Читать книгу Winnetou - Karol May - Страница 3
TOM PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
KLEKI-PETRA
ОглавлениеZbliżał się koniec wspaniałej, północnoamerykańskiej jesieni. Pracowaliśmy od trzech miesięcy, ale nie wypełniliśmy jeszcze naszego zadania, gdy tymczasem inne sektory wróciły już dawno do domu. Złożyły się na to dwa powody.
Pierwszy ten, że przeznaczono nam do opracowania bardzo trudną okolicę. Linia kolejowa miała iść przez prerię wzdłuż południowego Canadianu, kierunek był więc wskazany tylko do źródeł tej rzeki; od Nowego Meksyku zaś wyznaczało go położenie dolin i wąwozów. Nasz sektor leżał pomiędzy Canadianem a Nowym Meksykiem. Utrudniało nam pracę jeszcze i to, że znajdowaliśmy się w okolicy niebezpiecznej. Tamtejsi bowiem Indianie – Kiowa, Komancze i Apacze – nie chcieli pozwolić na budowę kolei poprzez kraje, które uznawali za swoją własność. Musieliśmy się bardzo strzec i ciągle być w pogotowiu, przez co oczywiście nasza robota znacznie się opóźniała. Ze względu na Indian nie mogliśmy zdobywać środków żywności polując, ponieważ wówczas Indianie odkryliby łatwo nasze ślady. Sprowadzaliśmy wszystko, czego nam było potrzeba, z Santa Fe na zaprzężonych wołami wozach. Niestety, dowóz ten był także bardzo niepewny i kilkakrotnie nie mogliśmy posunąć się naprzód z naszymi pomiarami, ponieważ wozy z żywnością nie przybywały na czas.
Drugą przyczyną był skład naszego towarzystwa. W St. Louis przywitał mnie starszy inżynier i inni surwejorzy bardzo przychylnie. To przyjęcie, jakiego doznałem, pozwalało się spodziewać dobrej i skutecznej współpracy. Jednak pod tym względem spotkało mnie przykre rozczarowanie.
Moi koledzy, prawdziwi jankesi, widzieli we mnie niedoświadczonego greenhorna. Chcieli zarobić pieniądze, nie dbając o to, czy wypełnią sumiennie swoje zadanie. Ja zawadzałem im przy tym, toteż niebawem zniknęła okazywana mi z początku przychylność. Nie dałem się tym zbić z tropu i robiłem, co do mnie należało. Wkrótce też zorientowałem się, że moi koledzy posiadali niezbyt duży zasób wiedzy. Zwalali na mnie najtrudniejszą robotę, a sami szukali okazji do uprzyjemniania sobie życia.
Starszy inżynier, Mr. Bancroft, był z nich najbardziej wykształcony, ale okazało się, niestety, że lubi wódkę. Przywieziono z Santa Fe kilka baryłek tego zgubnego napoju, a od tego czasu nasz przełożony zajmował się więcej brandy12 niż przyrządami mierniczymi. Nieraz potrafił przeleżeć pół dnia na ziemi zupełnie pijany. Trzej surwejorzy, Riggs, Marcy i Wheeler, musieli, jak zresztą i ja, płacić za dostawy, aby więc nie ponieść straty, pili z nim na wyścigi. Ponieważ ja nie próbowałem nawet wódki, przeto obowiązek pracy spoczywał oczywiście wyłącznie na mnie.
Reszta towarzystwa pozostawiała również wiele do życzenia. Przybywszy na sektor, zastaliśmy w nim dwunastu westmanów. Jako nowicjusz, szanowałem ich z początku ogromnie, lecz wnet przekonałem się, że mam do czynienia z ludźmi o bardzo niskim poziomie moralnym. Mogę śmiało powiedzieć, że zeszło się tu niczym na schadzkę dwunastu największych próżniaków w Stanach Zjednoczonych.
Jak smutnie musiała w takich warunkach wyglądać u nas karność!
Inżynier Bancroft, komendant z tytułu i z urzędu, udawał, że jest kierownikiem, ale nikt go nie słuchał. Wyśmiewano jego rozkazy, a on klął strasznie, tak jak chyba nikt na świecie, a w końcu szedł do baryłki, aby wódką wynagrodzić sobie swoje wysiłki. Inni postępowali nie inaczej. Miałem więc wszelki powód do tego, by wziąć cugle w ręce. Uczyniłem to, ale tak, żeby tego nie zauważyli. Takiego młodego i niedoświadczonego człowieka nie mogli darzyć pełnym szacunkiem. Gdybym był dość głupi, żeby przemówić tonem rozkazującym, byłbym się tylko naraził na powszechny śmiech. Musiałem więc postępować cicho i ostrożnie jak rozumna żona, która umie tak kierować opornym mężem, że on nie ma o tym pojęcia.
Ci na pół dzicy, nieokiełznani ludzie nazywali mnie dziesięć razy dziennie greenhornem, a mimo to stosowali się bezwiednie do mnie. Przy tym zdawało im się zawsze, że właściwie czynią wszystko zgodnie z własną wolą.
Pod tym względem ogromnie byli mi pomocni Sam Hawkens i jego dwaj towarzysze, Dick Stone i Will Parker. Wszyscy trzej byli to na wskroś uczciwi, a przy tym – choć nie poznałem się na tym od razu – doświadczeni, mądrzy i śmiali westmani, których imiona słynęły daleko i szeroko. Trzymali się przeważnie mnie i stronili od reszty towarzyszy, ale tak oględnie, że nie mogło to tamtych obrazić. Szczególnie Sam Hawkens umiał, pomimo różnych swych śmiesznych właściwości, zdobyć u niechętnego mi towarzystwa znaczne poważanie. Cokolwiek zaś przeprowadzał swoim na poły poważmym, a na poły zabawnym sposobem, to zawsze po to, aby mi dopomóc w zrealizowaniu moich zamiarów.
Wytworzył się między nami w cichości stosunek, który dałby się najlepiej porównać ze stosunkiem feudalnego pana do swojego lennika. Hawkens wziął mnie w opiekę, nie pytając wcale, czy się z tym zgadzam. Ja byłem greenhornem, on zaś wytrawnym westmanem, którego słowa i czyny miały być dla mnie czymś nieomylnym. W wolnym czasie i przy sposobności udzielał mi teoretycznych i praktycznych lekcji ze wszystkiego, co należy wiedzieć i czemu trzeba umieć podołać na Dzikim Zachodzie. Jeżeli dziś zgodnie z prawdą muszę powiedzieć, że wyższą szkołę odbyłem dopiero później u boku Winnetou, to poczucie sprawiedliwości każe mi przyznać, że Samowi Hawkensowi zawdzięczam nauki elementarne. Sporządził mi nawet własnoręcznie lasso i pozwalał ćwiczyć się nim na sobie i swoim koniu. Gdy potem doszedłem do tego, że pętla chwytała już cel niechybnie za każdym rzutem, ucieszył się serdecznie i zawołał radośnie:
– To pięknie, mój młody sir, to dobrze! Ale niech wam moja pochwała nie przewróci w głowie! Bakałarz musi pochwalić od czasu do czasu nawet najgłupszgo ucznia, jeżeli chce, by ten robił postępy. Jeżeli jednak nadal tak się będziecie ćwiczyć, to może po sześciu lub ośmiu latach nikt nie nazwie was już greenhornem.
Wygłaszał te słowa pozornie z największą powagą i ja tak samo je przyjmowałem, ale wiedziałem, że on wcale tak nie myślał.
Najbardziej pożądane były dla mnie jego praktyczne pouczenia, gdyż praca zawodowa zabierała mi tyle czasu, że gdyby nie Hawkens, nie znalazłbym ani chwili na ćwiczenie tych umiejętności, które musi opanować każdy myśliwiec na prerii. Zresztą trzymaliśmy w tajemnicy nasze ćwiczenia i urządzaliśmy je tak daleko od obozu, że nie można było nas podglądnąć.
Mimo wszystkich wspomnianych poprzednio przeszkód doszliśmy przecież w końcu tak daleko, że w ciągu tygodnia mogliśmy się już połączyć z następnym sektorem. Należało pchnąć posłańca, aby zanieść tam tę wiadomość. Bancroft oświadczył, że pojedzie sam pod przewodnictwem jednego z westmanów. Nie czyniliśmy tego po raz pierwszy, gdyż ciągle musieliśmy się porozumiewać zarówno z sektorem pracującym za nami, jak i tym, który pracował przed nami.
Bancroft przed wyjazdem uważał za stosowne wypić strzemiennego, w czym mieli wziąć udział wszyscy. Popijanie, co zresztą przewidywałem, ustało dopiero wtedy, kiedy Bancroft nie mógł już nawet bełkotać. Towarzysze zabawy dotrzymywali mu kroku i upili się nie mniej od niego. O zamierzonej jeździe nie mogło już teraz być mowy. Hultaje zrobili to, co czynili zawsze w tym stanie: wleźli w krzaki, aby się tam wyspać.
Cóż można było począć? Posłaniec musiał odejść, tymczasem należało się spodziewać, że pijani będą spać do późnego popołudnia. Wypadało wobec tego, żebym ja pojechał. Ale czy mogłem? Byłem pewien, że aż do mojego powrotu przez cztery dni nikt nie weźmie się do pracy. Gdy się naradzałem nad tym z Samem Hawkensem, wskazał ręką na zachód i rzekł:
– Nie trzeba będzie jechać, sir. Możecie przekazać wiadomość tym dwóm, którzy oto się zbliżają.
Byli to biali, a w jednym z nich poznałem starego przewodnika, który już kilka razy był u nas z wieściami z sąsiedniego sektora. Obok niego jechał młody mężczyzna, ubrany inaczej, niż to jest przyjęte na dalekim Zachodzie. Stanąwszy przed nami, nieznajomy zapytał mnie o nazwisko. Gdy je wymieniłem, obrzucił mnie przyjaźnie badawczym spojrzeniem i rzekł:
– A więc to wy jesteście tym młodym dżentelmenem, który robi tu wszystko, gdy tymczasem inni leniuchują.
Był to kierownik najbliższego zachodniego sektora, pan White. Jego przybycie musiało mieć oczywiście jakiś powód. Zsiadł z konia, podał mi rękę i powiódł wzrokiem po naszym obozie. Ujrzawszy śpiących w zaroślach, a obok baryłkę po wódce, uśmiechnął się domyślnie, ale nieprzyjaźnie.
– Pijani? – spytał.
Skinąłem głową.
– Tak. Mr. Bancroft chciał udać się do was i wypito strzemiennego. Zbudzę go i…
– Stać! – przerwał. – Muszę z wami pomówić tak, żeby oni tego nie słyszeli. Chodźmy na bok i nie budźmy ich! Kto są ci trzej ludzie, którzy stali z wami?
– To Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, nasi trzej przewodnicy, ludzie godni zaufania.
– Ach, Hawkens, ten mały, osobliwy myśliwiec. To dzielny chłop, słyszałem o nim. Niechaj wszyscy trzej pójdą z nami.
Uczyniłem zadość jego wezwaniu, a następnie spytałem:
– Przybywacie z własnej inicjatywy, Mr. White? Czy sprowadza was coś ważnego?
– Bynajmniej. Chciałem się tylko przekonać, czy wszystko tu w porządku, no i pomówić z wami. Myśmy już skończyli nasz sektor, a wy swojego jeszcze nie.
– Winne temu trudności terenu. Zamierzam…
– Wiem, wiem! – przerwał mi. – Wiem, niestety, o wszystkim. Gdyby pan nie pracował w trójnasób, Bancroft byłby dziś tam, gdzie rozpoczął.
– Tak nie jest, Mr. White. Nie wiem wprawdzie, skąd macie to błędne mniemanie, że tylko ja byłem pilny, ale moim obowiązkiem…
– Cicho, sir, cicho! Chodzili posłańcy od nas do was i z powrotem, a ja ich o wszystko wypytywałem. To bardzo szlachetne z waszej strony, że bierzecie w obronę tych pijaków, ale ja chciałbym usłyszeć prawdę.
Poszliśmy do namiotu. White usiadł przed nim na trawie i skinął na nas, żebyśmy zrobili to samo, po czym zaczął wypytywać Hawkensa, Stone’a i Parkera, którzy przedstawili mu całą prawdę, nie dodając ani jednego zbytecznego słowa. Mimo to wtrąciłem tu i ówdzie jakieś słówko, aby złagodzić niektóre, słuszne skądinąd zarzuty i bronić kolegów.
Gdy się już o wszystkim dowiedział, zażądał, żebym mu pokazał nasze rysunki i mój dziennik. Mogłem nie spełnić tego życzenia, nie uczyniłem tego jednak z obawy, żeby go nie obrazić. Czułem zresztą, że żywi w stosunku do mnie dobre zamiary. Przejrzał wszystko uważnie i nie zaprzeczyłem, kiedy mnie o to spytał, że sam byłem rysownikiem i autorem, gdyż istotnie żaden z tamtych nie zrobił ani jednej kreski i nie napisał ani jednej litery.
– Ale z tego dziennika nie widać – rzekł – ile pracy przypada na każdego z osobna. Posunęliście się za daleko w swoim chwalebnym koleżeństwie.
– Sięgnijcie mu do kieszeni, Mr. White! Tam tkwi coś blaszanego, w czym dawniej były sardynki. Sardynek teraz już nie ma, ale jest za to dziennik prywatny, jeśli się nie mylę. Tam zapewne wszystko opisał inaczej niż w urzędowym sprawozdaniu, gdzie tuszuje lenistwo kolegów – zauważył chytrze Sam.
Hawkens wiedział, że prowadziłem prywatne zapiski. White poprosił, żebym mu pokazał swoje notatki. Cóż miałem zrobić? Czy moi koledzy zasłużyli na to, żebym się dla nich męczył bez żadnej wdzięczności z ich strony i żebym to jeszcze zatajał? Szkodzić im nie chciałem w żaden sposób, ale nie mogłem być niegrzeczny wobec White’a. Podałem mu więc dziennik, ale pod warunkiem, że nikomu nie wspomni o tym, co zawiera. Przeczytał, zwrócił mi go i rzekł:
– Powinienem właściwie zabrać ze sobą te kartki i przedłożyć je, gdzie należy. Wasi koledzy to nicponie, którzy nie są warci ani jednego dolara. Wam zaś powinno się zapłacić w trójnasób. Dobrze zrobicie, jeśli zachowacie te prywatne zapiski, gdyż mogą się wam one później bardzo przydać. A teraz zbudźmy tych sławetnych dżentelmenów.
Wstał i wszczął alarm. „Dżentelmeni” powyłazili z zarośli z błędnymi oczyma i zmienionymi twarzami. Bancroft gotów był uciec się do grubiaństw ze złości, że go zbudzono, okazał się jednak uprzejmy, gdy usłyszał, że przybył Mr. White z najbliższego sektora. Widzieli się po raz pierwszy. Bancroft podał mu przede wszystkim kieliszek wódki, ale źle się z tym wybrał, bo White wygłosił umoralniające kazanie, jakiego Bancroft chyba jeszcze w życiu nie słyszał. Zdumiony pijak milczał przez chwilę, ale potem rzucił się na White’a, chwycił go za ramię i krzyknął:
– Panie, kim jesteście?
– Starszym inżynierem sąsiedniego sektora.
– Czy tam może wam kto rozkazywać?
– Sądzę, że nie.
– A więc! Ja jestem Bancroft, starszy inżynier tego sektora, i nikt nie ma prawa mi tu rozkazywać!
– To prawda, że jesteśmy sobie równi – rzekł napadnięty spokojnie. – Żaden z nas nie jest obowiązany przyjmować od drugiego rozkazów. Ale skoro jeden widzi, że drugi szkodzi przedsiębiorstwu, jego powinnością jest zwrócić uwagę na jego błędy. Wszyscy, szesnastu ludzi, których tu zastałem przyjechawszy przed dwoma godzinami, byli pijani. Przypatrzyłem się już zdjęciom i dowiedziałem się, kto je robił. Najmłodszy z was dźwigał cały ogrom pracy.
Na to Bancroft zwrócił się do mnie i syknął:
– To wy powiedzieliście o tym, nikt inny! Nie wypierajcie się, nikczemny kłamco i podstępny zdrajco!
– Nie – odparł Mr. White. – Wasz młody kolega postąpił jak dżentelmen; wyrażał się o was tylko dobrze i brał was w obronę. Radzę wam przeto prosić go o przebaczenie za to, że nazwaliście go kłamcą i zdrajcą.
– Ani myślę! – zaśmiał się Bancroft szyderczo! – Ten greenhorn nie umie odróżnić trójkąta od czworoboku i wyobraża sobie, że jest surwejorem. Spóźniliśmy się z pracą, ponieważ on wszystko robił nie tak, jak trzeba.
Nie dokończył. Miesiące całe cierpiałem i pozwalałem tym ludziom myśleć i mówić o mnie, co chcieli. Teraz nadeszła chwila pokazania im, jak dalece pomylili się w ocenie mojej osoby. Pochwyciłem Bancrofta za ramię i ścisnąłem tak silnie, że aż krzyknął z bólu.
– Mr. Bancroft – rzekłem – wypiliście za dużo wódki i nie odespaliście jeszcze waszego pijaństwa. Zapewne jesteście jeszcze pijani, przyjmuję więc, żeście tego nie powiedzieli. Czy macie teraz odwagę zaprzeczyć temu, żeście się upili?
Trzymałem go jeszcze za ramię. Nie był słabeuszem, ale wyraz mojej twarzy zdawał się go przerażać. Zwrócił się więc do dowódcy dwunastu westmanów:
– Mr. Rattler, czy ścierpicie, żeby ten człowiek porywał się na mnie?
Rattler, wysoki i tęgo zbudowany mężczyzna, posiadał, jak się zdawało, siłę trzech, a może czterech ludzi. Z radością skorzystał ze sposobności, aby dać ujście złości, jaką czuł do mnie. Przyskoczył prędko, pochwycił mnie za ramię, jak ja Bancrofta, i odpowiedział:
– Nie, ja na to nie pozwolę, Mr. Bancroft. Ten smarkacz ośmiela się grozić dorosłym mężczyznom. Nie podnoś ręki na Mr. Bancrofta, smarkaczu, bo ci pokażę, jaki z ciebie greenhorn!
Wyrwałem mu ramię i odrzekłem:
– Ja smarkacz, greenhorn? Odwołajcie to natychmiast, Mr. Rattler, bo grzmotnę wami o ziemię!
Zaśmiał się.
– Taki greenhorn jest naprawdę na tyle głupi, że…
Nie skończył, gdyż uderzyłem go pięścią w skroń tak, że runął ciężko na ziemię jak wór. Dłuższą chwilę trwała głęboka cisza.
Cała banda Rattlera miała wielką ochotę pomścić na mnie klęskę towarzysza. Jeden spozierał na drugiego, lecz ich przestrzegłem:
– Słuchajcie, ludzie! Kto zbliży się o krok lub chwyci za broń, dostanie kulkę w łeb! Ja wam dowiodę, że jeden taki greenhorn jak ja da sobie radę z dwunastu takimi westmanami jak wy!
Wtem stanął przy mnie Sam Hawkens i rzekł:
– A ja, Sam Hawkens, także was ostrzegam, jeśli się nie mylę. Ten młody greenhorn jest pod moją szczególną opieką. Kto by się poważył strącić mu włos z głowy, temu natychmiast wystrzelę dziurę w jego własnej osobie. Ja nie żartuję. Zapamiętajcie to sobie, hi! hi! hi!
Dick Stone i Will Parker stanęli obok mnie, aby zaznaczyć, że są tego samego zdania, co Hawkens. To zaimponowało przeciwnikom. Odwrócili się, mrucząc pod nosem przekleństwa.
White patrzył na mnie szeroko rozwartymi ze zdziwienia oczyma. Potrząsnął głową i rzekł tonem niekłamanego zdumienia:
– Ależ, sir, to jest przerażające! Nie chciałbym dostać się w wasze ręce. Należałoby was naprawdę nazwać Shatterhand13 za to, że tego wielkiego i silnego jak dąb człowieka rozciągnęliście na ziemi jednym uderzeniem pięści.
Ten projekt podobał się widocznie Samowi Hawkensowi, gdyż zaczął prychać wesoło.
– Shatterhand, hi! hi! hi! Greenhorn – i już – wojenny przydomek, i to jaki! Old Shatterhand! Całkiem tak jak Old Firehand14, także westman i silny jak niedźwiedź.
– Czy odprowadzicie mnie kawałek drogi? – zapytał White.
– Chcecie zaraz wracać, Mr. White?
– Tak. Zastałem tu takie stosunki, że nie mogę bawić dłużej niż potrzeba.
– Przybyliście, aby pomówić z inżynierem.
– Zapewne, ale mogę to także powiedzieć wam. Otóż przede wszystkim przybyłem tu, aby ostrzec was przed czerwonoskórymi.
– Czy widzieliście ich?
– Widziałem ich ślady. W tym czasie ciągną na południe dzikie mustangi i bizony, a czerwonoskórzy opuszczają swoje wsie, aby na nie polować. Przed Kiowami nie ma obawy, gdyż dogadaliśmy się z nimi co do budowy kolei, ale Komancze i Apacze nic o tym nie wiedzą i dlatego nie możemy się im pokazywać. Osiodłajcie teraz konia i spytajcie, czy Sam Hawkens ma ochotę udać się z nami.
Oczywiście Sam miał ochotę.
Poszedłem więc do namiotu Bancrofta i oświadczyłem, że dziś pracować nie będę, lecz razem z Samem Hawkensem odprowadzę White’a.
– Idźcie do diabła i skręćcie karki! – odrzekł, a ja nie przeczuwałem, że to ordynarne życzenie mogło się niebawem spełnić.
Od kilku dni nie wyjeżdżałem nigdzie, toteż deresz mój zarżał radośnie, gdy zacząłem go siodłać. Okazał się koniem wyśmienitym, cieszyłem się więc, że będę mógł oznajmić to memu staremu „zbrojmistrzowi” Henry’emu.
Jadąc w blasku pięknego jesiennego dnia, rozmawialiśmy o zamierzonych wielkich budowach kolejowych i o wszystkim, co nam leżało na sercu. Około południa zatrzymaliśmy się nad strumieniem, żeby coś przegryźć. Potem White pojechał dalej ze swym przewodnikiem, a my poleżeliśmy jeszcze chwilę.
Przed wyruszeniem w drogę powrotną pochyliłem się nad strumieniem, by zaczerpnąć wody. Czysta była jak kryształ, ujrzałem więc na dnie odciski, jak mi się zdawało, stopy ludzkiej. Oczywiście zwróciłem na to uwagę Sama. On przypatrzył się uważnie, po czym rzekł:
– White miał zupełną słuszność, ostrzegając nas przed Indianami. To ślad indiańskiego mokasyna. Jakież wrażenie robi to na was, sir?
– Żadnego.
– Bo nie znacie czerwonoskórych!
– Ale spodziewam się, że ich poznam. Są chyba tacy sami jak inni ludzie: wrogowie swoich wrogów i przyjaciele swoich przyjaciół. Ponieważ zaś nie zamierzam występować przeciwko nim wrogo, więc przypuszczam, że nie potrzebuję się ich obawiać. Kiedy ten czerwonoskóry mógł być tutaj?
– Mniej więcej przed dwoma dniami. Wyszedł na zwiady za bizonim mięsem. Teraz panuje pokój między tutejszymi szczepami, więc nie mógł to być szpieg wojenny.
Mogliśmy wrócić tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj, ale zadaniem moim jako surwejora było zbadać całą naszą trasę, dlatego skręciliśmy trochę i pojechaliśmy po równoległej linii.
W ten sposób wydostaliśmy się na dość szeroką dolinę, porosłą bujną trawą. Zaledwie ujechaliśmy kilka kroków, gdy nagle Sam wstrzymał konia i popatrzył uważnie przed siebie.
– Dobra nasza! – krzyknął. – Otóż są. Pierwsze w tym roku!
– Co? – zapytałem.
Ujrzałem daleko przed sobą osiemnaście, a może dwadzieścia z wolna poruszających się punktów.
– Nie wstydzicie się pytać? Ach, prawda, wszak jesteście greenhorn. Bądźcie łaskawi zgadnąć, najszanowniejszy sir, co to za istoty kręcą się tam, gdzie spoczęły wasze piękne oczy!
– Zgadnąć? Hm! Wziąłbym je za sarny.
– Sarny, hi! hi! hi! – Śmiał się. – Sarny tu, w górze, nad źródłami Canadianu! To się wam znakomicie udało!
– Ach, kochany Samie! To chyba nie bizony?
– Oczywiście, że bizony. To bizony, prawdziwe bizony, znajdujące się w drodze, pierwsze, które widzę w tym roku. Cóż wy na to, jeśli się nie mylę, hę?
– Musimy podjechać bliżej! I przypatrzyć się im!
– Obejrzeć, tylko obejrzeć? O greenhornie, co ja z wami przeżywam! Ja nie będę im się przypatrywał ani ich oglądał, lecz będę na nie polował!
– Dzisiaj, w niedzielę?
Wyrwało mi się to niebacznie. Sam Hawkens rozgniewał się naprawdę i krzyknął na mnie:
– Zamknijcie się z łaski swojej, sir! Czy prawdziwy westman pyta, czy to niedziela, widząc przed sobą pierwsze bizony? One dają mięso! Rozumiecie? Mięso, i to jakie, jeśli się nie mylę! Kawał polędwicy z bizona jest rzeczą wspaniałą. Wiatr wieje ku nam, to dobrze. Tu na lewym północnym zboczu doliny świeci słońce, ale tam na prawo leży cień. Jeśli się tam zaczaimy, bizony nie spostrzegą nas przedwcześnie. Jedźmy!
Spojrzał na swoją Liddy, czy obie lufy są w porządku, i popędził konia na wskazane miejsce. Ja także zbadałem za jego przykładem swoją rusznicę. Ujrzawszy to, Sam od razu zatrzymał konia i zapytał:
– Macie ochotę wziąć udział w polowaniu?
– Oczywiście!
– Dajcie temu pokój, jeżeli nie chcecie być za dziesięć minut rozdeptani na miazgę! Ja waszego życia na swoje sumienie nie wezmę. Kiedy indziej róbcie sobie, co się wam podoba, ale teraz nie zniosę oporu!
Umilkłem i pojechałem za nim z wolna pasem cienia, rzucanym przez las.
– Jest ich, jak widzę, ze dwadzieścia – mówił już łagodniej – ale wyobraźcie sobie, że pędzi ich przez sawanny ponad tysiąc! Widywałem dawniej trzody liczące po dziesięć tysięcy i więcej sztuk. Był to chleb Indian, a biali im go odebrali. Czerwonoskóry oszczędzał zwierzynę, gdyż dawała mu pożywienie, zabijał tylko w miarę potrzeby, biały natomiast grasował wśród tych niezliczonych trzód jak dzikie drapieżne zwierzę. Niedługo zniknie tutaj ostatni bizon, a wkrótce po nim Indianin.
Tymczasem zbliżyliśmy się niespostrzeżenie do bizonów na jakieś czterysta kroków. Hawkens zatrzymał konia. Zwierzęta, pasąc się, z wolna posuwały się w górę doliny. Na samym przedzie szedł stary byk, którego olbrzymie cielsko wprawiło mnie w zdumienie. Był pewnie ze dwa metry wysoki, a ze trzy długi, mógł ważyć ze trzydzieści cetnarów: olbrzymia masa mięsa i kości. Natrafiwszy na błotnistą kałużę, zaczął się w niej tarzać z widocznym zadowoleniem.
– To przewodnik – szepnął Sam – najniebezpieczniejszy z całego stada. Kto się z nim spotka, powinien mieć przy sobie podpisany testament. Biorę na cel młodą krowę na prawo za nim. Uważajcie, gdzie jej wpakuję kulę! Za łopatką skośnie w serce, to najlepszy i najpewniejszy strzał oprócz strzału w oko. Ale chyba wariat celowałby w bizona z przodu, aby go trafić w oko! Stańcie tutaj i wciśnijcie się z koniem w zarośla! Skoro mnie spostrzegą, rzucą się do ucieczki i cała ta dzika gonitwa przejdzie tędy.
Odjechał z wolna, dopiero gdy wykonałem jego rozkaz, zajmując stanowisko między dwoma krzakami. Dziwne uczucia mną owładnęły. Powinienem, stosownie do rozkazu Sama, wstrzymać się od udziału w polowaniu, tymczasem stało się zupełnie inaczej.
Koń zaczął się bardzo niepokoić i przebierać kopytami. Z wielką trudnością utrzymywałem go na miejscu. Czy nie byłoby lepiej zmusić go do wyjścia naprzeciw buhaja? Spokojnie rozważałem, co zrobić. Decyzja nastąpiła w jednej chwili.
Sam zbliżył się do bizonów na trzysta kroków, po czym dał koniowi ostrogi, pocwałował ku trzodzie i przemknął obok byka, aby się dostać do upatrzonej krowy. Zwierzę stropiło się i zapomniało o ucieczce, a on dobiegł do niego i w przelocie wystrzelił. Czy krowa padła, tego nie widziałem, gdyż inny widok zajął moją uwagę.
Olbrzymi buhaj zerwał się i łypnął oczyma za Samem Hawkensem. Co za potężne zwierzę! To była niebezpieczna bestia, ale widok jej podsycał pragnienie, by się z nią zmierzyć.
Nie wiem, czy ja popędziłem deresza, czy też on sam mnie uniósł. Wypadł z zarośli i skierował się w lewo; szarpnąłem go jednak i pognałem prosto na byka, który posłyszał, że się zbliżam, odwrócił się, a ujrzawszy mnie, pochylił głowę, aby konia i jeźdźca przyjąć rogami. Sam Hawkens krzyczał z całych sił, ale ja nie miałem czasu spojrzeć w jego stronę. Nie mogłem poczęstować bizona kulą, bo nie stał mi dobrze na strzał, a po wtóre, koń opierał mi się i leciał ze strachu wprost na groźnego olbrzyma. Byk rozstawił tylne nogi, a głowę podniósł w górę, aby wziąć konia na rogi. Wytężając wszystkie siły, udało mi się pchnąć deresza w bok o tyle, że wyciągniętym skokiem przeleciał nad zadem byka. Skok niósł konia wprost w kałużę, w której przedtem tarzał się byk. Spostrzegłem to na szczęście w porę i wyjąłem nogi ze strzemion, gdyż koń się pośliznął, padając razem ze mną w błoto. Jednak już w następnej chwili stałem, trzymając mocno strzelbę w ręku. Bizon obrócił się ku nam i puścił się w niezgrabnych susach ku koniowi, który się tymczasem zerwał do ucieczki. Gdy byk stanął ku mnie bokiem, złożyłem się do strzału. Wypaliłem. Olbrzymie zwierzę zatrzymało się w biegu, nie wiadomo, czy ze strachu przed hukiem, czy dlatego, że dobrze trafiłem. Posłałem mu natychmiast drugą kulę. Bizon podniósł z wolna głowę, wydał ryk tak straszny, że ciarki po mnie przeszły, zachwiał się kilka razy i runął na miejscu.
Byłbym krzyknął z radości po tym ciężkim zwycięstwie, ale koń mój pędził bez jeźdźca, a Sam Hawkens cwałował po drugiej stronie doliny, ścigany przez byka, niewiele mniejszego od tego, którego zabiłem.
Trzeba wiedzieć, że bizon, raz podrażniony, nie wypuszcza już przeciwnika, a dorównuje przy tym w szybkości koniowi.
Byk doganiał już Hawkensa, który, uciekając przed nim, wykonywał niebezpieczne zwroty, nużące konia. Pomoc była konieczna, gdyż koń nie jest tak wytrzymały jak bizon. Nabiłem czym prędzej obie lufy i pobiegłem przez dolinę. Hawkens to zobaczył, chciał wyjechać na spotkanie odsieczy i zwrócił konia ku mnie, lecz przez to popełnił straszny błąd, gdyż byk, który pędził tuż za nim, miał teraz konia z boku. Ujrzałem, jak schylił głowę i jednym pchnięciem podrzucił w górę konia i jeźdźca, a kiedy potem obaj upadli na ziemię, zaczął ich wściekle obrabiać szarpiąc bezustannie rogami. Hawkens wołał o pomoc. Choć dzieliło mnie od niego jeszcze jakich sto pięćdziesiąt kroków, nie mogłem się wahać ani chwili. Stanąłem, wymierzyłem w lewą łopatkę i wystrzeliłem. Bizon podniósł głowę. Ujrzawszy mnie, rzucił się w moją stronę, ale gnał już z mniejszą szybkością, dzięki czemu udało mi się, choć z gorączkowym pośpiechem, nabić powtórnie. Ukląkłem i wymierzyłem. Ten mój ruch sprawił, że bizon na chwilę stanął i podniósł nieco głowę do góry. Przez to podsunął swoje oczy pod moje lufy. Skorzystałem z tego i wpakowałem mu jedną kulę w prawe, a drugą w lewe oko. Krótkie drżenie przebiegło przez jego cielsko i bestia runęła na ziemię. Zerwałem się, by pospieszyć do Sama, ale okazało się to zbyteczne, gdyż on sam był już koło mnie.
– Halo! – zawołałem. – Żyjecie? Nie jesteście ranni?
– Wcale nie! – odpowiedział. – Boli mnie tylko prawe biodro albo lewe.
– A koń?
– Już po nim. Dycha jeszcze, ale bizon rozdarł mu cały brzuch. Aby mu skrócić cierpienia, musimy go zastrzelić; biedne zwierzę!
– Jakże ta bestia wpadła na głupi pomysł, żeby was zaczepić?
– Zastrzeliłem krowę, ale zatrzymałem cwałującego konia dopiero w chwili, kiedy wpadł już na byka. Ten wziął mi to za złe i zabrał się do mnie na całego. Biedna szkapa robiła, co mogła, ale na nic się to nie zdało.
– A skąd weźmiecie innego konia?
– O to się najmniej troszczę. Schwytam go sobie, jeśli się nie mylę. Bizony już są. Zaczęły wędrówkę na południe, wkrótce więc pokażą się także i mustangi.
– Czy będę mógł wam towarzyszyć?
– Oczywiście. I to musicie poznać. Lecz teraz chodźcie obejrzeć starego stadnika. Takie matuzalemy15 miewają nadzwyczaj twarde życie.
Poszliśmy. Zwierzę leżało martwe i teraz dopiero można było należycie ocenić olbrzymie kształty jego cielska.
Sam spozierał to na mnie, to na bizona, robił miny i potrząsał głową.
– To niepojęte, wręcz niepojęte! – odezwał się w końcu. – Czy wiecie, że jesteście najlekkomyślniejszym człowiekiem na świecie? – A teraz – rzekł Sam po chwili milczenia – sprowadźcie swego konia. On sam poniesie mięso, które zabierzemy ze sobą.
Kiedy przyprowadziłem konia, Sam klęczał już nad zabitą krową, zdjął zręcznie skórę z tylnych nóg i wykroił polędwicę.
– Tak – rzekł – to będzie pieczeń na dziś wieczór. Ułożymy to mięso razem z siodłem i uzdą na waszym koniu. Przeznaczam to tylko dla siebie, dla was, dla Dicka i Willa. Jeżeli tamci też zechcą, to niech sobie przyjdą tutaj i zabiorą resztę.
Wyciąłem kilka grubych gałęzi z pobliskich krzaków i naznosiłem ciężkich kamieni. Nakryliśmy nimi krowę. Potem obładowaliśmy konia.
Przybyliśmy do obozu w pół godziny, jakkolwiek musieliśmy iść piechotą, w takiej bowiem odległości znajdowała się dolina, w której położyłem trupem mojego pierwszego, a raczej moje dwa pierwsze bizony.
Nasz powrót piechotą i brak Samowego konia wywołały ogólne zdziwienie. Pytano o przyczynę.
– Polowaliśmy na bizony, przy czym buhaj rozpruł mi konia – odrzekł Sam Hawkens.
– Polowali na bizony, bizony, bizony! – zabrzmiało z ust wszystkich. – Gdzież to, gdzie?
– O małe pół godzinki stąd. Przynieśliśmy sobie polędwicę, a wy możecie zabrać resztę.
– Owszem, zaraz! – zawołał Rattler zachowując się tak, jakby pomiędzy mną a nim nic nie zaszło. – Gdzie jest to miejsce?
– Jedźcie naszym śladem, a znajdziecie. Macie oczy, jeśli się nie mylę.
Kiedy się oddalili, zdjęliśmy polędwicę i siodło z mojego konia, potem odprowadziłem go na bok, by go przywiązać do pala. Przez ten czas Sam Hawkens przedstawił dzieje naszej przygody Parkerowi i Stone’owi. Między nimi a mną stał namiot, nie widzieli mnie więc, kiedy się do nich zbliżałem. Będąc już prawie koło namiotu, usłyszałem głos Sama:
– Wierzcie mi, że tak jest, jak mówię. Ten chłopak bierze największego i najsilniejszego byka na cel i kładzie go jak stary strzelec. Udałem oczywiście, że uważam to za lekkomyślność, wyłajałem go nawet, jak się należy, ale wiem, co o nim myśleć.
– Ja także – potwierdził Stone. – Będzie z niego tęgi westman.
– I to wnet – doleciał mnie głos Parkera.
– To urodzony westman – rzekł Hawkens. A przy tym ta jego siła fizyczna! Czy nie pociągnął wczoraj ciężkiego wozu sam, bez cudzej pomocy? Gdzie on przejdzie, tam nieprędko trawa wyrośnie. Ale przyrzeknijcie mi jedno. Nie okazujcie mu tego, co o nim sądzimy.
– Czemu?
– Bo przewróciłoby mu się w głowie. Tak! To skromny chłopak, bez odrobiny pychy, ale zawsze to źle chwalić człowieka; łatwo przez to popsuć najlepszy nawet charakter. Nazywajcie go więc śmiało greenhornem, bo choć posiada on wszystkie zalety potrzebne dzielnemu westmanowi, nie są one dostatecznie wykształcone. Musi jeszcze wiele ćwiczyć i wiele doświadczyć!
– Czy podziękowałeś mu za ocalenie życia?
– Ani mi przez myśl nie przeszło! Chcę, żeby został taki, jaki jest, i nie wynosił się nad innych. Byłbym go chętnie uściskał i ucałował!
– Fi! – zawołał Stone. – Ciebie całować! Na uścisk można by się jeszcze odważyć, ale całować, nie!
– Co? Nie? Dlaczego? – zapytał Sam.
– Dlaczego? Cóż to, czy nie widziałeś nigdy jeszcze lusterka albo swojej uroczej podobizny w czystej wodzie?
– Tak! Ach! Hm! Wcale przyjemnie wyrażasz się o mnie! Jestem więc poczwarą! A za cóż ty siebie uważasz? Może za piękność? Nie bądź zarozumiały! Daję słowo, że na konkursie piękności ja otrzymałbym pierwszą nagrodę, a ciebie by odpalono, hi! hi! hi! Ale wróćmy do naszego greenhorna. Nie podziękowałem mu i nie uczynię tego, ale gdy polędwica się upiecze, dostanie najlepszy i najsoczystszy kawałek; sam mu go ukroję, bo na to zasłużył. Wiecie, co jutro zrobię? Dam mu sposobność schwytania mustanga.
Rozniecono ognisko, obok którego wbito w ziemię dwie widlaste gałęzie. Tworzyły one podporę dla rożna sporządzonego z prostego konara. Wsadzono nań całą polędwicę, po czym Hawkens zaczął obracać rożen powoli i z całym kunsztem. W duchu bawiłem się jego pełnymi upojenia minami, jakie przy tym stroił.
Kiedy tamci wrócili z mięsem, wszyscy rozniecili sobie także za naszym przykładem kilka ognisk. Oczywiście, nie zachowywali się tak spokojnie jak my. Każdy chciał piec dla siebie, tymczasem zabrakło miejsca i wskutek tego musieli spożyć swoje porcje w stanie na pół surowym.
Ja dostałem rzeczywiście najlepszy kawałek, może trzyfuntowy, i zjadłem go. To nie powinno wywołać zarzutu, że jestem żarłok. Kto sam tego nie przeżył i nie doświadczył, nie uwierzy, jakie masy mięsa potrafi i musi spożywać westman, jeśli chce się utrzymać przy zdrowiu i siłach.
Nazajutrz rano udałem, że się zabieram do pracy, gdy wtem pojawił się Sam Hawkens.
– Zostawcie te instrumenty, sir! Czeka was robota bardziej zajmująca.
– Jaka? Ja mam tu obowiązki.
– Pshaw! Namęczyliście się chyba dość. Zresztą przypuszczam, że wrócimy już w południe. Potem będziecie sobie mierzyli i liczyli, ile wam się spodoba.
Zawiadomiwszy o tym Bancrofta, odjechaliśmy z Samem. Hawkens robił po drodze tajemnicze miny, a ja nie okazywałem wcale, że znam już jego zamiary. Jechaliśmy po zmierzonej już przez nas trasie aż do prerii, o której Sam wczoraj mówił.
Była może na dwie mile angielskie szeroka, a dwa razy dłuższa, otaczały ją lesiste wzgórza. Środkiem płynął szeroki potok, było więc dość wilgoci, by mogła rosnąć tam bujna trawa. Od północy można się było dostać na tę prerię między dwiema górami, a ku południowi kończyła się rozległą doliną. Kiedyśmy tam przybyli, Hawkens przebiegł równinę badawczym spojrzeniem, po czym puściliśmy się dalej na północ wzdłuż brzegu strumienia. Nagle Hawkens wydał okrzyk, zsiadł z konia, przeskoczył przez potok i popędził tam, gdzie było widać stratowaną trawę. Zbadawszy to miejsce dokładnie, znów dosiadł konia i skręcił ku zachodowi, tak że wkrótce znaleźliśmy się na zachodniej krawędzi prerii. Tu puścił konia na paszę, spętawszy go przedtem starannie. Od chwili zbadania śladów nie wyrzekł ani słowa, ale na jego brodatym obliczu rozlewał się wyraz zadowolenia. Uroczyście zwrócił się do mnie z wezwaniem:
– Zsiądźcie także z konia, sir, i zechciejcie go porządnie spętać! Tu zaczekamy.
– Dlaczego mam go spętać? – spytałem, mimo że wiedziałem dobrze, o co chodzi.
– Bo moglibyście go łatwo utracić.
– Mustangi?
– A wy skąd o tym wiecie? – rzekł zdziwiony, rzucając na mnie szybkie spojrzenie.
– Czytałem o tym, że konie swojskie, nie spętane należycie, uciekają chętnie z dzikimi mustangami.
– Niech was diabeł porwie! O wszystkim czytaliście i niełatwo wam zrobić niespodziankę. Wobec tego wolę ludzi, którzy nie umieją czytać. Słuchajcie, mustangi już tu były. Przeszły tędy wczoraj. Była to straż przednia, coś tak jakby zwiadowcy. Trzeba wam wiedzieć, że to zwierzęta ogromnie mądre. Wysyłają zawsze małe oddziały naprzód i na boki, mają swoich oficerów zupełnie jak wojsko, a dowódcą jest stary doświadczony ogier. Pokazywałem wam już nieraz, jak chwytać lassem mustanga. Czy macie ochotę złapać sobie jednego?
– Dziękuję, ale ja nie potrzebuję konia.
– Ależ westman, gdy spotka mustangi, nie ogląda się na to, czy mu potrzeba konia, czy nie!
– Wyobrażałem sobie inaczej prawego westmana.
– Jakiż ma on być?
– Mówiliście wczoraj o białych myśliwych, którzy zabijają masami bizony, chociaż mięso ich na nic im się nie przyda. Uważam to za krzywdę wyrządzaną zwierzętom i czerwonoskórym, których przez to pozbawia się pożywienia. Wy chyba jesteście tego samego zdania?
– Oczywiście.
– Zupełnie tak samo ma się rzecz z końmi. Nie chcę żadnemu z tych wspaniałych mustangów zabierać wolności, nie mogąc tego usprawiedliwić koniecznością zdobycia konia.
– Uczciwie myślicie, tak samo jak wy powinien myśleć, mówić i działać każdy człowiek…
Chciał mówić dalej, lecz nagle przerwał i podniósł rękę ku dwom górom na północnym krańcu prerii. Ukazał się tam jeden samotny koń. Szedł powoli, nie pasąc się, rzucał głową to w jedną, to w drugą stronę i wciągał w nozdrza powietrze.
– Widzicie go? – szepnął Sam cicho, choć koń nie mógł nas usłyszeć. – To zwiadowca, który wyskoczył naprzód, by zbadać, czy okolica bezpieczna.
Teraz mustang puścił się kłusem najpierw w prawo, potem w lewo, a w końcu zawrócił i umknął tam, skąd przybył.
– Przypatrzyliście się temu koniowi? – spytał Sam. – Teraz wrócił, aby swemu czworonożnemu generałowi donieść, że droga wolna. Ale się pomylą, hi! hi! hi! Założę się, że najpóźniej za dziesięć minut będą już tutaj. Wiecie, jak zrobimy?
– No jak?
– Pojedziecie czym prędzej aż do wyjścia z prerii i tam zaczekacie, ja zaś udam się ku wejściu i ukryję w lesie. Gdy stado nadbiegnie, przepuszczę je i popędzę za nim. Stado będzie umykać ku wam, a skoro się pokażecie, cofnie się. Tak będziemy je sobie nawzajem odsyłać, dopóki nie upatrzymy dwu najlepszych koni. Wtedy postaramy się je schwytać, po czym wybiorę sobie lepszego, a gorszego puścimy wolno. Zgoda?
– Wy jesteście mistrzem w chwytaniu koni, będę się trzymał waszych wskazówek.
– A więc teraz zabierajcie się, bo nie zdążymy zająć naszych stanowisk.
Dosiadłszy znowu koni, rozjechaliśmy się, on na północ, ja na południe, na najdalsze krańce prerii.
Z podnieceniem czekałem na konie. Zatrzymałem się na skraju lasu, przywiązałem jeden koniec lassa do kuli u siodła i położyłem je zwinięte w pętlę przed sobą tak, że można je było w stosownej chwili uchwycić.
Drugi kraniec prerii był tak daleko ode mnie, że nie dojrzałbym mustangów, gdyby się tam pojawiły. Nie minął jednak kwadrans, kiedy ujrzałem w dali mnóstwo ciemnych punktów, zwiększających się szybko, w miarę jak się do mnie zbliżały.
Co za wspaniały widok przedstawiały te zwierzęta! Grzywy owiewały im szyje, a ogony chwiały się jak pióropusze. Było ich wszystkich ze trzysta sztuk, a jednak zdawało się, że ziemia drży pod ich kopytami. Pochód prowadził siwy ogier, godny tego, żeby go schwytać i oswoić, gdyby nie to, że żadnemu myśliwemu na preriach nigdy przez myśl nie przejdzie jeździć na koniu jasnej maści, gdyż zdradziłoby go to przed każdym nieprzyjacielem.
Teraz nadeszła stosowna chwila, żeby się im ukazać. Wyjechałem spod drzew na otwarte pole. Siwy przewodnik stada rzucił się wstecz, jak gdyby ugodzony kulą w pierś, stado stanęło, parsknęło głośno i trwożnie, po czym cały szwadron zrobił w tył zwrot, siwek wysunął się znowu na czoło i zwierzęta pognały tam, skąd przybiegły.
Ruszyłem za nimi wolno. Nie spieszyłem się, będąc pewien, że Sam znów je ku mnie napędzi. Chociaż konie zatrzymały się przede mną tylko na chwilkę, wydało mi się, że jedno ze zwierząt nie było koniem, lecz mułem. Po jakimś czasie zwierzęta nadbiegły znowu i znów na mój widok zawróciły. Powtórzyło się to raz jeszcze, a wtedy spostrzegłem wyraźnie, że się nie pomyliłem. Między nimi był muł, jasnobrunatny, z ciemnym pasem wzdłuż grzbietu. Muły mniej są wybredne niż konie, mają chód o wiele pewniejszy, a nad przepaścią nie dostają zawrotu głowy. Te zalety ważą na szali na ich korzyść, choć z drugiej strony, zwierzęta te są bardzo uparte. Pozwalają się nieraz raczej na śmierć zabatożyć, a nie zrobią kroku naprzód, pomimo że nie dźwigają ciężaru i idą po drodze gładkiej jak stół.
Wydało mi się, że ten muł ma w sobie dużo ognia i że jego oczy błyszczą nawet jaśniej i inteligentniej niż u koni, postanowiłem więc go złowić.
Teraz Hawkens znów zawrócił stado ku mnie. Mustangi nie mogły się ruszyć ani w tył, ani naprzód, rzuciły się więc w bok, a my za nimi. Stado rozdzieliło się, a muł został w głównym oddziale przy boku siwka, dając dowód nadzwyczajnej rączości i wytrwałości. Trzymałem się więc tego oddziału, a Sam zamierzał widocznie uczynić to samo.
– Brać w środek, ja z lewej, wy z prawej! – wołał do mnie.
Dawszy koniom ostrogi, dopędziliśmy mustangi, zanim się dostały do lasu. Tam galopować nie mogły, zawróciły więc, aby przelecieć pomiędzy nami. Chcąc temu zapobiec, zmniejszyliśmy z Hawkensem odległość między sobą, a konie rozproszyły się jak gromada kuropatw, na które uderzył jastrząb. Siwek i muł oddzieliły się od reszty, a my popędziliśmy za nimi. Zrozumiałem, że Hawkens też upatrzył sobie muła.
A niech tam! Zrezygnowałem więc z muła i skręciłem na bok, gdzie mustangi pędziły w różnych kierunkach, parskając i rżąc ze strachu. Hawkens znalazł się już tak blisko muła, że rzucił lasso, którego pętla owinęła się dookoła szyi zwierzęcia. Teraz powinien był osadzić konia i poderwać go wstecz, jak mnie o tym gorliwie pouczał. Zrobił to istotnie, lecz o mgnienie oka za późno, tak że to gwałtowne szarpnięcie powaliło jego konia; wywinął straszliwego koziołka w powietrzu i spadł na ziemię. Koń wstał natychmiast i popędził naprzód. Wskutek tego lasso zwolniło ucisk, a muł, który się nie przewrócił, zaczerpnął powietrza i pocwałował dalej, ciągnąc za sobą przez prerię konia, lasso bowiem przywiązane było do kuli u siodła.
Pośpieszyłem do Sama zobaczyć, czy mu się nic nie stało. On jednak wstał i zawołał:
– Do stu piorunów! Koń Dicka ucieka mi razem z mułem bez pożegnania, jeśli się nie mylę! Złaźcie prędko i dajcie mi swego konia!
– Ani mi się śni! Znowu wywiniecie kozła i oba konie pójdą do stu diabłów.
To rzekłszy, ruszyłem za mułem, który popadł teraz w zatarg z koniem. Koń biegł nieregularnie, zmieniając co chwila kierunek, a to wstrzymywało oczywiście muła związanego z nim lassem, toteż dopędziłem go szybko. Nie używając własnego lassa, chwyciłem za tamto i owinąłem je sobie kilka razy wokół ręki. Teraz ściągnięta nagle pętla zacisnęła się mułowi na szyi tak silnie, że stracił oddech i runął na ziemię.
– Trzymajcie mocno, póki nie pochwycę tego gałgana, a potem puśćcie! – zawołał Sam.
Przyskoczył i pomimo że muł walił nogami na wszystkie strony, stanął tuż obok niego.
– Teraz – zakomenderował.
Puściłem lasso, muł zaczerpnął powietrza i podniósł się w górę, ale w tej chwili Sam skoczył mu na grzbiet. Zwierzę stało przez chwilę nieruchomo jak skamieniałe z grozy, wkrótce jednak zaczęło wyrzucać to przednie, to zadnie nogi. Potem skoczyło nagle wszystkimi czterema nogami w bok i wygięło grzbiet jak kot, ale Sam siedział mocno.
Muł rzucił się nagle na ziemię i zaczął się tarzać, grożąc Samowi połamaniem wszystkich żeber: jeździec musiał dać za wygraną. Zeskoczyłem więc z konia, chwyciłem wlokący się po ziemi koniec lassa i owinąłem je dwukrotnie dokoła dość grubego pnia pobliskiego drzewa. Muł chciał pognać w dal, ale pień wytrzymał, lasso się naprężyło, a pętla ścisnęła mu znowu silnie szyję, wskutek czego zwierzę runęło po raz drugi na ziemię.
Sam Hawkens pochylił się, macał się po żebrach i po nogach, stroił miny, jak gdyby się najadł kiszonej kapusty z powidłami, i rzekł:
– Puśćcie tę bestię; nikt jej nie da rady, jeśli się nie mylę!
– Jeszcze czego! Uważajcie teraz!
Odwinąłem lasso z pnia drzewa i stanąłem nad zwierzęciem w szerokim rozkroku. Skoro tylko muł dobrze odetchnął, zerwał się z ziemi. Teraz chodziło przede wszystkim o to, by go silnie ścisnąć nogami. Gdy muł użył wszystkich środków wypróbowanych wobec Sama, podniosłem zwisające mu z szyi lasso, zwinąłem je i ująłem silnie tuż za pętlicą. Skoro tylko spostrzegłem, że zwierzę ma zamiar rzucić się na ziemię, zaciskałem pętlicę i tak, ściskając przy tym kolana, utrzymałem je na nogach. Była to ciężka walka, rzekłbym – trafił swój na swego. Ruszał się coraz słabiej, wściekłe parskanie przeszło w krótki kaszel, aż w końcu padł pode mną nie z własnej woli, lecz dlatego, że zabrakło mu sił. Legł na ziemi bez ruchu z przewróconymi oczyma. Zaczerpnąłem głęboko powietrza, zdawało mi się, że wszystkie żyły i ścięgna we mnie się porwały.
– Wielkie nieba, co z was za człowiek! – zawołał Sam. – Mieliście więcej sił niż to bydlę! Zlęklibyście się, gdybyście teraz zobaczyli swoją twarz!
– Wierzę.
– Oczy wam wyłażą, wargi popuchły, a z policzków lada chwila krew tryśnie.
– To przydarza się greenhornom, którzy nie dają się wyrzucić z siodła, gdy tymczasem mistrz w polowaniu na mustangi, jako mądrzejszy, pozwolił się strącić, przywiązawszy poprzednio własnego konia do muła i puściwszy obydwa na przechadzkę.
Podnieśliśmy teraz muła z ziemi, drżąc na całym ciele. Nie opierał się też przy zakładaniu siodła i uzdy. Gdy go Sam dosiadł, był mu posłuszny jak najlepiej ujeżdżony koń.
– Poznać, że ta mulica miała już pana – rzekł Sam – i to dobrego jeźdźca. Uciekła mu pewnie. Nazwę ją Mary. Jeździłem już kiedyś na mulicy, która się nazywała Mary, nie potrzebuję więc wymyślać innego imienia.
– A więc muł Mary, a strzelba Liddy!
– Tak. Ale, ale, muszę was poprosić jeszcze o jedną małą grzeczność. Nie mówcie o tym, co się tu stało. Przysługę tę będę zawsze bardzo wysoko cenił.
– Co też wygadujecie! Tego, co się samo przez się rozumie, nie ceni się wcale wysoko.
– Ja myślę inaczej. Tę bandę w obozie śmiech by porwał, gdyby się dowiedziała, w jaki sposób Sam Hawkens doszedł do posiadania swej nowej, uroczej Mary! Mieliby wielką uciechę. Jeśli o tym nie wspomnicie, to ja…
– Proszę was, bądźcie cicho! – przerwałem. – Nie traćcie słów niepotrzebnie. Jesteście mym nauczycielem i druhem. To wystarczy.
Jego małe, bystre oczka zwilgotniały.
– Tak, jestem wam druhem, sir – zawołał z zapałem – i gdybym wiedział, że darzycie mnie również odrobiną miłości, to serce moje byłoby pełne radości i wesela!
Podałem mu rękę i odrzekłem:
– Mogę wam sprawić tę uciechę, drogi Samie. Bądźcie pewni, że kocham was tak, no… jak się kocha dobrego, zacnego wuja. Wystarczy wam to?
Przybyliśmy do obozu, który posunięto tymczasem naprzód o odmierzoną część trasy. Bancroft wraz z trzema surwejorami zabrał się tęgo do roboty, aby w końcu pokazać, co potrafi. Wywołaliśmy ogólny podziw.
– Muł, muł! – wołano. – Skąd go macie?
– Przysłano mi go – odrzekł Sam poważnie.
– Nie może być! A kto?
– Pospieszną pocztą, pod opaską za dwa centy. Czy chcecie zobaczyć opakowanie?
Kilku się zaśmiało, a reszta jęła urągać, ale Sam osiągnął swój cel: nie pytano go więcej.
Zabrałem się natychmiast do pomiarów, które też dzięki temu posunęły się naprzód tak prędko, że mogliśmy nazajutrz zabrać się już do doliny, gdzie spotkaliśmy się onegdaj z bizonami.
Z brzaskiem dnia przenieśliśmy obóz do górnej części doliny bez udziału Hawkesa, Stone’a i Parkera, pierwszy z nich bowiem, chcąc ujeździć swoją Mary, udał się na prerię, a obaj pozostali postanowili mu towarzyszyć.
My, jako surwejorzy, zajęliśmy się ustawianiem tyczek pomiarowych przy pomocy kilku podwładnych Rattlera. Zbliżyliśmy się w końcu do miejca, w którym zabiłem niedawno oba bizony. Nie zauważywszy z pewnej odległości zwłok starego byka, zdziwiłem się niemało, podszedłem bliżej i zobaczyłem szeroki ślad ciągnący się od miejsca, na którym zwierzę leżało, ku niedalekim zaroślom. Trawa była zgnieciona, jakby ktoś wlókł coś po niej.
– Do stu piorunów – zawołał Rattler. – Czy to możliwe? Kiedy zabieraliśmy stąd mięso, przekonałem się, że obydwa buhaje były martwe, tymczasem ten widocznie jeszcze żył.
– Może go ktoś usunął? Na przykład Indianie. Trochę dalej na północ znaleźliśmy ślad stopy Indianina.
– Tak! Jaki rozumny i mądry bywa taki greenhorn! Skąd by się tu wzięli Indianie? Może z nieba spadli? Ja myślę inaczej. W bizonie kołatało jeszcze życie, a gdy odzyskał trochę sił, zawlókł się w zarośla i tam oczywiście zdechł.
Rattler poszedł ze swoimi ludźmi za śladem, przypuszczając może, że pospieszę za nimi. Tymczasem nie uczyniłem tego, gdyż nie podobał mi się szyderczy ton, jakim do mnie przemawiał, poza tym czekała mnie robota. Zresztą było mi dość obojętne, gdzie się podział trup byka. Zabrałem się więc do pracy, ale zaledwie wziąłem tyczkę do ręki, gdy z zarośli zabrzmiały okrzyki przerażenia, huknęły dwa czy trzy strzały i doleciał mnie głos Rattlera:
– Na drzewa, prędko na drzewa, bo śmierć! On nie umie się wspinać!
Zaraz też wypadł z zarośli jeden z jego ludzi, pędząc ogromnymi skokami jak człowiek ogarnięty śmiertelnym strachem.
– Niedźwiedź, olbrzymi niedźwiedź, szary grizzli! – zawołał przebiegając koło mnie.
Jednocześnie krzyknął jakiś jękliwy głos:
– Na pomoc, na pomoc! Ma mnie! Och, och!
Tak krzyczeć mógł tylko człowiek, przed którym rozwarły się wrota śmierci. Groziło mu widocznie wielkie niebezpieczeństwo, należało więc przyjść mu z pomocą… Ale jak? Strzelbę zostawiłem w namiocie, ponieważ mi przeszkadzała w pracy. Gdybym pobiegł do namiotu, człowiek ów byłby rozszarpany, zanim zdołałbym powrócić. Musiałem więc pójść tak, jak stałem, tylko z nożem i rewolwerami za pasem. Ale cóż ta broń znaczy wobec szarego niedźwiedzia! Wobec olbrzymiej siły, szalonej odwagi i niezmordowanej wytrwałości niedźwiedzia grizzli Indianie uważają jego zabicie za czyn ogromnie zuchwały.
Skoczyłem w zarośla. Ślad prowadził dalej, aż do miejsca, gdzie zaczynały się drzewa. Tam zawlókł niedźwiedź stadnika.
Była to groźna chwila. Za mną wołali surwejorzy, biegnąc do namiotu po broń, przede mną krzyczeli westmani, a wśród tego brzmiały wrzaski boleści człowieka, którego niedźwiedź dostał w swoje łapy.
Nareszcie stanąłem na miejscu. Przede mną leżało zupełnie rozszarpane cielsko bizona, z prawej i lewej strony krzyczeli westmani, którzy prędko pouciekali na drzewa i czuli się tam dość bezpieczni, gdyż nigdy nie widziano, by szary niedźwiedź piął się na drzewo. Jeden z westmanów starał się dostać na jedno z nich, ale niedźwiedź go przy tym zaskoczył. Człowiek leżał górną połową ciała na pierwszym niskim konarze, obejmując pień obu rękami, a grizzli szarpał przednimi łapami jego nogi i brzuch. Jeden rzut oka przekonał mnie, że westman przepadł bez ratunku. Mogłem więc teraz uciec bez narażania się na jakiekolwiek zarzuty, ale ten widok podziałał na mnie z nieodpartą potęgą. Porwałem jedną z porzuconych strzelb, ale niestety nie było już w niej naboju. Odwróciłem się, przeskoczyłem przez bizona i zadałem niedźwiedziowi kolbą z całej siły cios w czaszkę. Ale cóż? Strzelba rozprysnęła się jak szkło w moich rękach, zyskałem jednak tyle przynajmniej, że odwróciłem uwagę niedźwiedzia od ofiary. Zwrócił ku mnie głowę, ale nie jednym rzutem jak drapieżne zwierzę z gatunku kotów, lecz powoli, jakby się zdziwił tym głupim atakiem.
Tych kilka chwil ocaliło mi życie, gdyż wpadłem na myśl, w mym położeniu najszczęśliwszą i jedyną. Wyrwałem zza pasa rewolwer, podbiegłem tuż do niedźwiedzia i strzeliłem mu cztery razy w oczy. Dokonałem tego oczywiście tak prędko, jak tylko mogłem, po czym odskoczyłem daleko w bok i stanąłem, przypatrując się z dobytym nożem.
Gdybym się nie ruszył z miejsca, byłbym to przypłacił życiem, gdyż oślepione zwierzę puściło czym prędzej drzewo i rzuciło się na miejsce, na którym stałem przed chwilą.
Nie znalazłszy mnie tam, zajął się swoimi ranami, nie dbając już o tego, który je zadał, podniósł się w tej pozycji i parskając, i kłapiąc zębami, zaczął sobie przecierać oczy przednimi łapami. Stanąłem przy nim czym prędzej i wbiłem mu dwa razy nóż między żebra. Sięgnął ku mnie natychmiast, ale znowu na próżno, gdyż mnie już przy nim nie było. Nie trafiłem go w serce, miał więc jeszcze siły szukać mnie ze zdwojoną zajadłością może przez dziesięć minut. Utracił jednak w tym czasie wiele krwi i zmęczył się widocznie. Usiadł na powrót i znów zaczął przecierać oczy, dając mi sposobność do następnych dwu pchnięć nożem, o wiele skuteczniejszych. Odskoczyłem, a on opuścił przednie łapy na ziemię, podbiegł, chwiejąc się i chrapiąc, naprzód, potem w bok i z powrotem. Chciał się podnieść, ale sił mu już nie starczyło. Upadł na bok, potoczył się, na próżno usiłując wstać. Wreszcie wyciągnął się i legł spokojnie.
– Dzięki Bogu! – krzyknął Rattler z drzewa. – Bestia nie żyje. Byliśmy w okropnym niebezpieczeństwie.
– Nie wiem, na czym ta okropność polegała – odrzekłem. – Przecież postaraliście się o bezpieczeństwo swojej osoby. Teraz możecie zleźć.
Podszedłem do towarzysza wiszącego jeszcze na konarze. Przestał już jęczeć i nie ruszał się wcale. Z jego wykrzywionej twarzy patrzyły ku mnie szklane oczy.
– Puśćcie się, sir! – zawołałem. – Ja was zdejmę.
Nic nie odpowiedział, ani jednym ruchem nie okazał, że rozumie moje słowa. Prosiłem jego towarzyszy, żeby pozłazili z drzew i pomogli mi, ale słynni westmani nie dali się do tego nakłonić, dopóki nie przewróciłem kilka razy niedźwiedzia, dowodząc w ten sposób, iż rzeczywiście nie żyje. Wówczas odważyli się zejść i wraz ze mną zdjęli, nie bez trudności, na ziemię okropnie poszarpanego człowieka, gdyż ramiona jego trzymały silnie drzewo. Już nie żył.
Ale ten okropny zgon nie wzruszył jego towarzyszy, gdyż zaraz odwrócili się od niego ku niedźwiedziowi, a ich dowódca powiedział:
– Prędzej, ludzie, zdjąć skórę, zaraz dobierzemy się do szynki i do łap.
Dobył noża i ukląkł, chcąc swój zamiar od razu wprowadzić w czyn. Lecz ja zauważyłem:
– Byłby to dla was większy zaszczyt, gdybyście spróbowali na nim swojego noża, dopóki żył. Teraz za późno. Nie trudźcie się!
– Co? – wybuchnął. – Może mi przeszkodzicie w wykrojeniu pieczeni? Jakim prawem?
– Wielkim i niezaprzeczonym. Ja przecież powaliłem tego niedźwiedzia.
– To nieprawda. Nie będziecie chyba twierdzili, że greenhorn zabił nożem szarego niedźwiedzia. Myśmy strzelili do niego kilka razy, gdyśmy go ujrzeli. Niedźwiedź jest nasz i zrobimy z nim, co nam się tylko spodoba. Zrozumiano?
Chciał rzeczywiście zabrać się już do roboty, lecz go przestrzegłem:
– Odstąpcie natychmiast, Mr. Rattler, bo nauczę was zważać na moje słowa! Pamiętajcie!
Gdy mimo to wbił nóż w futro niedźwiedzia, pochwyciłem go, tak jak klęczał, rękami za biodra i cisnąłem o najbliższe drzewo. W tej chwili gniewu było mi zupełnie obojętne, czy sobie przy tym co połamie, czy nie. Kiedy jeszcze leciał, wyrwałem drugi nabity rewolwer zza pasa, aby się obronić, gdyby się na mnie chciał rzucić.
Rattler podniósł się, spojrzał na mnie z wściekłością, dobył noża i zawołał:
– Odpokutujecie jeszcze za to!
W tej krytycznej chwili zabrzmiał jakiś głos:
– Czyście poszaleli! Jaki może być słuszny powód do tego, żeby biali ludzie skręcali sobie wzajemnie karki! Stójcie!
Spojrzeliśmy w stronę, skąd doleciał nas głos, i ujrzeliśmy człowieka wychodzącego zza drzewa. Był mały, chudy i garbaty, ubrany prawie jak czerwonoskóry. Spojrzenie miał bardzo inteligentne i mimo ułomnej postaci nie wywoływał wrażenia śmiesznego. Zresztą tylko ludzie ordynarni chyba natrząsają się z niezawinionego kalectwa.
Do tego rodzaju ludzi należał Rattler, gdyż ujrzawszy przybysza zawołał:
– Halo, cóż to za karzeł i dziwoląg! Czy tu na pięknym Zachodzie bywają tacy ludzie?
Obcy zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów i odrzekł spokojnie, tonem pełnym wyższości:
– Dziękujcie Bogu, że was obdarzył zdrowym ciałem. Zresztą ciało nie odgrywa w człowieku najważniejszej roli, dużo zależy także od serca i ducha, a co do tego, nie obawiam się porównania z wami.
Zrobił pogardliwy ruch ręką i zwrócił się do mnie:
– To jest ten niedźwiedź, którego chcieliśmy upolować! Wczoraj znaleźliśmy jego trop i szliśmy za nim uparcie polem i gąszczem, aż teraz, kiedy wreszcie doszliśmy na miejsce, rzecz już skończona. Szkoda!
– Mówicie w liczbie mnogiej, sir; nie jesteście sami?
– Nie, są ze mną jeszcze dwaj dżentelmeni. Przedstawię ich wam, skoro się dowiem, kto wy jesteście. W tej okolicy nigdy dość ostrożności, napotyka się tu więcej złych ludzi niż dobrych.
– Jesteśmy surwejorami, sir – objaśniłem. – Jeden starszy inżynier, czterej surwejorzy, trzej przewodnicy i dwunastu westmanów dla naszej obrony.
– Hm, co do tego, to wydajecie mi się człowiekiem, który nie potrzebuje obrony. Czy przybyliście tu służbowo?
– Tak.
– A co odmierzacie?
– Tor kolei, który będzie tędy przechodził.
– Więc zakupiliście te terytoria?
Przy tym pytaniu wzrok jego stał się kłujący, a oblicze mu spoważniało. Miał widocznie powód do tych pytań, toteż odrzekłem:
– Polecono mi wziąć udział w pomiarach, wykonuję je, nie troszcząc się o resztę.
– Hm, tak! Sądzę jednak, że wiadomo wam, co należy o tym sądzić. Teren, na którym się znajdujecie, jest własnością Indian, a mianowicie Apaczów z plemienia Mescalerów. Twierdzę stanowczo, że nie sprzedali oni tego kraju ani też nie odstąpili go nikomu w żaden inny sposób.
– Co was to obchodzi – zawołał do niego Rattler. – Nie zaprzątajcie sobie głowy cudzymi sprawami!
– Ja też to i czynię, sir, ponieważ jestem Apaczem, i do tego Mescalero. Nazywają mnie Kleki-petra.
To znaczy w języku Apaczów, których dialektu jeszcze wówczas nie znałem, tyle co „biały ojciec”. Rattler słyszał już widocznie to imię, gdyż postąpił krok naprzód z gestem pełnym zarówno ironii, jak zdumienia, i powiedział:
– Ach, Kleki-petra, słynny bakałarz Apaczów!
– A teraz, skoro już wiem, kim jesteście i co tu robicie, mogę przedstawić wam moich towarzyszy.
Krzyknął jakieś indiańskie słowo w kierunku lasu, na co ukazały się dwie, nadzwyczaj zajmujące, postacie i z godnością przybliżyły się ku nam. Byli to Indianie i jak to na pierwszy rzut oka wywnioskowałem: ojciec i syn.
Starszy był nieco więcej niż średniego wzrostu, ale bardzo silnie zbudowany. Z postawy jego biła szlachetność, a ruchy świadczyły o wielkiej fizycznej zręczności. Twarz miał typowo indiańską, choć o rysach nie tak ostrych i wyrazistych, jak to zwykle bywa u czerwonoskórych. Na głowie nie nosił żadnego okrycia, ciemne włosy opadały mu na ramiona. Ubranie składało się z mokasynów, opatrzonych frędzlami spodni i skórzanej bluzy myśliwskiej. Wszystko to bardzo proste i sporządzone nadzwyczaj trwale. Zza pasa wystawał nóż oraz zwieszało się kilka torebek z nieodzownymi dla westmana drobiazgami. Na szyi zauważyłem woreczek z „lekami” i fajkę pokoju z główką toczoną ze świętej gliny. W ręku trzymał dwururkę, której części drewniane obite były srebrnymi gwoździami. Tą strzelbą, zwaną później strzelbą srebrną, miał się wsławić syn jego Winnetou.
Strój młodszego różnił się od stroju starszego tylko zgrabniejszym wykonaniem. Głowę miał też odkrytą, długie włosy opadały mu na plecy. Rysy jego twarzy, jasnobrunatnej, z lekkim odcieniem brązu, odznaczały się jeszcze większą szlachetnością niż rysy ojca. Jak się wówczas domyśliłem, a później dowiedziałem, był w tym samym wieku co ja. Zrobił na mnie na pierwszy rzut oka głębokie wrażenie. Czułem, że musi być dobrym człowiekiem i posiadać nadzwyczajne zdolności. Przyjrzeliśmy się sobie długim i badawczym spojrzeniem, a mnie się wydało, że w jego oczach zamigotało na krótką chwilę przyjazne światło.
– Oto moi towarzysze i przyjaciele – rzekł Kleki-petra, wskazując najpierw na ojca, a potem na syna. – To Inczu-czuna16, wielki wódz Mescalerów, uznany także za przywódcę innych plemion Apaczów. Tu zaś stoi syn jego Winnetou, który pomimo młodego wieku dokonał już więcej dzielnych czynów niż dziesięciu starych wojowników przez całe życie. Imię jego głośne będzie kiedyś i sławne, jak daleko sięgają sawanny i Góry Skaliste.
Brzmiało to trochę przesadnie, ale jak się później przekonałem, nie powiedział za wiele. Rattler zaśmiał się szyderczo i zawołał:
– Ten młokos miałby popełnić takie czyny? Już my to znamy. Wszyscy czerwonoskórzy kradną i grabią.
Była to ciężka obelga. Trzej obcy udali jednak, że jej nie słyszeli. Przystąpili do niedźwiedzia i jęli mu się przypatrywać.
– Zginął od pchnięć zadanych nożem, a nie od kul – rzekł Kleki-petra, zwracając się do mnie.
– To się okaże – powiedział Rattler. – Co taki garbaty bakałarz rozumie się na polowaniu na niedźwiedzie? Gdy zdejmiemy skórę z niedźwiedzia, zobaczymy, która rana była śmiertelna. Nie dam się oszukać greenhornowi.
Na to pochylił się także nad niedźwiedziem Winnetou, dotknął krwawych miejsc i zapytał:
– Kto rzucił się z nożem na niego?
Mówił czystą angielszczyzną.
– Ja – odpowiedziałem.
– Mój młody biały brat posiada wielką odwagę. Dlaczego nazywają go tu greenhornem?
– Ponieważ po raz pierwszy i od niedawna jestem na Zachodzie.
– Ta młoda blada twarz to już nie greenhorn – powiedział ojciec. – Kto w ten sposób zabija szarego niedźwiedzia, tego trzeba nazwać wielkim bohaterem. Nadto ten, który to czyni, aby ocalić innych, powinien się spodziewać z ich strony wdzięczności, nie obelg. Howgh! Wyjdźmy w pole, aby zobaczyć, dlaczego blade twarze znajdują się w tych stronach.
Jakaż różnica między moimi białymi towarzyszami a tymi, pogardzanymi przez nich, Indianami! Już samo poczucie sprawiedliwości skłoniło czerwonoskórych do świadczenia na moją korzyść, co było nawet odwagą z ich strony. Wyszliśmy wszyscy z zarośli. Wtem Inczu-czuna ujrzał wbite w ziemię paliki miernicze, stanął, odwrócił się do mnie i zapytał:
– Co to ma znaczyć? Czy blade twarze chcą ten kraj zmierzyć?
– Tak. Aby zbudować drogę dla konia ognistego.
Z oczu jego zniknął wyraz spokojnej zadumy. Rozgorzał gniewem i zapytał pospiesznie:
– Czy ty należysz do tych ludzi? Czy mierzyłeś z nimi?
– Tak.
– I płacą ci za to?
– Tak.
Obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem i tak samo pogardliwie odezwał się do Kleki-petry:
– Nauki twoje brzmią bardzo pięknie, ale nie zawsze się sprawdzają. Zobaczyliśmy bladą twarz z obliczem i oczyma pełnymi rzetelności, i oto wychodzi na jaw, że przybyła, aby za pieniądze kraść nam ziemię. Blade twarze mogą wyglądać na dobre czy złe, wewnątrz każda z nich jest taka sama!
Uczciwość każe mi wyznać, że nie znalazłem wtedy słów na swoją obronę. W duchu czułem się zawstydzony, gdyż wódz miał słuszność. Czyż mogłem być w tej chwili dumny ze swojego zawodu?
Starszy inżynier ukrył się razem z trzema surwejorami w namiocie, wyglądając przez dziurkę w stronę, skąd mógł nadejść niedźwiedź. Spostrzegłszy nas, odważyli się wyjść wielce zdumieni, a nawet stropieni widokiem Indian. Przywitali nas oczywiście pytaniem, jak obroniliśmy się przed niedźwiedziem.
Rattler odrzekł:
– Zastrzeliliśmy go i w południe będą na obiad łapy niedźwiedzie, a wieczorem szynka.
Trzej goście spojrzeli na mnie, jakby pytając, czy do tego dopuszczę.
– A ja twierdzę – rzekłem – że to ja zakłułem niedźwiedzia nożem. Tutaj stoją trzej rzeczoznawcy, którzy przyznali mi słuszność, ale niech to jeszcze nie rozstrzyga sprawy. Gdy nadejdą Hawkens, Stone i Parker, wydadzą swój sąd, do którego się zastosujemy. Do tego czasu niech nikt nie waży się ruszać niedźwiedzia. A teraz trzeba pochować zmarłego towarzysza. Nie możecie go przecież tak zostawić. – zmieniłem temat.
– Zginął ktoś? – zapytał Bancroft przestraszony.
– Tak, Rollins – odrzekł Rattler. – Stracił życie tylko przez cudzą głupotę, bo mógł ocaleć. Byłby się wdrapał zupełnie dobrze na drzewo, tymczasem nadbiegł ten greenhorn i w głupi sposób podrażnił niedźwiedzia, który rzucił się potem wściekle na Rollinsa i poszarpał go na sztuki.
To była już tak daleko posunięta nieuczciwość, że ze zdumienia omal nie straciłem mowy. Nie mogłem ścierpieć takiego przedstawienia sprawy, i to jeszcze w mojej obecności.
– Ja zaś twierdzę, że niedźwiedź pochwycił go, zanim ja nadszedłem!
– Kłamstwo!
– Well, wobec tego posłyszycie i poczujecie prawdę!
Po tych słowach wytrąciłem mu lewą ręką rewolwer, a prawą wymierzyłem tak potężny policzek, że potoczył się może z sześć kroków po ziemi. Zerwał się, wyjął nóż zza pasa i podbiegł ku mnie, rycząc jak wściekłe zwierzę. Odparowałem pchnięcie noża lewą ręką, a prawą grzmotnąłem go po głowie tak mocno, że padł nieprzytomny pod moje nogi.
– Uff, uff! – zawołał zdumiony Inczu-czuna, zapominając na widok tego ciosu o zwykłym indiańskim panowaniu nad sobą.
Po chwili Inczu-czuna zwrócił się do inżyniera:
– Ty masz między bladymi twarzami prawo rozkazu. Muszę z tobą pomówić.
– Czy chcesz być naszym gościem?
– To niemożliwe. Jak mogę być twoim gościem, skoro ty znajdujesz się na mojej ziemi, w moim lesie, w mojej dolinie i na mojej prerii. Niechaj biali mężowie usiądą jak przystało podczas narady.
Właśnie wracali z przejażdżki Sam, Dick i Will. Jako doświadczeni westmani zdziwili się niemało na widok Indian, a zaniepokoili się, dowiedziawszy się, kim oni są.
– Kto jest ten trzeci? – spytał mnie Sam.
– Nazywa się Kleki-petra, a Rattler przezwał go bakałarzem.
– Ach, słyszałem o nim, jeśli się nie mylę. To bardzo tajemniczy człowiek, biały, ale żyje już długo pośród Apaczów. Jest to ktoś w rodzaju misjonarza, chociaż nie jest kapłanem. Cieszę się, że go widzę. Czy stało się coś jeszcze?
– Zrobiłem to, przed czym ostrzegaliście mnie wczoraj.
– Nie wiem, co macie na myśli. Ostrzegałem was przed wieloma rzeczami.
– Grizzli.
– Jak, gdzie, co? Był tutaj szary niedźwiedź? Żartujecie chyba!
– Ani mi to w głowie. Za tymi krzakami w lesie. Zawlókł tam starego byka.
– A, do stu piorunów, musiało się to stać właśnie wtedy, kiedy mnie nie było! Czy zginął kto?
– Rollins.
– A wy? Jak wyście postąpili? Trzymaliście się chyba z daleka?
– Trzymałem się o tyle z daleka, że mi nie mógł nic zrobić, ja zaś wbiłem mu nóż między żebra.
– Czy jesteście przy zdrowych zmysłach? Zaatakowaliście go nożem?
– Tak, bo strzelby nie miałem.
– Co za człowiek! Prawdziwy, rzetelny greenhorn. Wziął ze sobą umyślnie ciężką strzelbę na niedźwiedzie, a gdy niedźwiedź przychodzi, strzela nożem zamiast z rusznicy. Czy uważałby ktoś coś podobnego za możliwe? Jak do tego doszło?
Opowiedziałem mu, jak się wszystko odbyło i jak się potem znowu starłem z Rattlerem.
– Człowiecze, jesteście lekkomyślny! – zawołał. – Nie widział jeszcze nigdy szarego niedźwiedzia i idzie nań jak na starego pudla! Muszę się natychmiast przypatrzyć temu zwierzęciu.
Obaj Indianie siedzieli na trawie razem z Kleki-petrą, a inżynier naprzeciwko nich, lecz rozmowa nie zaczęła się jeszcze. Czekali na powrót Sama i jego wyrok.
Wrócił niebawem i zawołał już z dala:
– Co za głupota strzelać do niedźwiedzia, a potem zmykać! Jeśli się nie chce stanąć z nim do walki, nie strzela się w ogóle, lecz zostawia go w spokoju, wówczas nic nikomu nie zrobi. Ten Rollins okropnie wygląda! Któż to zabił niedźwiedzia?
– Ja! – zawołał Rattler pospiesznie.
– Wy? A czym?
– Kulą.
– Tak też myślałem.
– A więc należy do mnie. Słuchajcie, ludzie! Sam Hawkens oświadczył się za mną! – krzyczał Rattler z triumfem.
– Wasza kula przeszła mu po głowie i urwała czubek ucha. Wskutek utraty takiego czubka grizzli ginie oczywiście na miejscu, hi! hi! hi! Jeśli to prawda, że kilku wypaliło naraz, to chybili ze strachu. Tylko jedna kula musnęła go w ucho, poza tym kul ani śladu. Są natomiast cztery potężne znaki od noża: dwa w okolicy serca, a dwa prosto w serce. Ale kto go pchnął nożem?
– Ja – odpowiedziałem.
– Nikt więcej? Wobec tego niedźwiedź jest wasz, to znaczy, futro jest wasze, a do mięsa mają prawo wszyscy. Taki zwyczaj panuje na Dzikim Zachodzie. Cóż wy na to, Mr. Rattler?
– Niech was diabeł porwie!
Sprawa była już załatwiona, przeto Bancroft wezwał wodza Apaczów, by przedłożył swoje życzenia.
– To, co chcę wypowiedzieć, nie jest życzeniem. To rozkaz – odrzekł dumnie Inczu-czuna.
– A my nie przyjmujemy rozkazów – rzekł tak samo dumnie inżynier.
Przez twarz wodza przemknęło coś jakby gniew, lecz pohamował się i rzekł spokojnie:
– Mój biały brat odpowie mi na kilka pytań. Czy mój biały brat posiada swój dom tam, gdzie mieszka?
– Tak.
– I ogród przy tym?
– Tak.
– Czy mój brat zniósłby, żeby mu sąsiad budował drogę przez jego ogród?
– Nie.
– Krainy po tamtej stronie Gór Skalistych i na wschód od Missisipi należą do bladych twarzy. Jakby się blade twarze zapatrywały na to, gdyby Indianie przyszli tam budować drogi żelazne?
– Wypędziłyby ich.
– Mój brat nie minął się z prawdą. Tymczasem blade twarze wciskają się tu, do kraju, który należy do nas, wyłapują nam mustangi, zabijają nasze bizony i szukają u nas złota i drogich kamieni. Teraz zamierzają nawet wybudować długą drogę, po której ma biec ich koń ognisty. Tą drogą przyjeżdżać będzie coraz więcej bladych twarzy, będą na nas napadać i zabierać powoli tę resztę, którą nam jeszcze pozostawiono. Cóż mamy na to powiedzieć?
Bancroft milczał.
– Czy mamy mniej praw niż wy? Nazywacie siebie chrześcijanami i mówicie ciągle o miłości, utrzymujecie jednak przy tym, że wam wolno nas okradać i grabić, a od nas żądacie, byśmy byli wobec was uczciwi. Czy to jest miłość? Czyż cały ten kraj nie należy do czerwonoskórych mężów? Odebrano nam go i co dostaliśmy za to? Nędzę, nędzę i jeszcze raz nędzę! Wypieracie nas coraz dalej i ograniczacie nasze terytoria tak, że wkrótce się już podusimy. Czy czynicie tak może z potrzeby, z braku ziemi? Nie, tylko z chciwości, bo w krajach waszych jest jeszcze miejsce dla wielu, wielu milionów. Każdy z was chciałby jednak posiadać całe państwo, cały kraj, czerwonoskóry zaś, prawowity właściciel, nie ma gdzie głowy położyć. Wy jeszcze wymagacie od nas, żebyśmy się pozwolili mordować, nawet bez obrony! Nie, my się będziemy bronić! Wasze prawa mają dwie twarze, wy odwracacie je ku nam jak wam korzystniej. Chcesz tutaj budować drogę. Czy pytałeś nas o pozwolenie?
– To niepotrzebne.
– Czemu? Czy to wasz kraj?
– Tak sądzę.
– Nie, on do nas należy. Czy kupiłeś go od nas? Czy darowaliśmy ci go?
– Mnie nie.
– I nikomu innemu. Jeśli jesteś człowiekiem uczciwym i przychodzisz tu budować drogę dla konia ognistego, to powinieneś był spytać najpierw tego, który cię wysłał, czy on ma na to prawo, a gdyby tak utrzymywał – zażądać dowodu. Tego jednak nie uczyniłeś. Zakazuję wam mierzyć tu dalej!
Starszy inżynier był w wielkim kłopocie. Jeśli chciał uczciwie wyznać prawdę, to nie mógł zbić tego oskarżenia. Przedstawił wprawdzie to i owo, ale były to same fałszywe wykręty.
– Dalszych mów nie potrzeba. Oświadczyłem już, że was tu nie ścierpię. Chcę, żebyście dziś jeszcze wrócili tam, skąd przyszliście. Zastanówcie się, czy posłuchacie, czy nie. Ja odejdę teraz z synem moim Winnetou i zjawię się tu znowu po upływie czasu, który blade twarze nazywają godziną, aby usłyszeć odpowiedź. Jeśli opuścicie te strony, będziemy braćmi, w przeciwnym razie wykopię topór wojenny między nami a wami. Jestem Inczu-czuna, wódz wszystkich Apaczów. Powiedziałem. Howgh!
„Howgh” jest wyrazem indiańskim, służy do nadania dobitności temu, co się powiedziało, a znaczy tyle co: amen, basta, tak będzie, a nie inaczej! Inżynier zwrócił się do Kleki-petry i poprosił o radę. Stary odrzekł:
– Róbcie, co chcecie, sir! Jestem tego samego zdania co wódz. Na czerwonej rasie dokonuje się ustawicznie zbrodni. Ale, jako biały, wiem, że Indianin broni się nadaremnie. Jeśli nawet wy stąd dziś odejdziecie, zjawią się jutro inni, którzy dokończą waszego dzieła. Ale pragnę was przestrzec. Wódz nie żartuje.
Wstał i oddalił się także, aby się uwolnić od ponownych pytań i nalegań. Poszedłem za nim i mimo to zapytałem:
– Sir, pozwólcie, że wam będę towarzyszył. Przyrzekam, że nie powiem ani nie zrobię niczego, co mogłoby was wprawić w kłopot. Inczu-czuna i Winnetou nadzwyczajnie mnie zainteresowali.
Jego osoba także mnie zaciekawiła, ale tego już nie chciałem mu powiedzieć.
– Dobrze, chodźcie, sir – odrzekł. – Odsunąłem się od białych, porzuciłem ich sposób życia i nie chcę już więcej nic o nich słyszeć, ale wy podobacie mi się, więc przejdziemy się razem.
Odszedłszy niedaleko od obozu, usiedliśmy pod drzewem. W czasie rozmowy przypatrywałem się dokładnie rysom jego twarzy. Życie wyryło na niej głębokie ślady. Były to ślady zwątpień i strapień, rysy, jakie pozostawia troska i niedostatek.
– Co do mnie, byłem złym człowiekiem – mówił – chociaż nigdy nie popełniłem zbrodni. Po długich latach walki wewnętrznej znalazłem spokój, porzuciwszy świat i ludzi. Poszedłem między Apaczów i starałem się przystosować swoją działalność do ich zwyczajów. Pozyskałem ich zaufanie i dziś już patrzę na pierwsze wyniki mej pracy. Chciałbym, żebyście poznali Winnetou: dzieło, którym najbardziej się chlubię. Ten młodzieniec ma wielkie zdolności. Gdyby był synem europejskiego księcia, zostałby wielkim wodzem lub jeszcze większym bohaterem pokoju. Jako syn wodza indiańskiego, zginie jak cała jego rasa. Pragnę aż do chwili śmierci być przy nim w każdej przygodzie, niebezpieczeństwie i potrzebie. To moje duchowe dziecko, kocham go bardziej niż siebie samego, a gdyby mi kiedy przypadło to szczęście, żeby przeznaczona dlań kula ugrzęzła w moim sercu, umarłbym za niego z radością.
Zamilkł, spuściwszy głowę. Po długiej chwili zapytał z cicha:
– Jak to się stało, że wynurzyłem się przed wami, sir? Widzę was po raz pierwszy, a może i ostatni. Tak mi jakoś dziwnie, tak mi smutno, ale ten smutek nie jest uczuciem bolesnym. Podobny nastrój przychodzi, kiedy liście spadają w jesieni.
Spojrzał pogrążony w cichej, półświadomej tęsknocie ku dolinie, skąd zbliżali się Inczu-czuna i Winnetou. Jechali teraz na koniach, a luźnego konia Kleki-petry prowadzili ze sobą. Powstaliśmy, by udać się do obozu, gdzie przybyliśmy równocześnie z nimi. Rattler stał oparty o wóz i z nabrzmiałą, czerwoną twarzą wytrzeszczał na nas oczy. Podczas naszej nieobecności wypił tyle, że już nie mógł pić więcej i wyglądał bardziej na zwierzę niż na człowieka. Postanowiłem nie spuszczać zeń oka.
Indianie zsiedli z koni i przystąpili do nas.
– Czy moi biali bracia rozważyli, czy mają pozostać tu, czy odejść? – zapytał Inczu-czuna.
Starszy inżynier, szukając polubownego rozwiązania, odrzekł:
– Gdybyśmy nawet chcieli odejść, to nie możemy, gdyż musimy się stosować do wydanych nam rozkazów. Pchnę dziś jeszcze posłańca do Santa Fe po rozporządzenia. Gdy wróci, będę mógł odpowiedzieć.
– Nie będę czekał tak długo. Biali bracia muszą oświadczyć natychmiast, co uczynią.
Rattler napełnił sobie czarkę wódką i podszedł ku nim. Sądziłem, że coś knuje przeciwko mnie, on jednak zbliżył się do Indianina i rzekł bełkocząc:
– Jeżeli Indianie wypiją ze mną, to spełnimy ich wolę i odejdziemy, inaczej nie. Niechaj młody zaczyna. Masz tu wodę ognistą, Winnetou!
Podał mu czarkę, lecz Winnetou cofnął się z odmownym gestem.
– Co, nie chcesz się napić ze mną? To straszna obelga!
I zanim ktokolwiek zdołał temu przeszkodzić, Rattler rzucił młodemu Apaczowi w twarz czarkę razem z zawartością. Według pojęć indiańskich jest to obraza godna śmierci. Ale Winnetou uderzył tylko Rattlera pięścią w zęby tak silnie, że ten runął na ziemię. Przygotowałem się już, by między nich wkroczyć. Jednak uderzony spojrzał tylko groźnie na młodego Apacza i klnąc poszedł do wozu.
– Pytam znowu – rzekł wódz – ale po raz ostatni. Czy blade twarze opuszczą jeszcze dziś tę dolinę?
– Nie wolno nam tego uczynić – brzmiała odpowiedź.
– To my ją opuścimy. Nie ma między nami pokoju.
Próbowałem jeszcze pośredniczyć, ale na próżno; wszyscy trzej odeszli do koni. Wtem zabrzmiał głos Rattlera:
– Precz stąd, czerwone psy! Ale za policzek zapłaci mi ten młodzieniec natychmiast!
Dziesięćkroć prędzej, niż się tego po jego stanie można było spodziewać, porwał strzelbę z wozu i wymierzył do Winnetou, który stał w tej chwili zupełnie odsłonięty. Kula byłaby go na pewno dosięgła, ale Kleki-petra skoczył, aby zasłonić sobą młodego Apacza. Huknął strzał, Kleki-petra chwycił się ręką za serce, zachwiał się w jedną i w drugą stronę i padł na ziemię. W tej samej chwili runął i Rattler, powalony przeze mnie pięścią. Aby zapobiec strzałowi, podbiegłem szybko ku niemu, ale niestety za późno. Podniósł się ogólny krzyk zgrozy, tylko obaj Apacze nie wydali głosu. Uklękli obok przyjaciela, który się poświęcił za swego ulubieńca, i badali w milczeniu ranę. Kula wbiła się w piersi tuż koło serca, a krew buchała gwałtownie. Kleki-petra miał oczy zamknięte, a twarz bladła mu coraz bardziej.
– Weź jego głowę na kolana – poprosiłem Winnetou. – Gdy otworzy oczy i zobaczy ciebie, lżej mu będzie umierać.
Młody Indianin bez słowa poszedł za moim wezwaniem; nie drgnęła mu powieka, tylko wzroku nie odwracał od twarzy konającego przyjaciela. W chwilę później umierający z wolna otworzył oczy. Ujrzał Winnetou i uśmiech szczęścia przebiegł przez jego zapadłe oblicze.
– Winnetou, Winnetou, o mój synu Winnetou! – wyszeptał słabo.
Potem wydało się, że jego gasnące oko szuka jeszcze kogoś, aż wreszcie spoczęło na mnie.
– Zostań przy nim… – rzekł Kleki-petra – bądź mu wierny… prowadź dalej… moje dzieło…
– Zrobię to. Na pewno, zrobię to!
Złożył ręce do modlitwy. Jeszcze raz krew buchnęła mu z rany, głowa opadła do tyłu… Po chwili już nie żył.
Biali stali w milczeniu dokoła, czekając, co uczynią Apacze. Ci, nie spojrzawszy już na nas ani razu, posadzili trupa na konia, przywiązali go doń, potem wsiedli na swoje konie i podtrzymując chylące się zwłoki Kleki-petry, odjechali. Nie rzucili ani słowa groźby lub zemsty, nie odwrócili się ku nam ani na chwilę, ale to było gorsze, o wiele gorsze, niż gdyby nam zaprzysięgli najstraszniejszą śmierć.
Osiodłałem konia i odjechałem, pragnąłem zostać sam. Dopiero późno wieczorem, znużony i przybity wróciłem do obozu.
12
B r a n d y (ang.) – gatunek angielskiej wódki.
13
S h a t t e r h a n d (ang.) – Grzmocąca Ręka.
14
F i r e h a n d (ang.) – Ognista Ręka.
15
M a t u z a l e m – patriarcha biblijny, według podania biblijnego żył najdłużej ze wszystkich ludzi, bo 969 lat.
16
I n c z u-c z u n a (ind.) – Dobre Słońce.