Читать книгу Młyn na wzgórzu - Gjellerup Karl, Karl Gjellerup - Страница 7

Księga I
VII

Оглавление

Młynarz siedział bez ruchu i obserwował śpiącą.

Twarz jej obrzmiała nieco w następstwie wodnej puchliny. Ale przyćmione oświetlenie łagodziło tę chorobliwą okrągłość kształtów – przypomniał sobie jej twarz z czasów dzieciństwa. Znali się oboje, jak daleko mógł sięgnąć pamięcią. Byli w równym wieku, razem chodzili do szkoły, razem przygotowywali się do konfirmacji. Okazały dwór jej rodziców był oddalony zaledwie o pięć minut drogi od młyna na wzgórzu. Nazywał się Smoczym Dworem. Bynajmniej nie dlatego, jakoby to miejsce lub sama budowla odznaczały się czymś fantastycznym lub strasznym. Nazywano go tak wedle miejscowego obyczaju, który bez żadnej słusznej przyczyny ochrzcił najbliższą posiadłość mianem Lisiego Dworu, a nieco dalszą mianem Zajęczego Dworu. Od niepamiętnych czasów właściciel nazywał się popularnie Smokiem, a dwór Smoczym Dworem. A pytanie, czy dwór nosił nazwę właściciela, czy właściciel nazwę dworu, równie trudno byłoby rozstrzygnąć jak problem, co było pierwej – czy kura, czy jajko.

Smok i młynarz ze wzgórza żyli w przyjaźni – od niepamiętnych czasów zawsze tak bywało, był to poniekąd związek dwóch dworów znacznie silniejszy niż przypadkowe osobiste uczucia. Oczywiście, dzieci żyły także w przyjaźni – mały Jakubek młynarza i Chrystyna Smoka. Każde z nich otwierało przed rówieśnikiem swój własny świat. Zwłaszcza młyn dzięki swym wielu pomieszczeniom i niezwykłym urządzeniom był dla małej Chrystyny prawdziwym światem cudów. Jakub musiał pokazywać jej i wyjaśniać wszystko, aż wreszcie dziewczynka znała całe sześć pięter jak własny dom, poczynając od składów, gdzie tak miło było zanurzyć ręce w chłodny pył pszenicznej mąki, aż do kaptura, gdzie kręciła się ogromna oś dębowa, a połączone z nią koła wprawiały w ruch całe urządzenie młyna.

Najwyższe piętro było najmilszym miejscem pobytu dla dzieci. Wolały przebywać w tej niewielkiej, zamkniętej przestrzeni, gdzie zaledwie można było się poruszać, aniżeli na piętrze żarnowym, otoczonym galeriami; był to teren wesołych wyścigów, gdzie pomiędzy czterema mącznicami grało się także świetnie w chowankę. Tam na dole pracował zawsze któryś z czeladników młynarskich, tutaj dzieci były same z sobą, ukryte przed światem. Poza tym stąd nie było już dalej drogi, więc zawędrowawszy na górę, dzieci musiały pozostać w kapturze. Przypominał on olbrzymie przewrócone ptasie gniazdo, a dokoła w strzesze kryło się mnóstwo prawdziwych gniazd; ptaszki ćwierkały, piszczały, wlatywały i wylatywały, a mała Chrystyna nieraz klaskała w dłonie z wielkiej radości.

Ale najbardziej może pociągała ich do kaptura słodycz zakazanego owocu; właściwie nie pozwalano im tam chodzić, ponieważ przebywanie w tym miejscu było poniekąd niebezpieczne. Ale parobek młynarski patrzył przez palce, a zresztą zawsze zwoływał dzieci na dół, kiedy przesuwano kaptur. Tylko raz – wyjątkowo – zezwolono im pozostać na górze w takiej chwili, lecz dzieci musiały święcie przyrzec, że nie poruszą się na krok z wyznaczonego im miejsca – chociaż właściwie z tej strony osi nie groziło im niebezpieczeństwo. Ale kto się nie naraża, temu tym pewniej nic nie grozi. Stali więc tam oboje w wyczekującym napięciu, przytuleni do siebie. I nagle rozpoczęły się dziwy. Aż do wysokości ich głów wszystko pozostało nieruchome, natomiast powyżej kaptur obracał się – powoli, krótkimi posunięciami. Niesamowite wrażenie wywierało przede wszystkim potężne ściskadło, o którym Jakub już nieraz opowiadał Chrystynie. Gdy na dole na galerii rozluźniono łańcuch, pierścień ściskadła zaciskał koło kaptura i młyn zatrzymywał się. Ta potężna belka posuwała się teraz groźnym ruchem, przed którym nie było obrony.

– Gdybyśmy stali po tamtej stronie, zostalibyśmy zgnieceni – oświadczyła Chrystyna.

– Ach, moglibyśmy uciec. To tylko Jens udaje mądralę i dlatego przykazał nam nie ruszać się z miejsca.

– Ale gdybyśmy nie mogli uciec, belka przygniotłaby nas tam do ściany – upierała się Chrystyna, drżąc rozkoszą okropności właściwą dziecku i kobiecie.

Niebawem znowu kaptur znieruchomiał. Dokonano tylko nieznacznego obrotu. Bądź co bądź wyglądając przez otwór kaptura, można było to zauważyć; poprzednio okienko było zwrócone ku rodzinnemu domowi Chrystyny, widać było przez nie wydmy pól, teraz otwierało się ku posiadłości Larsa Peersena.

To okienko, przez które widniał najszerszy horyzont na całą okolicę, polubiły dzieci ogromnie. Co prawda, widok ograniczał się zawsze tylko do jednego odcinka horyzontu, ale odmiana bywała częsta. Jednego dnia spoglądało się w głąb lądu i można było naliczyć osiem kościołów i dwanaście młynów. Następnego dnia, gdy wiał wiatr od strony lądu, przed oczyma rozpościerał się po obu stronach Sund, zapełniony posuwającymi się powoli naprzód tratwami z owocem i statkami, a daleko poza zwierciadłem wody wzrok przenikał w pagórkowatą Zelandię niby w inną część świata o odmiennym charakterze. Był to niejako olbrzymi stereoskop należący wyłącznie do nich.

Pewnego dnia Chrystyna zadała mu zagadkę:

„Co to za okno, które zawsze stoi otworem, a przez które wiatr nigdy nie wieje?”

Nadaremnie silił się odgadnąć, a ona drażniła go szyderstwem: jest widocznie za głupi, bo każdy inny człowiek odgadłby natychmiast. I kiedy wreszcie powiedziała rozwiązanie, zdumiewał się i długo nie chciał wierzyć, że sama wymyśliła tę zagadkę. Potem zaś – po raz pierwszy – zrozumiał, że jest mądrzejsza od niego…

Dwór wiejski nie jest bynajmniej takim skarbem wspaniałości jak młyn. Ale rodzinne miejsce Chrystyny imponowało młynarczykowi niejednym, zwłaszcza że młyn na wzgórzu nie posiadał ani skrawka roli. Jazda na chwiejącym się wozie naładowanym sianem, wiązanie snopów, znoszenie żniwiarzom posiłku i wspólne spożywanie z nimi darów bożych, plecenie gniazd ze złotych źdźbeł niwy – to były radości, jakimi przyjaciółka płaciła mu za przyjemności przeżywane na piętrze żarnowym pod kapturem.

Po konfirmacji rzadziej nadarzała się sposobność do spotkań. Kiedy jednak został pomocnikiem młynarskim, widywali się regularnie, chociaż tylko przelotnie. Dwa razy w ciągu tygodnia zajeżdżał wozem pod Smoczy Dwór i zawsze ona odbierała gorące jeszcze, pachnące razowe chleby. Przy sposobności zapytywała, jak mu się powodzi, czy rodzice są zdrowi; zdarzało się, że on opowiedział jej jakąś godną uwagi nowinę z młyna, na przykład, że pytle pszeniczne pokryto nową siatką jedwabną, którą sporządzono daleko we Włoszech i która kosztowała czterdzieści koron. Niewiele było tematu do rozmowy; na pogawędki nie było czasu, bo oboje mieli pracy z okładem.

Kiedy Jakub miał dwadzieścia pięć lat, zmarł jego ojciec, a on odziedziczył młyn. Wówczas złożyło się tak samo przez się, że oświadczył się o rękę Chrystyny i otrzymał ją. Trudno było rozstrzygnąć, kiedy ich dziecięca przyjaźń przemieniła się w uczucie miłości i czy w ogóle ta przemiana się dokonała. Ale nikt z krewnych i sąsiadów nie wątpił, że powinni się pobrać, a oni sami również w to nie wątpili. Sytuacja upodabniała się może najbardziej do sytuacji księcia i księżniczki w dwóch sąsiednich państwach, których polityka i tradycje zalecają rodzinny związek, zwłaszcza gdy wzajemna skłonność młodych ku sobie sprzyja połączeniu się. Młyn był piękny i posag Chrystyny był piękny; młyn i dwór były wygodnie położone obok siebie jakby na wypadek, gdyby miały się stać dziedzictwem jednego spadkobiercy. Jakub był ładnym chłopcem, a trudno byłoby znaleźć w całej okolicy bardziej rzetelnego – to uznawano powszechnie. Co do Chrystyny, to nie była ona wprawdzie pięknością, ale była dobrze zbudowaną dziewczyną o miłej twarzyczce. Wszyscy mówili o niej dobrze, była też zręczna w gospodarstwie. Czegóż więcej można żądać? On nie żądał więcej i ona także. I tak jak ich małżeństwo było najbardziej naturalnym wynikiem, tak i wspólne pożycie płynęło naturalnym i dobrym torem. Córeczka zmarła im po paru latach, potem przyszedł na świat Janek, który się dobrze chował. Ale kiedy młynarka doszła do trzydziestki, poczęły ją dręczyć zadyszka, mdłości i nagłe bicie serca. Ciało jej zwątlało, a cera, dotąd zupełnie świeża, poszarzała, tu i ówdzie pojawiły się fioletowe cienie.

Może przyczyniło się do tego i to także, że Jakub Clausen stał się szczególnie wrażliwy na kwitnącą młodość Lizy Vibe, vulgo Lizy kłusowniczan, kiedy ubiegłej jesieni wstąpiła na służbę do młyna. Rodzinny dom kłusowników na bagnach Virket, skąd pochodziła, nie cieszył się dobrą sławą w oczach młynarzy, toteż oboje żywili wątpliwości. Ale dziewczyna służąca w młynie odeszła nagle, wychodząc za mąż, wybór był na razie bardzo nieduży, każdej z kandydatek można było coś zarzucić, a Liza miała dobre świadectwo z folwarku związkowego, gdzie służyła rok z górą. Zdecydowali się zatem przyjąć ją na służbę.

Jakub nie przypominał sobie zresztą, aby początkowo wywierała na nim szczególniejsze wrażenie. Całe przedpołudnie spędzali razem w piekarni. Chrystian stał pomiędzy nimi, wyrabiał ciasto, które Liza odważała, a młynarz nadawał chlebom ostateczny kształt. Nie zerkano na boki ani nie gawędzono, a jednak praca odbywała się nieco weselej aniżeli wówczas, kiedy pomagała przy niej dawniejsza służąca, ordynarna dziewka z Lolandii. Bezpośrednio stykali się z sobą, kiedy odbierała chleb, który młynarz wydobywał z pieca. Wtedy też zauważył, że ma piękne ramiona i szczególny wdzięk we wszystkich ruchach.

Większe wrażenie wywarła na nim po raz pierwszy w wieczór Bożego Narodzenia. Spostrzegł, że właśnie kiedy już zasiadali do stołu, skinęła na Jörgena, przechodzącego koło drzwi kuchni, i po kryjomu podała mu jakiś zeszyt czy książkę – był to ów kalendarz, który jeszcze ciągle przyprawiał parobka o tak silne wzruszenie duchowe. Myśl, że oboje są w porozumieniu, dręczyła go. Był surowym i uważającym panem domu, w jego młynie panowała zawsze bojaźń boża i przystojność obyczajów, nie mógł ścierpieć ukrywającej się przed światłem lekkomyślności. A trudno byłoby zaprzeczyć, że z Lizy promieniowało coś nieuchwytnego, co budziło podejrzenie, że wnosi w dom coś niewłaściwego… Czy jednak te troski pana domu wystarczały, aby wyjaśnić jego niezadowolenie? To pewne, że trwał w złym humorze zupełnie nieodpowiadającym nastrojowi świątecznego dnia.

Jakże dziwne bywają nasze nastroje i ich przyczyny! Gdyby mógł był przeczuwać, że to jest ostatni wieczór Bożego Narodzenia, jaki spędza wspólnie ze swą dobrą, wierną żoną, to, oczywiście, powód taki wystarczałby do smutku. A jednak istotną przyczyną było tylko to, że dziewucha podarowała parobkowi ludowy kalendarz…

Zaledwie parę tygodni nowego roku przeminęło, kiedy Chrystyna poczuła się chora, a niebawem dzielna jej natura zmuszona była ulec. Rozpoczęła się obłożna, długotrwała choroba. Należało pomyśleć o przyjęciu do służby drugiej dziewczyny – wszędzie brakowało ręki gospodyni domu. Ale Liza podjęła się tego zadania, oświadczając, że sama załatwi wszystko. Prócz tego, że pomagała w piekarni, gotowała także strawę i sprzątała izby. Jadano nieco później, strawa była może mniej dobra, a także sprzątanie mogłoby być dokładniejsze – ale bądź co bądź wszystko było wykonane. Młynarz patrzył pełen podziwu i rozpływał się w pochwałach, a Chrystyna rozumiejąca doskonale jako dzielna gospodyni, ile potrzeba wysiłku, aby wszystkiego dokonać, nie mogła również odmówić uznania. Co prawda, chwaliła skąpo i niechętnie, ponieważ nie lubiła Lizy. Przede wszystkim raziło ją to „coś” w istocie dziewczyny. Niedługo potrwa, mawiała, a między Lizą i parobkiem zawiąże się bliższy stosunek. Poza tym zwróciła uwagę, że Liza ma próżniackie skłonności i niezbyt sumiennie wypełniała swoje obowiązki.

Tym bardziej też dziwiła się, że Liza w tym okresie pracuje więcej, niż jej nakazywał obowiązek, że nie żąda większego wynagrodzenia, a nawet nie chce o nim słyszeć: „Trzeba sobie nawzajem pomagać, gdy choroba w domu zagości, więc czemu tyle gadać o tym?” Ta wspaniałomyślność była zagadką dla młynarki, aż wreszcie zastanowiła się, czy przypadkiem Liza nie chce się stać niezbędną; zauważyła ona z pewnością, że gospodyni domu nie jest z niej zadowolona i pragnęłaby się jej pozbyć przy sposobności – a teraz z góry udaremniła wszelką próbę tego rodzaju. Bo istotnie udało się jej dopiąć celu: na razie nie można było wyzbywać się jej pomocy. Zanimby można było pomyśleć o tym, Chrystyna musiałaby się tak skrzepić6, aby nie groziła jej recydywa7 choroby – a do tego było jeszcze daleko.

Niecierpliwe pragnienie zepchnięcia Lizy z przodującego stanowiska skłoniło Chrystynę do tego, że skróciła okres swej rekonwalescencji i wcześniej, niż to było wskazane, zabrała się do pracy. Obserwowała teraz wszystko wyostrzonymi zmysłami i niebawem wydało się jej, że dostrzega pewne zmiany u swego męża. W jego zachowaniu pojawiło się coś niepokojącego, często bywał roztargniony. W stosunku do niej okazywał jak zwykle wielką troskliwość, ale w jego tkliwość wkradał się jakiś obcy pierwiastek. Czasem znowu, jak się wydawało, zapominał, że nie jest jeszcze zupełnie zdrowa. Zwróciła też uwagę, jak wesoły powracał w południe z piekarni.

Ten właśnie szczegół przede wszystkim nasunął młynarce myśl wiążącą te wszystkie objawy z osobą Lizy. Czemu bywał tak gwałtowny, kiedy wytykała Lizie coś niewłaściwego? „To dziwne, że zawsze wygadujesz na tę biedną dziewczynę”. Chrystyna rozumiała dobrze, że jest to poniekąd prawdą, ale właśnie dlatego, że jej własne ataki, skierowane przeciwko Lizie, wynikały raczej z niechęci niż z rzeczowych przyczyn, właśnie dlatego wyczuwała też, że i jego gorliwa obrona dziewczyny nie była podyktowana szczerą, zimną sprawiedliwością. Zaczęła czynić aluzje, niekiedy dosyć ostre, co do jego sympatii dla Lizy i osiągnęła dzięki temu zgoła niepożądany skutek.

Mianowicie dopiero skutkiem tych aluzji młynarz począł uświadamiać sobie swój własny stan. Chrystyna miała słuszność; ta dziewczyna wniosła coś nowego, nieznanego w jego życie i podczas gdy stawała się niezbędna i niezastąpiona w gospodarstwie, zdołała również doprowadzić do tego, że stała się niezbędna w jego uczuciowym życiu. Tak jest, żona jego miała istotne przyczyny, by jej nienawidzić, albowiem – słusznie czy bez powodu – on kochał tę dziewczynę.

Zwrócenie uwagi na niebezpieczeństwo jest nie zawsze najwłaściwszą drogą wiodącą do uniknięcia niebezpieczeństwa – niekiedy można osiągnąć w ten sposób wręcz odwrotny skutek. Tak jak śpiący budzi się pod magnetycznym wpływem utkwionego w nim spojrzenia, tak samo niekiedy drzemiące jeszcze niebezpieczeństwo budzi się skutkiem zwrócenia nań uwagi i raptownie spada na zagrożoną ofiarę, zanim ta zdoła przed nim uciec. Uczucie młynarza do Lizy – które aż do tej chwili było w jego podświadomym życiu nieuchwytnym nastrojem, przejawem wesołego charakteru, niejako lekkim, drażniącym upojeniem – przemieniło się w dręczącą go, nieprzepartą namiętność.

Po niedługim czasie zdrowie jego żony znowu zaczęło się pogarszać – groziła najwidoczniej recydywa. Młynarka walczyła przeciwko temu heroicznie, całą siłą woli; nie chciała wypuścić z rąk żadnej pracy. Błagał ją, aby oszczędzała swoje siły. „Tak, tobie podobałoby się najbardziej, gdyby Liza zastąpiła mnie we wszystkim” – odpowiedziała. A on spostrzegał z przerażeniem, że ten jasny wgląd w stosunki umacnia jej upór, grożąc zagładą.

Wreszcie musiała się poddać. Kiedy leżała tak, przykuta do łoża chorobą – jakaż dręcząca trwoga nurtowała jej serce! „Co się tam teraz dzieje, gdy mnie nie ma?”… I w tej bezradności rozwinęła w sobie nowe zdolności, nadnaturalne zmysły, z pomocą których ścigała tych dwoje w najdalsze zakątki. Wyczuciem chorej, która już sama w sobie posiada zarodki somnambulicznej telepatii, gromadziła nieznużenie materiał, który następnie zazdrość, dzięki swej genialnej sile kombinacyjnej, kształtowała i wypełniała barwami – to znowu maligna podchwytywała te obrazy, rozwijała je w potworne kształty, ożywiała je i wyolbrzymiała w jaskrawym blasku czarodziejskiej latarni gorączkowych majaczeń. Ale nawet w tym zniekształceniu i przesadzie tkwiło pewne jądro prawdy, chociaż prawda ta posiadała raczej cechy symboliczne i prorocze.

Albowiem to, co w tym okresie wydarzyło się istotnie między zainteresowanymi osobami, było tak małoznaczne, że trzeźwa obserwacja nie znalazłaby w tym chyba motywów do malowania takich obrazów. Szybkość działania nie była cechą natury młynarza. Ani jednym słowem nie zdradził się przed Lizą, co się w nim dzieje, aczkolwiek nie wątpił, że dziewczyna domyśla się tego, i chociaż wie, że jest dlań życzliwa – z wyjątkiem tych momentów, kiedy dręczyły go dyktowane zazdrością podejrzenia, że przedkłada ponad niego Jörgena albo nawet Chrystiana. Cień śmierci, który coraz głębiej i głębiej chylił się nad młynem, odejmował jego namiętności wszelką zmysłową radość życia i przemieniał ją raczej w niespokojną trwogę, w fatalną nieśmiałość. A jeśli nawet kiedyś namiętność się wzburzyła, wnet nakładała jej cugle mistyczna świadomość, że jest obserwowany – obserwowany na każdym kroku. To spojrzenie, które biegło w ślad za nim z pokoju chorej i które witało go, kiedy wchodził z powrotem – ciążyło mu, gdziekolwiek poszedł lub stanął, a zwłaszcza gdy spotykał się z Lizą.

I był przekonany, że nie jest to tylko jego własne, bezpodstawne urojenie.

Teraz już wargi chorej nie wypowiadały ani docinków, ani gorzkich uwag. Pytania jej były podyktowane, jak by można sądzić, wyłącznie zainteresowaniem gospodyni domu: chciała wiedzieć o wszystkim, aby się uspokoić, że wszystko idzie porządnie, ustalonym torem. Ze zdumieniem jednak przekonywał się na podstawie jej zapytań, że niejednokrotnie bywała w tajemniczy sposób powiadomiona o tym, co się dzieje. Tak na przykład wiedziała kiedyś, że pomagał dziewczynie w zbieraniu płótna wyłożonego do bielenia, aczkolwiek było wykluczone, aby do pokoju chorej doszły echa rozmowy z miejsca, gdzie to robiono, i aczkolwiek Janek, który mógłby to zobaczyć, nie był wcale u niej.

Przy pewnej sposobności przekonał się najzupełniej dowodnie o tej tajemniczej zdolności swej chorej żony, a mianowicie w chwili, kiedy się zapomniał po raz pierwszy.

Był w magazynie i zamierzał wejść na górę do młyna, gdy właśnie Liza schodziła po stromych szczeblach; wracała, zaniósłszy parobkom strawę. Kiedy dostrzegła go na dole, odwróciła się, nie chcąc schodzić tyłem, jak to zazwyczaj czyniła. Prawą ręką opierała się o mur, a nie chcąc zaczepić spódnicą o szczeble, podniosła ją lewą ręką w górę, przy czym ukazała się silna, ładnie ukształtowana noga, odkryta prawie aż po kolano. Stopa w wełnianej pończosze szukała najpierw szczebla, a potem zakrzywiała się na nim jak ręka; całe jej ciało, dążące do utrzymania równowagi, było ożywione łagodnym, kocim, giętkim ruchem. Niby trwożny, a pełen wdzięku uśmiech oczarował do reszty młynarza. Gdy wreszcie zeskoczyła z ostatnich paru szczebli, pochwycił ją w ramiona i ucałował – usiłując nadać temu erotycznemu porywowi cechę zwykłego wiejskiego flirtu, jednakże bez powodzenia, bo śmiech jego brzmiał wymuszenie. Młoda zwodnica spojrzała na niego dziwnym wzrokiem, wyrwała się szybko z uścisku i wymknęła za drzwi.

Młynarz udał się na górne piętra, zabawił tam mniej więcej kwadrans, a potem wrócił do mieszkania. Teściowa przywitała go rozpaczą: przed kwadransem córka zerwała się nagle, miotana gwałtownym atakiem duszności, i wpatrzyła się nieruchomo przed siebie, nie poznając wcale matki. Aż do tej chwili leżała spokojnie, zwłaszcza że w ostatnich dniach nastąpiło pewne polepszenie. W ciągu całego wieczoru majaczyła, a z poszczególnych jej słów młynarz wywnioskował, że musiała być chyba naocznym świadkiem sceny, jaka rozegrała się we młynie. Nie wydawało mu się to bardziej niepojęte aniżeli inne, wprawdzie mniej znaczące objawy telepatii, jakie już poprzednio u niej zaobserwował.

Od tego dnia jednak rozpoczął się bardzo niespokojny zwrot w jej chorobie.

6

skrzepić się – wzmocnić się, nabrać sił. [przypis edytorski]

7

recydywa – tu: nawrót. [przypis edytorski]

Młyn na wzgórzu

Подняться наверх