedno z uszami, raz po raz słychać było dziwny dźwięk, jak gdyby dzban pękał z naprężenia.
Te dowody chciwej uwagi pobudzały Smoka do coraz soczystszych wynurzeń, aż wreszcie doszedł do koronującego opowieść momentu, że trzy dni i noce – wraz z podróżą tam i z powrotem – kosztowały go około stu marek. W chwili tego wyznania dzban trzasnął wprost podejrzanie; można się było obawiać, że lada chwila rozleci się na dwie połowy i spadnie ze swej czarnej podstawy.
– To prawie nie do wiary, Hoyerze! – wołał Smok, kładąc swą łapę z potężną siłą na ramię słuchacza. – Ale nie będziesz chyba wątpił. Zapewniam cię, że taki błękitny banknot rozłazi się tam jak głupkowaty… sto marek było i nie było… i dam ci to na piśmie… to znaczy… he, he! nie sto marek… nie czek… ha, ha… „sto marek na piśmie” można by źle zrozumieć… nie, nie… nie czek, Hoyerze, chociaż zapewne nie pogniewałbyś się o to? Nie, nie, rozumiałem to inaczej… ha, ha, ha!
Nie co dzień udawał się Smokowi taki doskonały, jego zdaniem, dowcip (i to jeszcze osobiście wymyślony i na własnych zamiłowaniach oparty dowcip!). Toteż fatalnie się złożyło, że całkowity sukces śmiechu zawiódł, ponieważ właśnie w tej samej chwili weszła z bocznego pokoju matka z proboszczem. Ale Smok bez okazania niezadowolenia poddał się sytuacji i uroczyście powitał szanowną parę, skrzywiając prawy kąt warg i marszcząc czoło – albowiem mimiczna jego gra nie ujawniała się w zbyt licznych odmianach. Jednocześnie westchnął głęboko (tak, że raczej mogło to świadczyć o bólu żołądka niż serca) i wpatrzył się melancholijnie w cygaro, jak gdyby tytoń był jedyną pociechą, jaka mu jeszcze pozostała.
A błazeńsko-dobroduszny dzban, siedzący obok, przemienił się równocześnie z dziwną szybkością w stylową urnę z prochami.
Pastor Schmidt pochwalił sympatycznym skinieniem okrągłej główki odpowiednie zachowanie się Smoka, który, zachęcony tym, westchnął jeszcze głębiej, zaciągnął się dymem niosącego pociechę cygara, wydmuchnął powoli kłąb dymu i śledził go niewymownie skupionym spojrzeniem, jak gdyby przeglądając na wskroś mgliste właściwości „wszystkiego co istnieje”.
– Niech pani wypije kroplę wina, droga pani Andersen – rzekł proboszcz, klepiąc pocieszająco i zachęcająco swą tłustą, białą ręką stuletni jedwab pokrywający otyły grzbiet towarzyszki – to pani posłuży… tylko kroplę!
– No, no, dwie także nie zaszkodzą, panie pastorze – oświadczył Smok, spostrzegając z prawdziwą radością serca, że hasłem jest „rozweselenie”. – Tak, mateczko! Łyk wina to najwłaściwsze dla człowieka, którego oblewała woda, ha, ha!… Dar boży, panie pastorze… raduje ludzkie serce… święte słowo, prawda?… Lej pan śmiało… – dodał, widząc, że kapłańska ręka, która rozważnie zawładnęła flaszką, zanim Smok zaofiarował swe usługi, napełniła kieliszek tylko do połowy. – Dobry towar, ten portwein… sam przywiozłem go z miasta… bo ten poczciwy Jakub… na ogół jest on smakoszem… zawsze to powiadam, że Jakub jest smakoszem, i dam mu to na piśmie… ale w tych dniach, mój Boże!…
Pełne troskliwości wstrząśnięcie głową i współczujące spojrzenie w stronę ogrodu, gdzie widać było wysoką postać młynarza, stojącego w odległości paru kroków od drzwi, dokończyły wymownie przerwane zdanie.
Pastor Schmidt skinął potwierdzająco i podał matce Smoka napełniony do połowy kieliszek, sam zaś na własny użytek nalał sobie więcej aniżeli skromną ilość brunatnego płynu – podzielał bowiem tylko częściowo korzystne mniemanie Smoka o portweinie.
– Trąćmy się zatem wszyscy z sobą – odezwał się sakramentalnym głosem, zwracając się dokoła skinieniem ręki – i wychylmy nasze kielichy z tym życzeniem, aby nasz drogi przyjaciel tu w młynie, dzięki łasce bożej i czystości serca, znalazł ulgę i pocieszenie w tym ciężkim smutku!
Chłopi podnieśli kieliszki i niby chór przyświadczyli głuchym pomrukiem. Ale Henryk jako przywódca chóru zapragnął nadać temu pomrukowi bardziej zdecydowany wyraz, a jednocześnie uzupełnić nieco kościelne zakończenie toastu czymś bardziej energicznym, toteż odezwał się następującymi dobranymi słowami:
– Słusznie pan powiedział, pastorze! Pociechę w smutku, zawsze to mówię… Do licha, Jakub jest przecież jędrnym chłopem… nie może tak wiecznie chodzić ze zwieszoną głową… Były to smutne czasy… Żyć tak z chorą kobietą… Biedna Chrystyna… niech ją Bóg przyjmie do swojej łaski!… Ale teraz leży już w ziemi… więc teraz i on musi podnieść głowę… dlatego wypijmy: niech nam ży…!
Przerażony wzrok, jakim matka powitała to jego wylewne krasomówstwo, powstrzymał połowę słowa w radośnie otwartych ustach, druga połowa ugrzęzła w gardle, wywołując coś niby chrząknięcie. Dzięki jednak właściwemu uzdolnieniu muzykalnemu mówcy nieszczęsny kres toastu niezbyt się różnił od tonu mowy, toteż nietrudno było do tego nawiązać.
– Hm… niech żyje… czystym sercem… jak powiada proboszcz… otóż to właśnie… i niech znajdzie pociechę… prawdziwą pociechę… he, prawda…
Tym razem mówca przerwał sam sobie, aby podczas tej krótkiej, retorycznej pauzy, która wszystkich prócz niego nieco zaniepokoiła, wykonać trudne mimiczne ćwiczenie twarzy. Najpierw przymknął lewe oko i łypnął prawym, potem na odwrót, a kiedy już w ten pomysłowy sposób dostatecznie przygotował zebranych, że teraz należy oczekiwać rodzynka, mówił dalej:
– Nie taką pociechę, jaką może dać miła Liza… he… zresztą ładna, tęga dziewucha…
– Henryku!
Matka Smoka znieruchomiała ze zgrozy, pojąwszy, że pogorszyła tylko sytuację, przeszkadzając poprzednio wygłoszeniu toastu. Teraz nareszcie odzyskała mowę, skoro wszelkie ostrzegawcze spojrzenia nie wystarczyły:
– Henryku!
Smok umilkł zakłopotany, skrzywił się dziwnym grymasem, którym prawdopodobnie chciał się uniewinnić, machnął ręką obojętnym gestem i dokończył:
– Hm… tak… jak powiedziano, pociechę w smutku… zawsze wesoło… jakoś to będzie… z bożą pomocą… jakoś to będzie, panie pastorze, skaal!
Wyczuwał zapewne, że nie osiągnął w zupełności tego wzniosłego końcowego efektu, o jakim myślał. Ale, do diabła, jakże wóz może się rozpędzić, jeżeli co chwila ktoś ciągnie hamulec?!
Aby poniekąd uzupełnić ten brak, wzniósł teraz uroczyście swój pełny kieliszek, z którego wino przelewało się przez brzegi, i trącił się bardzo serdecznie z prawie pustym szklanym kielichem, który biała ręka proboszcza wysunęła ostrożnie naprzeciw.
Kielich wydał smutny, prawie bezdźwięczny ton, zakłócony niezwykle cienkim odgłosem – odgłosem niemal niesamowitym, jak gdyby maleńki kobold coś przełykał.
I gdyby naprawdę tak było, na obliczu pani Andersen nie malowałoby się z pewnością wielkie przerażenie. Szeroko rozwartymi oczyma wpatrywała się w pęknięty kieliszek proboszcza. Cały chór spojrzał również w tamtą stronę i zapomniał o piciu.
Nagle w tym kole rozległ się chichoczący trzask, jak gdyby dzban pękł wskutek sympatii do kieliszka – jeżeli nie było to złudzenie słuchu. Albowiem każdy, kto zerknął w tym kierunku, spostrzegł, zamiast zapowiadanego tym tonem błazeńskiego ornamentowanego dzbana, stylową urnę z prochami na czarnej podstawie.
I proboszcz zapomniał o piciu, i on wlepił wzrok w kieliszek, który trzymał przed sobą w wyciągniętej ręce. Od brzegu aż do nóżki widniało błyszczące pęknięcie. Zwykle czerwona, tryskająca zdrowiem twarz pastora pokryła się ziemistą bladością, ręka jego drżała, tak że szrama pękniętego szkła zataczała w powietrzu świetliste arabeski.
Wreszcie zapanował nad sobą, przełknął wino z taka miną, jak gdyby wypijał truciznę – co oczywiście nie miało nic wspólnego z jakością szlachetnego napoju – uśmiechając się niepewnie, rozejrzał się dokoła i oświadczył cienkim, suchym głosem, pozbawionym zwykłego namaszczenia:
– No… nie hołdujemy przecież przesądom.
Naprawdę jednak należał pastor Schmidt do rodziny, w której, dokąd sięgała kronika rodu, wszelkie znaki tajemne i przeczucia grały doniosłą rolę, w której wydarzały się nawet przypadki rozdwojenia osobowości i która potajemnie przyznawała się do wiary w prorocze przywidzenia. Toteż pastor był przekonany w tej chwili, że owa wieczysta szczęśliwość na łonie Abrahama, której rychłe osiągnięcie sławił dopiero co jako najgodniejszy cel życia, już teraz sygnalizuje mu swoje nadejście i że już niebawem będzie mu dane zostać obywatelem lepszego świata, dzięki czemu wypełni się jego codzienna modlitewna prośba i jeszcze przed końcem roku połączy się ze swoją nieboszczką żoną. Wszak w ostatnie jej urodziny zasiedli do stołu w liczbie trzynastu osób!
Podczas tego wstrząsającego przeżycia wyczuł raczej, niż pojął zmysłami, że spoczęło na nim nieżyczliwe spojrzenie kogoś nienależącego do tego koła.
Oczywiście, nie mógł zauważyć, że leśniczy Christensen, który jeszcze niedawno, kiedy Smok wspomniał o „biednym Jakubie”, rozmawiał w ogrodzie z gospodarzem domu, wszedł właśnie do izby i zbliżył się do stołu, aby wziąć cygaro.
Ten leśny człowiek – podobnie jak prawie wszyscy obcujący ustawicznie z przyrodą – miał żyły nabrzmiałe mistycyzmem. Wierzył może bardziej niż wszyscy inni w przepowiednie i znaki, toteż niebawem pojął sytuację. Kiedy więc teraz proboszcz obejrzał się pod wpływem doznanego uczucia, spotkał się z przenikającym go spojrzeniem jasnych i zimnych oczu leśniczego. Wiedział, że ten pobożniś, ten apostoł „wewnętrznego posłannictwa” posądzał go o światowość, a nawet często nazywał go proboszczem do l'hombre10 – jak gdyby to było grzechem zagrać w karty parę razy w tygodniu (nie mówiąc już o tym, że proboszcz hołdował wytwornemu wistowi, nie zaś poczciwemu, plebejuszowskiemu l'hombre). Czuł, że ten przeciwnik przejrzał go w bardzo niepożądany sposób; czytał w jego spojrzeniu bezlitosną pogardę dla obawy przed śmiercią, której to obawy zwiastun bożego słowa nie zdołał całkowicie ukryć.
„Gdyby ten fanatyk – myślał – słyszał przedtem rozmowę, jaką prowadziłem w narożnej izbie z panią Andersen, uważałby mnie za skończonego obłudnika! A jednak powinien by pamiętać, co mówi Pismo Święte, że duch ci wprawdzie jest ochoczy, ale ciało mdłe”.
Jego ciało było w tej chwili istotnie bardzo mdłe; czuł się nieswojo w tym wiedzącym kole, a przede wszystkim w towarzystwie tego człowieka. Przez otwarte drzwi wyszedł do ogrodu.
Ach! Jakże rozkosznie oddychało się – po gęstym dymie z tytoniu, który bynajmniej nie był produktem Hawany – łagodnym, wilgotnym wiosennym powietrzem, w którym mieszał się brzemienny urodzajem zapach pól ze słoną świeżością morza. Chociażby nawet był tchórzliwym człowiekiem – żył jeszcze i wdychał pełną piersią powietrze tej doliny łez!
Jego wielebność rozejrzał się dokoła z uśmiechem pełnym błogosławieństwa. Chłopki, które rozsiadły się z prawej strony na długiej ławie jak kury na grzędzie, zobaczywszy go, umilkły nagle. To skłoniło proboszcza, że podszedł ku nim i zagłębił się w praktyczną, doskonale oddziaływającą na równowagę umysłu rozmowę, zasięgając dokładnie informacji o gospodarce w rozmaitych sadybach, rozwodząc się szeroko nad przypuszczalnymi widokami wiosennych zasiewów i opowiadając o dzierżawie gruntów probostwa. Obecna dzierżawa dobiegała końca, nie chciał więc pominąć tej korzystnej sposobności, by wyjaśnić tej i owej wieśniaczce, jak zyskowne byłoby, gdyby właśnie ona objęła dzierżawę. Dla tej sadyby położenie gruntów proboszczowskich było wyjątkowo dogodne, dla drugiej oddalenie – z tych i innych dziwnych przyczyn – nie odgrywało wcale roli, a natomiast śliczny szmat łąki zapewniał dzierżawcy wyjątkowe korzyści przy hodowli koni – był prawdziwym rajem dla źrebiąt! A znowu dla innego chłopa, znanego jako Nemrod, las przedstawiał nieocenioną wartość.
Dzielne wieśniaczki nie ukrywały także swego rozumu; wytaczały wszelakie zarzuty, podnosiły te lub owe wątpliwości, a niektóre wyraziły nawet przypuszczenie, że czynsz dzierżawny będzie obniżony ze względu na złe czasy. Wywiązała się ożywiona pogawędka, w której nie brakło także żartobliwych poufałości i drwinek. Ktoś przysłuchujący się nie przypuszczałby chyba, że otyły proboszcz, tak gorliwie, zarazem tak dobrodusznie broniący swoich interesów, przemyśliwa już o rozstaniu się z doczesnością. On sam z przykrością przypomniał sobie o tym na chwilę, kiedy leśniczy wyszedł z domu i przechodząc mimo niego, obrzucił go przelotnym spojrzeniem. Ale niebawem przyłączył się do swej siostry i do młynarza i wszyscy troje zapuścili się w głąb sadu ku wielkiemu uspokojeniu proboszcza. Na ławce, stojącej z lewej strony koło drzwi, pozostał jeszcze tylko nauczyciel i mały Janek – istoty tak samo nieszkodliwe jak pudel Karo, który siedział przed nimi, wtykał pomiędzy nich nos i kolejno spoglądał to na jednego, to na drugiego.
Na cmentarzu chłopak zalewał się gorącymi łzami. Ale serdeczna życzliwość wielu obcych ludzi, jaką mu okazywano, rozproszyła powoli jego smutek, a kawa i ciasto przyczyniły się również do rozweselenia chłopięcej duszy. Teraz znajdował się w lepszych rękach aniżeli poprzednio, kiedy kobiety skakały dokoła niego i wyprzedzały się w pieszczotach. Nauczyciel wyswobodził energicznie chłopca z tej niewoli babskich kiecek.
Był to młody, blady człowiek, przyjaciel dzieci raczej z wyrozumowania niż z natury, przepełniony nieosłabioną jeszcze miłością swego „powołania”, zbrojny naiwną wiarą w wszechpotęgę wykształcenia. Starał się rzetelnie, by umocnić tę małą roślinkę, która wyraźnie opuszczała liście. Toteż z niezwykłym zapałem kreślił obraz pięknej przyszłości, kiedy to Janeczek już w najbliższym roku zacznie chodzić codziennie do szkoły, aby tam nauczyć się czytania liter i wypisywania ich rysikiem na tabliczce. A ponieważ wspaniałość tych zajęć nie od razu przemówiła do dziecięcego umysłu, dodał jeszcze, że Janeczek będzie się także wdrapywał po słupie, stojącym prosto jak maszt sztandaru, i że w szkole jest jeszcze inny, poprzeczny drążek, na który chłopcy drapią się rękami i nogami jak małpy.
Ta myśl tak rozweseliła chłopca, że pobiegł natychmiast do domu, aby przynieść książkę z obrazkami i pokazać nauczycielowi figlarne małpy na drzewie. Dzięki temu lody zostały przełamane, a kiedy chłopiec uświadomił sobie, że do szkoły uczęszcza wielu innych chłopców i dziewcząt, z którymi wolno się bawić, okazał zadowolenie i zadając wyczerpujące zapytania, wżywał się już w tę piękną przyszłość.
10
l'hombre – stara gra francuska, popularna w Skandynawii. [przypis tłumacza]