Читать книгу Winnetou - Karol May - Страница 5
TOM PIERWSZY
ROZDZIAŁ CZWARTY
DWA RAZY W WALCE O ŻYCIE
ОглавлениеZachowanie się Kiowów, chociaż nie uważaliśmy ich za zdecydowanych wrogów, budziło w nas pewne obawy. Dlatego postanowiliśmy, kładąc się na spoczynek, czuwać po kolei do rana. Ten środek ostrożności nie uszedł uwagi czerwonoskórych i oczywiście wzięli nam go za złe. Przyjaźń ich zmniejszyła się jeszcze bardziej.
O świcie spostrzegliśmy, że Kiowowie starali się odszukać ślady zbiegłych wodzów, co im się nie udało w nocy. Teraz znalazłszy trop, poszli za nim. Prowadził on do miejsca, w którym Apacze ukryli przed napadem konie. Inczu-czuna i Winnetou odjechali razem ze strażnikami, nie zabrawszy ze sobą reszty koni.
– Zapewne obaj wodzowie powrócą z dostateczną liczbą wojowników, aby wydobyć jenców z niewoli. Albo Kiowowie opuszczą wcześniej te strony razem z jeńcami, a w tym wypadku przetransportowanie ich na koniach będzie łatwiejsze… – rozważałem głośno różne możliwości.
– Zapomnieliście o trzecim wyjściu: Kiowowie mogą pozabijać jeńców pomimo koni.
– Na pewno nie. Nie dopuszczę do takiej rzezi!
– Ale jak wy to sobie właściwie wyobrażacie, sir? Na resztę nie możemy liczyć, jest nas więc wszystkiego czterech na dwustu Kiowów. Co zrobimy, gdy zechcą Apaczów pozabijać?
– Jeśli się nie da nic innego zrobić, to obezwładnię Tanguę i przyłożę mu nóż do piersi.
– Słuchajcie – ciągnął dalej Sam – to jest wcale niezła myśl. Przyłożyć dowódcy nóż do gardła to w tym wypadku jedyny sposób zmuszenia go, żeby się zastosował do naszych żądań. To istotnie prawda, że czasem nawet greenhorn miewa dobre pomysły. Trzymajmy się tego.
Chciał jeszcze mówić dalej, ale nadszedł Bancroft i wezwał mnie do roboty. Miał najzupełniejszą słuszność. Musieliśmy się spieszyć, aby skończyć nasze zadanie, zanim Inczu-czuna i Winnetou powrócą z wojownikami.
Aż do południa pracowaliśmy z wielkim wysiłkiem, lecz o tej porze nadszedł Sam Hawkens i rzekł do mnie:
– Muszę wam, niestety, przeszkodzić, sir, gdyż zdaje mi się, że Kiowowie zaczynają coś robić koło jeńców. Prawdopodobnie chcą ich pozbawić życia przy palu męczeńskim.
– Nie pozwolimy na to! Gdzie wódz?
– Między wojownikami.
– Musimy go stamtąd wywabić. Czy postaracie się o to, Samie?
– Owszem, lecz w jaki sposób?
– Oświadczcie po prostu, że chcę mu coś oznajmić, a nie mogę przerwać roboty – to przyjdzie.
– A jeśli weźmie jeszcze innych ze sobą?
– To ich pozostawię wam, Stone’owi i Parkerowi. Przygotujcie rzemienie, żeby ich związać. Cała sprawa musi się odbyć prędko, ale po cichu.
– Well! Nie wiem, czy to, co zamierzacie, będzie dobre, ale ponieważ nic lepszego nie przychodzi mi na myśl, to niech się dzieje wasza wola, hi! hi! hi! – odszedł śmiejąc się jak zwykle do siebie.
Pracowałem dalej spokojnie i nie oglądałem się za siebie. Po pewnym czasie Stone zawołał:
– Przygotujcie się, sir, nadchodzą!
Obróciłem się. Sam Hawkens zbliżał się z Tanguą i, niestety, z trzema jeszcze czerwonoskórymi.
– Każdy z nas weźmie jednego – rzekłem. – Ja zajmę się wodzem, a wy chwyćcie tamtych za gardło, żeby nie mogli krzyczeć. Oczywiście zaczekacie, dopóki ja nie zacznę.
Ruszyłem wolnym krokiem naprzeciw Tanguy, a Stone i Parker za mną. W miejscu spotkania stanęliśmy tak, że reszta Kiowów nie mogła nas widzieć spoza krzaków. Wódz miał posępną minę i rzekł niechętnie:
– Blada twarz, zwana Old Shatterhand, kazała mnie zawołać. Czy zapomniałeś, że jestem wodzem Kiowów? Więc ty powinieneś był przyjść do mnie, a nie ja do ciebie. Co chciałeś mi powiedzieć? Mów krótko, bo nie mam czasu!
– Jakież to ważne czynności naglą cię do pośpiechu?
– Chcemy, żeby te psy Apacze zawyły. Chcieliśmy ich zabrać do naszych wigwamów, ale to by nam przeszkodziło w wyprawie wojennej. Dlatego muszą zginąć już dziś.
– Proszę cię, żebyś tego nie czynił!
– Nie przyjmuję od was żadnej prośby. Nie zmienię postanowienia dla żadnej bladej twarzy.
– A może jednak! My i tak nie pozwolimy, żeby się to stało w naszej obecności! Życzymy sobie, żeby zostali przy życiu.
– Życz sobie, czego chcesz, biały psie, ja kpię sobie z twoich słów!
Splunął mi pod nogi i już chciał się odwrócić, ale w tejże chwili ugodziłem go pięścią tak, że runął na ziemię. Twardą jednak miał czaszkę i musiałem się schylić, aby mu zadać cios powtórnie, więc nie mogłem zważać na pozostałych. Gdy się podniosłem, Sam klęczał na jednym z czerwonoskórych i trzymał go za gardło, Dick i Will powalili drugiego, a trzeci umykał z krzykiem.
– To źle – rzekłem – że pozwoliliście trzeciemu umknąć.
– Nic nie szkodzi – pocieszał Sam Hawkens. – Taniec zacznie się trochę prędzej. Nie łammy sobie nad tym głowy. Za dwie lub trzy minuty Indianie będą już tutaj. Postarajmy się o wolne pole między nami a nimi.
Skrępowaliśmy wodza czym prędzej. Surwejorzy patrzyli na nas z przerażeniem. Starszy inżynier przyskoczył i krzyknął z trwogą:
– Co to ma znaczyć? Co wam Kiowowie zrobili? Zginiemy wszyscy!
– Tak będzie, sir, jeśli nie połączycie się czym prędzej z nami – odrzekł Sam. – Zawołajcie tu swoich ludzi i chodźcie z nami! My was obronimy.
Dźwignąwszy skrępowanych Indian z ziemi, odnieśliśmy ich czym prędzej na otwartą prerię. Bancroft poszedł za nami, a z nim trzej surwejorzy. Obraliśmy umyślnie to miejsce, ponieważ czuliśmy się bezpieczniejsi na otwartym polu.
Od razu usłyszeliśmy wściekłe wycie Indian, a w kilka chwil potem ujrzeliśmy ich wyskakujących z zarośli. Wypadali spoza nich i pędzili ku nam, ale nie utworzyli zwartej gromady, lecz dość długi szereg.
Odważny Sam wyszedł nieco naprzeciw nich i dawał im obiema rękami znaki, żeby się zatrzymali. Wołał też coś do nich, ale nie rozumiałem słów. Nie poskutkowało to od razu, dopiero gdy powtórzył okrzyk kilkakrotnie, zobaczyłem, że pierwsi Kiowowie stanęli, a następni uczynili to samo. Sam przemówił do nich, wskazując przy tym kilkakrotnie na nas. Wezwałem Stone’a i Parkera, żeby postawili wodza na nogi, i zamierzyłem się nań nożem. Czerwonoskórzy wydali okrzyk zgrozy.
Po czym jeden z nich, prawdopodobnie zastępca wodza, odłączył się od gromady i podszedł ku nam z Samem krokiem pełnym godności. Gdy się do nas zbliżyli, Sam rzekł:
– Widzisz, że słyszałeś prawdę z moich ust. Są zupełnie w naszej mocy.
Indianin, z którego twarzy przebijał wyraźnie z trudnością hamowany gniew, przypatrzył się trzem Kiowom i odpowiedział:
– Ci dwaj czerwoni wojownicy żyją jeszcze, ale wódz już umarł, jak mi się zdaje.
– Nie umarł. Powaliła go pięść Old Shatterhanda i opuściła go przytomność, ale powróci doń niebawem. Zaczekaj na to. Skoro wódz przyjdzie do siebie, odzyska mowę, a wtedy naradzimy się razem z wami. Ale gdyby który z was podniósł przeciwko nam broń, nóż Shatterhanda utonie w sercu Tanguy. Możesz być tego pewien!
Tangua, którego Stone i Parker znowu położyli na ziemi, niebawem otworzył oczy, popatrzył na każdego z nas, i wreszcie odzyskał widocznie przytomność, bo zawołał:
– Uff, uff! Old Shatterhand mnie powalił. Kto mnie skrępował?
– Ja – odpowiedziałem.
– Zdejm mi rzemienie! Rozkazuję!
– Przedtem ty nie chciałeś posłuchać mej prośby, a teraz ja nie wykonam twego rozkazu.
– Żądam uwolnienia! W przeciwnym razie zginiecie z rąk moich wojowników!
– Wtedy ty pierwszy byłbyś zgubiony.
– Czegóż chcesz ode mnie?
– Tylko tego, żeby Apacze nie zginęli przy palu męczeńskim.
Przypuszczałem, że utarczka słowna między nami się przedłuży. Zdziwiłem się więc niemało, kiedy po chwili namysłu odezwał się tymi słowami:
– Niechaj się stanie według twojego życzenia, zrobię nawet więcej, jeśli się zgodzisz na to, czego ja chcę. Te psy Apacze nie zginą przy palach, przyrzekam ci nawet, że wcale ich nie zabijemy, jeśli zgodzisz się walczyć o nich na śmierć i życie z jednym z moich wojowników, wyznaczonym przeze mnie.
– Jaką bronią?
– Tylko nożem. Jeśli on ciebie zabije, to zginą także Apacze, jeśli ty jego, będą żyli i odzyskają wolność.
Przypuszczałem, że ma w tym jakąś ukrytą myśl. Uważał mnie prawdopodobnie za najniebezpieczniejszego z białych i chciał mnie unieszkodliwić, należało bowiem być pewnym, że wybór jego padnie na mistrza w walce na noże. Mimo to odrzekłem, nie namyślając się długo:
– Zgadzam się. Omówimy warunki i zapalimy fajkę pokoju, a potem walka będzie mogła się zacząć.
– Co wy robicie, sir? – zawołał Sam Hawkens. – Czy walczyliście kiedykolwiek nożem na śmierć i życie?
– Nie.
– A więc macie! Dostaniecie oczywiście na przeciwnika mistrza w tej walce. A rozważcie też różne skutki zwycięstwa! Gdy was zabiją, zginą także Apacze, a jeśli wy zabijecie Kiowę, kto wówczas da głowę?
Sprzeczał się jeszcze przez pewien czas, a Dick Stone i Will Parker byli po jego stronie. Zostałem jednak wierny postanowieniu.
Następnie zostały ułożone warunki walki. W miejscu piaszczystym postanowiono nakreślić ósemkę. Każdy z przeciwników miał stanąć w jednym z kół ósemki i nie opuszczać go podczas walki. Wykluczono wzajemne oszczędzanie się: jeden musi zginąć, ale stronnikom zabitego nie wolno mścić się na zwycięzcy.
Gdy ustaliliśmy warunki, kazałem zdjąć wodzowi pęta i wypaliłem z nim fajkę pokoju. Następnie wypuściliśmy także pozostałych dwóch jeńców i czerwonoskórzy udali się do swoich wojowników, aby ich zawiadomić o czekającym widowisku.
Wkrótce Indianie zbliżyli się powoli. Nie było ich dwustu, gdyż część pozostała na straży przy pojmanych Apaczach. Tangua przeprowadził ich obok nas i ustawił tak, że utworzyli trzy czwarte koła, a czwartą część mieliśmy wypełnić my, biali. Gdyśmy to zrobili, wódz dał znak. Z szeregu czerwonoskórych wystąpił wojownik o herkulesowych kształtach i odłożył na bok wszelką broń oprócz noża. Następnie obnażył górną część ciała. Kto spojrzał na te nagie mięśnie, musiał się o mnie zatrwożyć. Wódz wyprowadził go na środek i oznajmił głosem, w którym brzmiała pewność zwycięstwa:
– Oto stoi Metan-akwa17, najsilniejszy wojownik Kiowów, którego nożowi nikt jeszcze się nie oparł. Wróg pada pod jego pchnięciem, jakby rażony piorunem. Blada twarz, Old Shatterhand, będzie z nim walczyła.
Poczciwemu Samowi serce głośno pukało, ale ja nie czułem trwogi. Być dobrej myśli to pierwszy warunek powodzenia w każdym niebezpieczeństwie.
Wyryto na piasku trzonkiem tomahawka dość dużą ósemkę, po czym wódz nas wezwał, żebyśmy zajęli miejsca. Nóż-Piorun zmierzył mnie wysoce pogardliwym spojrzeniem i rzekł donośnie:
– Ciało tej słabej bladej twarzy trzęsie się ze strachu. Czy odważy się wejść w to nakreślone koło?
Ledwie wymówił te słowa, wstąpiłem w kółko ósemki.
– On się odważył naprawdę! – zaśmiał się szyderczo Metan-akwa. – Nóż mój go pożre. Wielki Duch oddaje go w moje ręce, odebrawszy mu rozum.
U Indian takie wstępne przemowy należą do zwyczaju. Uchodziłbym za tchórza, gdybym milczał. Odrzekłem przeto:
– Ty walczysz gębą, a ja stoję z nożem. Wejdź na swoje miejsce, jeżeli się nie boisz.
Na to on jednym skokiem stanął w drugim kółku ósemki i krzyknął gniewnie:
– Bać się? Metan-akwa miałby się bać? Czy słyszeliście, wojownicy Kiowów? Pozbawię życia tego białego psa za pierwszym pchnięciem!
– Moje pierwsze pchnięcie ciebie życia pozbawi. A teraz milcz! Powinieneś właściwie nazywać się nie Metan-akwa, lecz Awat-ya18.
– Awat-ya, Awat-ya! Ten smrodliwy kujot ośmielił się mnie zelżyć! Dobrze, niech sępy pożrą twoje wnętrzności!
Ta pogróżka była wielką nierozwagą, wprost głupotą z jego strony, gdyż zwróciła moją uwagę na sposób, w jaki chciał użyć broni. Moje wnętrzności! Nie zamierzał więc pchnąć mnie w serce, od góry, lecz ciąć od dołu, by rozpruć mi brzuch.
Indianin utkwił wzrok w moich oczach. Prawą rękę opuścił prosto na dół, trzymając nóż w ten sposób, że klinga sterczała ostrzem do góry pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Potwierdzało to, że będzie się starał zadać mi cios od dołu do góry.
Kierunek ataku był mi już wiadomy, teraz szło głównie o czas, a czas ten musiałem odgadnąć z jego spojrzenia. Znałem ten szczególny błysk oka, poprzedzający zawsze taką chwilę. Czujnie więc śledziłem jego ruchy.
– Pchnij, psie! – zachęcał mnie Metan-akwa.
– Nie mów już więcej, lecz walcz, czerwony szczeniaku! – odparłem.
Po tak wielkiej obeldze musiało nastąpić uderzenie – i tak też się stało. Błyskawiczne rozszerzenie źrenic Indianina było mi zapowiedzią ataku i rzeczywiście już w następnej chwili Metan-akwa wyrzucił silnie naprzód prawą rękę. Gdybym się nie spodziewał tego ciosu, byłoby po mnie, tak jednak odparowałem cięcie, a w następnej chwili… mój nóż utkwił w jego sercu aż po rękojeść. Olbrzym zachwiał się, chciał krzyknąć, ale wydobył tylko jękliwe westchnienie i runął martwy na ziemię.
Indianie zawyli wściekle, tylko jeden z nich nie zawtórował im, a mianowicie wódz Tangua. Podszedł, obmacał brzegi rany, podniósł się znowu i popatrzył na mnie wzrokiem, którego długo nie mogłem zapomnieć. Przebijała w nim wściekłość, zgroza, strach, podziw i uznanie. Potem wódz odwrócił się i chciał się milcząc oddalić. Wobec tego rzekłem:
– Czy widzisz, że stoję jeszcze na miejscu, a Metan-akwa opuścił swoje i leży poza nakreślonym kołem? Kto z nas zwyciężył?
– Ty! – odrzekł wściekle. – Jesteś białym synem złego Czarnego Ducha. Nasz czarownik zdejmie z ciebie czary, a wtedy oddasz nam życie!
– Rób sobie ze swoim czarownikiem, co ci się podoba, ale przedtem dotrzymaj danego słowa!
– My nie zabijemy Apaczów tak jak przyrzekłem i odzyskają wolność, ale nic na to nie poradzę, jeżeli pomrą, gdy nie dostaną jadła ani napoju. Czy ja będę temu winien, jeżeli umrą z głodu i pragnienia, zanim puszczę ich wolno?
– Łajdaku! – rzuciłem mu w twarz.
– Psie, powiedz jeszcze słowo, a…
Chciał dokończyć groźby, lecz w tej samej chwili, z miejsca, w którym znajdowali się więźniowie wraz ze strażnikami, rozległ się przeraźliwy okrzyk Apaczów „hiiiiiiih!” Wbrew oczekiwaniom Inczu-czuna i Winnetou zdążyli już wrócić i napadli na obóz Kiowów.
Tangua krzyknął:
– Nieprzyjaciele są przy naszych braciach! Prędzej, prędzej na pomoc!
I chciał biec, ale Hawkens zastąpił mu drogę i krzyknął:
– Nie możecie tam iść! Zostańcie tu, bo na pewno jesteśmy już otoczeni. Za chwilę będą tu…
Mały westman nie zdążył dokończyć, gdyż w tej chwili zabrzmiał dokoła nas przejmujący wojenny okrzyk Apaczów. Staliśmy wprawdzie na otwartej prerii, ale tu i ówdzie rosły na niej krzaki, za którymi skradali się nie dostrzeżeni przez nas Apacze. Teraz nadbiegali gromadami ze wszystkich stron. Kiowowie strzelili do nich, ale to nie miało żadnego znaczenia. Napastnicy byli już tuż.
– Nie zabijajcie Apaczów! – zawołałem do Sama, Dicka i Willa. W tej samej chwili rozszalała się już dokoła nas walka wręcz. Tylko my czterej nie braliśmy w niej udziału. Starszy inżynier i surwejorzy bronili się, toteż ich zastrzelono. To było straszne. Patrząc w jedną tylko stronę, nie widziałem, co się działo poza mną. Napadła na nas stamtąd gromada Indian i rozproszyła nas. Wołaliśmy wprawdzie, że jesteśmy ich przyjaciółmi, ale na próżno. Natarli na nas nożami i tomahawkami tak, że musieliśmy się bronić. Powaliliśmy kilku z nich kolbami, na skutek czego odstąpili od nas.
Wyzyskując tę wolną chwilę, Hawkens zawołał:
– Uciekać czym prędzej, tam w krzaki! – i pobiegł tam, a Dick Stone i Will Parker za nim. Ja także skierowałem się ku zaroślom, ale byłem jeszcze dość daleko od nich, kiedy wyłonił się właśnie stamtąd Inczu-czuna.
Razem z Winnetou stał on na czele niewielkiego oddziałku Apaczów, który miał uwolnić jeńców. Dokonawszy tego, obaj wodzowie pospieszyli obejrzeć skutki napadu głównego oddziału, który nas atakował. Inczu-czuna, zobaczywszy mnie, zawołał:
– Złodzieju ziemi!
I natarł na mnie odwróconą srebrną strzelbą.
Odpowiedziałem mu wprawdzie, że nie jestem jego wrogiem, lecz on nie słuchał i podwajał ciosy. Nie chcąc odnieść ciężkich ran albo nawet stracić życia, musiałem, niestety, sprawić mu ból. W chwili gdy zamierzył się do uderzenia, odrzuciłem moją rusznicę, pochwyciłem go lewą ręką za gardło, a prawą palnąłem kilkakrotnie po skroni. Stary wódz upuścił strzelbę, zacharczał krótko i padł na ziemię. Wtem zabrzmiał tuż za mną triumfujący głos:
– To Inczu-czuna, najwyższy wódz tych psów, Apaczów! Muszę dostać jego skórę, jego skalp!
Ujrzałem Tanguę. Odłożył strzelbę, wyciągnął zza pasa nóż i chciał się zabrać do nieprzytomnego Apacza, by go oskalpować. Złapałem go za ramię i zawołałem:
– Zabierz rękę! Ja go zwyciężyłem, należy więc do mnie, a nie do ciebie!
Rozjuszony pchnął nożem i trafił mnie w przegub ręki. Nie chciałem go zabijać, nie uciekłem się przeto do noża, rzuciłem się tylko na niego, starając się go odtrącić od siebie. Gdy mi się to nie udało, ścisnąłem mu szyję tak, że się już nie mógł ruszać, a sam pochyliłem się nad Inczu-czuną, którego twarz skropiła krew z mojej rany na ręce. W tej chwili usłyszałem za sobą jakiś szmer i obejrzałem się. Ten ruch ocalił mi życie, gdyż otrzymałem straszne uderzenie kolbą w plecy, które pierwotnie wymierzone było w głowę i byłoby mi roztrzaskało czaszkę. Tym, który mnie ugodził, był Winnetou.
Następnie cisnął strzelbę na ziemię, wyrwał zza pasa nóż i rzucił się na mnie.
Położenie moje nie mogło być gorsze. Uderzenie wstrząsnęło całą moją istotą i odjęło mi władzę w ręku. Byłbym chętnie dał Winnetou jakieś wyjaśnienie, ale wypadki toczyły się tak prędko, że nie było na to czasu. Młody wódz Apaczów utopiłby mi nóż w sercu aż po rękojeść, gdybym nieznacznym ruchem, na jaki tylko w tej chwili mogłem się zdobyć, nie udaremnił ciosu przynajmniej o tyle, że nóż trafił w lewą kieszeń na piersi, gdzie pośliznął się o puszkę z sardynek i ugodził mnie w szyję, a przebiwszy szczękę, zranił mi język. Winnetou wyciągnął nóż i pochwyciwszy mnie za gardło, zamierzył się do drugiego pchnięcia. Śmiertelna trwoga podwaja siły fizyczne. Zdrową ręką udało mi się złapać jego prawą rękę, którą ściskałem tak silnie, że nóż mu wypadł. Następnie porwałem go za łokieć lewej ręki i podbiłem ją w górę tak wysoko, że jeśli chciał uniknąć złamania ręki, musiał puścić moje gardło. Zgiąłem nogi w kolanach, całą siłą podrzuciłem się w górę i strząsnąłem Winnetou z siebie tak, że padł brzuchem na ziemię. W następnej chwili znalazłem się na jego grzbiecie.
Teraz szło o to, żeby mego przeciwnika przytrzymać, gdyż byłbym ostatecznie zgubiony, gdyby się znowu podniósł. Klęknąłem mu na udach i lewą ręką chwyciłem go za kark. Zaczęło się szatańskie mocowanie. Trzeba sobie wyobrazić, że był to Winnetou, którego nikt przedtem ani potem nie zwyciężył, Winnetou, obdarzony kocią zręcznością, stalowymi mięśniami i ścięgnami. Teraz miałem czas, by przemówić, ale krew buchała mi z ust, a gdy chciałem poruszyć przebitym językiem, wydobywałem z siebie ledwie zrozumiały bełkot. Przeciwnik mój zaczął coraz bardziej stękać, a ja mu ściskałem szyję coraz silniej. Czyż miałem go udusić? Nie, w żadnym razie! Zwolniłem więc na chwilę jego szyję, a on podniósł natychmiast głowę. Zadałem dwa czy trzy uderzenia pięścią i Winnetou był ogłuszony: zwyciężyłem niezwyciężonego.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza, uważając przy tym, żeby nie połykać krwi zalewającej mi usta. Z zewnętrznej rany buchała także krew grubym strumieniem. Chciałem właśnie dźwignąć się z ziemi, gdy wtem zabrzmiał za mną groźny okrzyk Indianina, a potem otrzymałem tak silne uderzenie kolbą po głowie, że padłem bez zmysłów.
Gdy przyszedłem do siebie, był już wieczór. Krew płynęła mi z ust wciąż jeszcze, wciskała się do gardła i dławiła. Usłyszałem okropne charczenie i zgrzytanie i – zbudziłem się. Charczałem ja sam.
– Rusza się! Dzięki Bogu, rusza się! – doszedł mnie głos Sama.
– Teraz otwiera oczy! Żyje! Żyje! – dodał Will Parker.
Istotnie podniosłem powieki. Zobaczyłem dokoła płonące ogniska, a wśród nich uwijających się z pięciuset Apaczów. Wielu z nich było rannych. Zauważyłem także znaczną liczbę zabitych, których ułożono w dwa rzędy: w jednym Apacze, w drugim Kiowowie. Pierwsi stracili jedenastu, a drudzy trzydziestu wojowników. Dokoła leżeli pojmani Kiowowie, silnie skrępowani; ani jeden nie uszedł. Wodza Tanguy także nie brakło między nimi.
Niedaleko nas leżał człowiek związany w kabłąk mniej więcej tak, jak ongiś ofiary tortur stosowanych przy użyciu tak zwanego kozła hiszpańskiego. Był to Rattler. Apacze związali go w kabłąk, aby mu sprawić jak największy ból. Jęczał tak, że litość mnie brała. Towarzysze jego nie żyli już, gdyż zastrzelono ich od razu w pierwszym ataku. Jego oszczędzono, by jako morderca Kleki-petry poniósł powolną śmierć.
Ja także miałem skrępowane ręce i nogi, tak samo Stone i Parker, którzy leżeli z lewej strony. Po prawej siedział Sam Hawkens. Nogi miał skrępowane, a lewą rękę związaną na plecach; prawą, jak się później dowiedziałem, pozostawiono mu wolną, żeby mi mógł dopomagać.
– Dzięki Bogu, że już przyszliście do siebie, kochany sir! – rzekł głaszcząc mnie pieszczotliwie po twarzy. – Jak się to stało, że was powalono?
Więcej już nie słyszałem, gdyż znów zemdlałem.
Kiedy się zbudziłem, poczułem, że jestem w ruchu. Dokoła rozlegał się tupot kopyt końskich. Otworzyłem oczy, bo mnie to zastanowiło. Leżałem – proszę sobie wyobrazić – na skórze zabitego przeze mnie szarego niedźwiedzia, którą związano mniej więcej na kształt hamaka i zawieszono pomiędzy dwoma końmi. Leżałem tak głęboko w futrze, że widziałem tylko dwie głowy końskie i niebo. Słońce rzucało na mnie gorące promienie, a w żyłach czułem żar, jakby płynęło tam roztopione żelazo. Usta miałem spuchnięte i pełne stężałej krwi. Starałem się ją wyrzucić językiem, ale nie mogłem nim ruszyć.
„Wody, wody!” – chciałem zawołać, gdyż dokuczało mi okropne pragnienie, ale nie zdołałem wydobyć głosu. Znowu zemdlałem.
– Hura! Hura! Budzi się ze snu, budzi się! – dotarł do mnie jakby z daleka głos Sama.
Odwróciłem głowę.
– Czy widzicie, że ręką dotknął czoła, że nawet odwrócił teraz głowę? – krzyczał mały człowieczek.
Pochylił się nade mną. Twarz promieniała mu z zachwytu.
– Czy widzicie mnie, kochany sir? – zapytał.
Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem, po pierwsze ze znużenia, a po wtóre dlatego, że język ciążył mi jak ołów. Toteż skinąłem głową.
Twarz jego zniknęła, a ukazały się głowy Stone’a i Parkera. Zacnym ludziom łzy zalśniły w oczach. Już mieli jakieś pytanie na ustach, ale Sam ich odsunął krzycząc:
– Puście mnie do niego, ja chcę z nim mówić, ja!
Wziął moje ręce, przycisnął do nich tę część zarostu, w której powinny się znajdować usta, i zapytał:
– Czy czujecie głód lub pragnienie, sir?
Potrząsnąłem głową na znak przeczenia. Byłem tak bardzo osłabiony, że nie zdołałbym wypić nawet kropli wody.
– Nie? Naprawdę nie? Boże, czy to możliwe? Czy wyobrażacie sobie, że leżeliście tak trzy tygodnie, całe trzy tygodnie! Mieliście straszną gorączkę i popadliście w letarg. Apacze chcieli was już zakopać, ale ja nie wierzyłem w waszą śmierć i dopóty żebrałem, dopóki Winnetou nie wstawił się za wami i nie uzyskał pozwolenia na to, by pochować was dopiero wówczas, kiedy nastąpi rozkład. Zawdzięczamy to Winnetou. Muszę pójść do niego i sprowadzić go tutaj.
Zamknąłem oczy i leżałem znowu, ale teraz już nie w grobie, lecz w rozkosznym znużeniu, w niebiańskim jakimś spokoju. Pragnąłem leżeć tak wiecznie, gdy wtem dobiegł mnie odgłos kroków. Dotknęła mnie jakaś ręka, po czym usłyszałem głos Winnetou:
– Czy Sam Hawkens się nie pomylił? Czy Selki-lata19 obudził się rzeczywiście?
– Tak, tak. Wszyscy trzej widzieliśmy to dokładnie, odpowiadał nawet ruchami głowy na moje pytania.
– W takim razie stał się wielki cud, ale byłoby lepiej, gdyby pozostał martwy, bo tylko po to powrócił do życia, by umrzeć: pójdzie na śmierć razem z wami.
– Ależ to największy przyjaciel Apaczów!
– A dwa razy mnie powalił.
– Bo musiał! Pierwszy raz uczynił to, aby ci życie ocalić. Broniłeś się i Kiowowie byliby cię zabili. Drugim razem zmuszony był odpierać twoje ciosy. Chcieliśmy się poddać dobrowolnie, ale wasi wojownicy nie zważali na nasze zapewnienia.
– Sam Hawkens przedstawia tak sprawę dlatego, aby się wyratować.
Starałem się spojrzeć na Winnetou, gdy mnie dotykał, ale znużone nerwy odmówiły posłuszeństwa woli. Teraz jednak, gdy uświadomiłem sobie ten wyrok Winnetou, powieki mnie posłuchały; otwarły się, dzięki czemu ujrzałem go stojącego obok mnie. Miał teraz na sobie lekkie płócienne ubranie, był bez broni, a w ręku trzymał książkę, na której widniał napis „Hiawatha”20. Ten Indianin, syn narodu zaliczonego do „dzikich”, umiał więc nie tylko czytać, lecz posiadał nawet zrozumienie dla rzeczy wyższych. Sławny poemat Longfellowa w ręku Apacza!
– Znowu ma oczy otwarte! – zawołał Sam, a Winnetou zwrócił się do mnie. Rzucił na mnie długie, przeciągłe spojrzenie i zapytał:
– Czy możesz mówić?
Potrząsnąłem głową.
– Czy coś cię boli?
Dałem taką samą odpowiedź.
– Bądź ze mną szczery! Jeśli się człowiek budzi ze snu śmierci, nie może mówić nieprawdy. Czy wy czterej chcieliście nas rzeczywiście ocalić?
Skinąłem głową dwukrotnie.
Na co machnął pogardliwie ręką i rzekł z widocznym oburzeniem w głosie:
– Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo! Nawet nad otwartym grobem kłamstwo! Gdybyś powiedział prawdę, poprosiłbym ojca Inczu-czunę o darowanie ci życia. Ale ty nie jesteś godny mojego wstawiennictwa, musisz więc umrzeć.
Dłużej nie zdołałem utrzymać oczu otwartych i zamknąłem je znowu. O, gdybym mógł przemówić! Sam jak gdyby odgadł moje myśli, zaczął przekonywać młodego wodza Apaczów:
– Dowiedliśmy ci już jasno i niezbicie, że byliśmy po waszej stronie. Waszym wojownikom miano zadać straszne męki. Aby temu przeszkodzić, Old Shatterhand walczył z Nożem-Piorunem i zwyciężył go. Naraził więc swoje życie na niebezpieczeństwo i teraz w nagrodę ma ponieść męczeńską śmierć? Spytaj Tanguę, który jest w twoich rękach, jak to było naprawdę.
– Tangua powiedział, że Old Shatterhand nie walczył z Nożem-Piorunem, zabili go nasi wojownicy podczas napadu na was.
– To straszna nieuczciwość ze strony Tanguy. Chce się zemścić, bo staliśmy po stronie Apaczów.
– Przysiągł mi na Wielkiego Ducha, wierzę więc jemu, a nie wam. Nie pożądam krwi, a mój ojciec czyni zawsze to, o co go proszę. Dlatego nie zabiliśmy dotąd żadnego z Kiowów, których ciągle trzymamy w niewoli. Za wszystko, co nam złego wyrządzili, zapłacą końmi, bronią, namiotami i kocami. Nie zgodziliśmy się jeszcze z nimi co do wysokości wykupu, ale załatwimy to niebawem. Rattler jest mordercą Kleki-petry i musi dać głowę.
Było to przemówienie tak długie, jakie rzadko później słyszałem z ust milczącego na ogół Winnetou. Los nasz obchodził go zatem więcej, niż sam się do tego przyznawał.
– Przecież nie możemy potwierdzić, że jesteśmy waszymi wrogami, skoro jesteśmy przyjaciółmi – odparł Sam.
– Milcz! Widzę, że umrzesz z tym wielkim kłamstwem na ustach. Nie jesteście godni tych względów, jakie dotąd wam okazywaliśmy, teraz będziemy postępować ostrzej. Chory już was nie potrzebuje. Wskażę wam miejsce, którego nie wolno wam będzie opuścić.
– Jesteśmy w waszej mocy, musimy więc was słuchać. Kiedy wolno nam będzie zobaczyć Old Shatterhanda?
– W dzień jego i waszej śmierci.
Nie wiem, jak długo spałem. Był to sen ozdrowienia, który zwykle bywa głęboki i trwa bardzo długo. Zbudziwszy się, otworzyłem oczy już z łatwością. Mogłem do pewnego stopnia poruszać językiem i sięgnąć ręką do ust, by je oczyścić z nagromadzonej krwi i ropy.
Znajdowałem się w jakiejś czworokątnej komnacie o ścianach z kamienia. Łoże moje mieściło się w tylnym kącie pomieszczenia. Ułożono tu kilka skór szarych niedźwiedzi, a nakryto mnie bardzo pięknym kocem indiańskim. Tuż przy wejściu siedziały dwie Indianki – jedna stara, a druga młoda – zapewne po to, by mnie pielęgnować, a zarazem strzec. Stara była brzydka jak wszystkie prawie czerwone squaw21. To skutek przepracowania, gdyż kobiety indiańskie muszą wykonywać wszelkie prace, mężczyźni zaś zajmują się tylko wojną i polowaniem, a resztę czasu spędzają bezczynnie. Młodsza odznaczała się niezwykłą urodą. Ubrana po europejsku, budziłaby podziw w każdym salonie. Miała długą, jasnoniebieską szatę, w pasie spiętą rzemieniem ze skóry grzechotnika. Nie nosiła żadnych ozdób, jak perły szklane czy tanie monety, którymi tak chętnie obwieszają się Indianki. Jedyną jej ozdobę stanowiły wspaniałe włosy, spadające w dwu granatowoczarnych splotach poniżej bioder. Przypominały one włosy Winnetou, a rysy jej twarzy były także podobne do jego rysów. Miała ten sam aksamitny, czarny blask oczu ukrytych do połowy pod długimi, czarnymi rzęsami. Cera jej miała barwę jasnego brązu z lekkim odcieniem srebra. Dziewczyna mogła mieć lat osiemnaście. Mógłbym się założyć o każdą cenę, że była to siostra Winnetou.
Obie kobiety zajęte były ozdabianiem czerwonymi szwami i arabeskami garbowanego na biało, skórzanego pasa.
Podniosłem się, tak, podniosłem się, i to prawie bez trudu. Stara posłyszała szmer, zwróciła się ku mnie i zawołała:
– Uff! A-guan inta-hinta!
– On nie śpi – powtórzyła po angielsku dziewczyna.
– Tak, mam… nawet… kilka życzeń.
Jakżeż się ucieszyłem brzmieniem swego głosu! Wydał mi się jakiś obcy, słowa wychodziły zduszone i świszczące i sprawiały ból w przełyku, ale były to pierwsze słowa po tak długim milczeniu.
– Mów cicho albo znakami – rzekła. – Nszo-czi widzi, że mówienie sprawia ci ból.
– Nszo-czi jest ci na imię? – spytałem. – Nie mogłaś otrzymać odpowiedniejszego, gdyż jesteś jak piękny dzień wiosenny, kiedy po raz pierwszy unosi się woń świeżych kwiatów.
„Nszo-czi” znaczy „Piękny Dzień”. Dziewczyna pokraśniała lekko.
– Czy możesz mi dać trochę wody do picia?
– Zaraz ci przyniosę.
Po jakimś czasie przyniosła małe naczynie podobne do filiżanki, pełne zimnej wody. Uważała mnie jeszcze za zbyt słabego, żebym potrafił pić bez pomocy, toteż przytknęła mi naczynie do ust. Połykałem z wielkim trudem, czułem ból. Pijąc małymi łykami i w wielkich odstępach, wypróżniłem naczynko do dna.
Pokrzepiło mnie to nadzwyczajnie! Nszo-czi poznała to widocznie, gdyż rzekła:
– To ci dobrze zrobiło. Czy chcesz się umyć?
Stara przyniosła wydrążoną dynię, pełną wody. Nszo-czi podała coś w rodzaju ręcznika z delikatnej plecionki. Wziąłem się do mycia, ale mi się to nie udało, byłem jeszcze za słaby. Nszo-czi zamoczyła więc koniec plecionki w wodzie i zaczęła mi myć twarz – mnie, rzekomemu wrogowi.
Skończywszy zapytała z lekkim, lecz pełnym politowania uśmiechem:
– Czy zawsze byłeś taki chudy jak teraz?
Spojrzałem na wodę w dyni i cofnąłem głowę z przerażeniem – zobaczyłem tam widmo szkieletu.
– To cud, że jeszcze żyję! – zawołałem.
– Tak. Mój brat powiedział to także. Dobry Wielki Duch dał ci ciało nadzwyczaj silne, gdyż kto inny nie wytrzymałby takiej drogi.
– Gdzież my się znajdujemy?
– W naszym pueblu22 nad Rio Pecos.
– Czy wrócili tu wszyscy wasi wojownicy?
– Tak, wszyscy. Mieszkają w pobliżu puebla.
– A Kiowowie są także tutaj?
– Także. Właściwie należałoby ich zabić, ale dobry Kleki-petra był naszym nauczycielem i pouczył nas o dobroci Wielkiego Ducha. Jeżeli Kiowowie zapłacą odpowiedni wykup, będą mogli odejść.
– A moi trzej towarzysze? Czy wiesz, gdzie są?
– W podobnej komnacie jak ta, ale ciemnej. Tam są przywiązani Nie cierpią biedy, gdyż kto ma umrzeć przy palu, musi być silny, żeby mógł wiele wytrzymać.
– Ja także mam umrzeć?
– I ty także.
W tonie, którym to wypowiadała, nie było ani cienia litości. Czyżby ta piękna dziewczyna była tak nieczuła, że nie wzruszała jej wcale pełna męczarni śmierć człowieka?
– Czy mógłbym donieść im tylko, jak się czuję?
Namyślała się przez chwilę i odrzekła:
– Poproszę o to mego brata Winnetou.
– Czy Winnetou przyjdzie tu kiedy do mnie? Muszę z nim pomówić! To jest konieczne dla mnie i dla moich towarzyszy.
– On nie przyjdzie. Nie zobaczysz go, aż w dniu swojej śmierci.
Po tym pocieszającym zapewnieniu odeszła. Ale ja nie myślałem jeszcze poważnie o śmierci. Przeciwnie, byłem pewien, że będę żył, gdyż posiadałem niezbity dowód do wykazania naszej niewinności, a mianowicie kosmyk włosów Winnetou.
Zbadałem więc swoje kieszenie i znalazłem ku memu radosnemu zdumieniu wszystko, co posiadałem; zabrano mi tylko broń. Wyjąłem puszkę od sardynek; były w niej jeszcze moje zapiski, a między nimi kosmyk włosów Winnetou. Schowałem puszkę i położyłem się spać spokojnie.
Ledwie się wieczorem zbudziłem, ukazała się Nszo-czi i przyniosła znowu jedzenie i świeżą wodę. Jadłem już bez jej pomocy i zadawałem jej różne pytania, na które ona odpowiadała lub nie.
– Byłam u bladych twarzy pojmanych razem z tobą. Chciałam im donieść, że czujesz się dobrze i że wkrótce wyzdrowiejesz. Na to poprosił mnie ten, którego nazywają Sam Hawkens, żebym ci doręczyła coś, co on zrobił podczas owych tygodni pieczy nad tobą.
Podała mi naszyjnik wykonany przez Sama z pazurów i zębów niedźwiedzia; zdobiły go także oba końce uszu.
– Musisz być silnym i odważnym człowiekiem, skoro ośmielasz się atakować nożem szarego niedźwiedzia! – Powiesiła mi go na szyi. Od tego dnia nie zdejmowałem go nigdy przez cały czas pobytu na Dzikim Zachodzie.
Stan mój polepszał się z dnia na dzień. Szkielet nabrał znowu mięśni, a spuchlizna w ustach zmniejszała się stale. Nszo-czi była wciąż taka sama, przyjaźnie zaniepokojona, w przekonaniu, że śmierć moja jest coraz bliższa. Ilekroć sądziła, że na nią nie patrzę, rzucała na mnie okiem z wyrazem rzewności i niemego pytania.
*
Liczyłem co prawda na wrażenie, jakie zrobi kosmyk włosów Winnetou, ale to mogło zawieść, a wówczas byłbym pozostawiony samemu sobie i swojej sile fizycznej. Należało więc ćwiczyć tę siłę. Ale jak?
Oświadczyłem Nszo-czi, że nie jestem przyzwyczajony do niskich siedzeń, i zapytałem, czy nie mógłbym dostać kamienia, który zastąpiłby mi krzesło. Przedłożono to życzenie Winnetou, a on przysłał mi kilka kamieni rozmaitej wielkości. Tymi kamieniami ćwiczyłem się, ilekroć byłem sam. Wobec moich opiekunek udawałem osłabionego, w rzeczywistości jednak potrafiłem już po dwóch tygodniach podnosić wielokrotnie ów wielki kamień. Ten stan poprawił się jeszcze w następnym tygodniu. Odzyskałem zupełnie swoje dawne siły.
Pewnego pięknego poranka w słoneczny dzień jesienny przyniosła mi Nszo-czi śniadanie i usiadła przy mnie, kiedy jadłem, gdy zazwyczaj od razu wychodziła. Wzrok jej spoczął na mnie łagodnie pełen jakiegoś wilgotnego blasku, a w końcu łza potoczyła się po jej policzku.
– Płaczesz? – spytałem. – Co cię tak smuci?
– To, co się ma dzisiaj stać. Kiowowie odchodzą na wolność. Tej nocy przybyli nad rzekę ich posłańcy z całym okupem. Pożegnanie z Kiowami ma być uczczone w ten sposób, że ciebie i twoich białych braci przywiążą do pala.
Spodziewałem się tego już dawno, a jednak przeląkłem się, słysząc to teraz. A więc to był dzień rozstrzygający, może ostatni mój dzień! Nszo-czi w progu zatrzymała się, wyciągnęła do mnie rękę i rzekła, nie wstrzymując już łez:
– Mówię teraz do ciebie po raz ostatni. Bądź zdrów! Jesteś dzielnym wojownikiem. Bądź także silny, kiedy cię będą męczyli! Spraw mi tę radość i umrzyj jak bohater!
Co robić? Należało chyba czekać spokojnie na dalsze wypadki.
Uwięziono nas w pueblu w kształcie piramidy. Przebywałem na ósmym lub dziewiątym piętrze. Jak można było stąd uciec, zwłaszcza że na każdej platformie tej piramidy znajdowali się Indianie! Nie, musiałem pozostać. Rzuciłem się więc na łóżko i czekałem.
Były to przykre, nieznośne wprost godziny. Czas mijał w żółwim tempie. Wreszcie usłyszałem odgłos kroków paru osób. Wszedł Winnetou w towarzystwie kilku Apaczów. Leżałem dalej, udając, że nie wiem o niczym, on zaś obrzucił mnie długim, badawczym spojrzeniem i rzekł:
– Old Shatterhand powie mi, czy już wyzdrowiał.
– Jeszcze niezupełnie – odrzekłem.
– Ale już może mówić i chodzić?
– Tak.
– Czy umiesz pływać?
– Trochę.
– To dobrze, gdyż będziesz musiał pływać. Czy pamiętasz jeszcze, w jakim dniu miałeś mnie zobaczyć?
– W dniu mojej śmierci.
– Zapamiętałeś to sobie. Dzień ten dziś nadszedł. Wstań. Teraz cię zwiążą.
Byłoby głupstwem nie posłuchać tego wezwania. Związano mi ręce z przodu, po czym skrępowano dwoma rzemieniami nogi i wyprowadzono na platformę.
Stąd prowadziła drabina na niższe piętra. Nie była to drabina w naszym pojęciu, lecz gruby, drewniany słup. Z wielkim trudem schodziłem z piętra na piętro coraz niżej.
Na najniższych piętrach zgromadziło się z kilkaset kobiet i dzieci. Tworzyły nasz orszak, publiczność żądną widowiska śmierci.
Poprowadzono mnie na szeroką dolinę Rio Pecos. Pecos nie jest rzeką obfitą w wodę. Są tam jednak miejsca głębokie, w których nawet podczas gorącej pory roku nie znać żadnego ubytku wody. Po drugiej stronie rzeki widać było szeroką ławicę piaskową, wyglądała jak jasny pas przecinający zieloną dolinę Rio Pecos. Nie było tam trawy ani zarośli, ani drzew, z wyjątkiem olbrzymiego cedru po drugiej stronie rzeki w samym środku tej nieurodzajnej płaszczyzny. Nie stał on na samym brzegu, lecz w pewnym oddaleniu. Cedrowi temu Inczu-czuna wyznaczył główną rolę w wypadkach dzisiejszego dnia.
Na naszym brzegu panował ożywiony ruch. Zobaczyłem więc najpierw nasz wóz z wołami, zdobyty przez Apaczów. Dalej pasły się konie, przyprowadzone przez Kiowów na wykup jeńców. Tutaj także rozbito namioty, powystawiano rozmaite rodzaje broni, przeznaczone również na okup. Inczu-czuna przechadzał się z taksatorami wykupu.
Ujrzawszy nas, Apacze zgromadzili się zaraz i utworzyli dokoła naszego wozu szerokie półkole o kilku rzędach. Kiowowie także przyłączyli się do nich.
Doszedłszy do wozu, spostrzegłem Hawkensa, Stone’a i Parkera, przywiązanych już do pali wbitych mocno i głęboko w ziemię. Czwarty pal był wolny i do niego przywiązano mnie. Pale były wbite w ziemię szeregiem niedaleko od siebie, tak że mogliśmy ze sobą rozmawiać.
– Czy macie nadzieję ocalenia, Samie? – spytałem.
– Nie wiem, czy kto przyjdzie nas wybawić.
– Ja nie straciłem jeszcze nadziei. Założyłbym się nawet, że dziś wieczorem, pod koniec tego niebezpiecznego dnia, będziemy się cieszyli dobrym zdrowiem.
– Czy przyszła wam może jaka dobra myśl do głowy?
– Pshaw! Będę wolny, zanim zaczną nas męczyć. Każą mi pływać.
– Pływać? – zapytał spoglądając na mnie jak psychiatra na swego pacjenta. – Do stu piorunów! Któż wam powiedział, że macie pływać?
– Winnetou.
– Winszuję! Skoro ten rozkaz wyszedł od niego, jest to istotnie promień słońca przedzierający się przez chmury. Będziecie, zdaje się, walczyli o swoje życie.
Nie przeszkadzano nam w rozmowie. Winnetou, nie zważając na nas, stał wraz z ojcem i z Tanguą i o czymś z nimi rozprawiał. Apacze, którzy mnie przyprowadzili, zajęci byli utrzymywaniem porządku w półkolu utworzonym dokoła nas.
W środku półkola siedziały dzieci, a za nimi dziewczęta i kobiety, wśród których znajdowała się także Nszo-czi. Spostrzegłem, że prawie nie odwracała ode mnie oczu. W chwili kiedy Sam wypowiedział ostatnie słowa, przygotowania zostały zakończone. Wówczas zabrał głos Inczu-czuna. Mówił tak donośnie, że wszyscy mogli go dosłyszeć:
– Niechaj moi czerwoni bracia, siostry i dzieci, a zarazem wojownicy Kiowów posłuchają tego, co im chcę oznajmić! Blade twarze są wrogami czerwonych mężów. Rzadko trafi się taka, której oko przyjaźnie na nas spogląda. Najszlachetniejszy z tych niewielu białych przyszedł do plemienia Apaczów, aby stać się dlań przyjacielem i ojcem. Dlatego nazwaliśmy go Kleki-petrą, Białym Ojcem. Moi bracia i siostry znali go wszyscy i kochali. Niechaj to zaświadczą!
– Howgh! – zabrzmiało dokoła na potwierdzenie jego słów.
Wódz ciągnął dalej:
– Kleki-petra był naszym nauczycielem we wszystkich rzeczach, których nie znaliśmy, a które nam potem przyniosły korzyść. Mówił także o Wielkim Duchu. Ten Wielki Duch nakazał, żeby czerwoni i biali ludzie byli sobie braćmi i miłowali się wzajemnie. Ale biali przyszli, aby zagrabić naszą własność, a nas samych wytępić. Na dawnych pastwiskach bizonów i mustangów pobudowali wielkie miasta, skąd wychodzi wszelkie zło, jakie nas dotyka, przez puszcze i przez sawanny pędzi teraz ognisty koń i przywozi naszych wrogów. Zetknęliśmy się z takimi białymi, którzy przybyli tu, by budować drogę dla ognistego konia, i w spokojnej rozmowie oświadczyliśmy im, że ten kraj jest naszą własnością. Nie mogli się temu sprzeciwić. Skoro jednak zażądaliśmy od nich, żeby zaniechali sprowadzania w nasze strony ognistego konia, nie usłuchali tego wezwania i zastrzelili Kleki-petrę. Niechaj moi bracia i siostry poświadczą, że mówię prawdę!
Silnym, jednogłośnym „howgh!” potwierdzili to zebrani Apacze.
– Przynieśliśmy tutaj jego zwłoki i zatrzymaliśmy na dzień zemsty. Dzień ten dziś nadszedł. Kleki-petra ma być dzisiaj pochowany, a razem z nim jego morderca ze wspólnikami swego strasznego czynu. Oni są jego przyjaciółmi i towarzyszami i wydali nas w ręce Kiowów, lecz wypierają się tego. Wszystkim innym czerwonym mężom wystarczyłoby do zamęczenia ich to, co o nich wiemy. My jednak, posłuszni naukom mądrego Kleki-petry, chcemy być sprawiedliwymi sędziami. Ponieważ oni nie przyznają się do wrogości wobec nas, przesłuchamy ich, a wyrok zapadnie zależnie od tego, czego się dowiemy. Niechaj moi bracia i siostry oświadczą swoją zgodę!
– Howgh! – zabrzmiało dokoła.
Obaj Apacze podeszli do nas i stanęli po naszej prawej ręce, a Tangua umieścił się na lewo ode mnie. Teraz odezwał się do nas Inczu-czuna tak głośno, że wszyscy mogli dosłyszeć:
– Macie powiedzieć prawdę i wolno wam będzie się bronić. Odpowiadajcie na pytania! Należeliście do białych, którzy budowali drogę dla konia ognistego?
– Tak. Muszę ci jednak oświadczyć, że my trzej nie mierzyliśmy wcale, nas oddano im tylko do obrony – odrzekł Sam. – Co się tyczy tego czwartego, zwanego Old Shatterhand, to…
– Milcz! – przerwał mu wódz. – Masz odpowiadać tylko na moje pytania. Jeżeli zechcesz mówić więcej, każę cię oćwiczyć! A więc należycie do tych bladych twarzy? Odpowiedz krótko: tak czy nie?
– Tak – rzekł Sam bojąc się, żeby go nie obito.
– Old Shatterhand mierzył także?
– Tak, lecz zapewniam cię, że…
– Milcz, psie! – huknął nań Inczu-czuna. – Masz mówić to tylko, o czym chcę wiedzieć, i nic ponadto. Czy znasz prawa Zachodu?
– Tak.
– Jak się karze koniokrada?
– Śmiercią.
– Złodziej ziemi zasłużył jeszcze bardziej na śmierć niż koniokrad. Nie spodziewajcie się łaski ani miłosierdzia i…
– Nie chcemy łaski, lecz sprawiedliwości! – wpadł mu Sam w słowo. – Ja mogę…
– Czy będziesz milczał, psie!? – przerwał mu Inczu-czuna z gniewem. – Masz mówić tylko wówczas, gdy cię zapytam. Z tobą już zresztą skończyłem. Wspomniałeś o sprawiedliwości, przeto wyrok nie zapadnie tylko na podstawie waszych zeznań. Wódz Kiowów, Tangua, zniży się i zabierze głos w tej sprawie. Czy te blade twarze są naszymi przyjaciółmi?
– Nie – zapewnił Kiowa, na którego twarzy przebijało zadowolenie z tego, że sprawa przybierała dla nas coraz bardziej niebezpieczny obrót.
– Czy chcieli nas oszczędzać?
– Nie! Nie! Co więcej, szczuli mnie na was i prosili, żebym was nie oszczędzał, lecz pozabijał, wszystkich pozabijał!
To kłamstwo oburzyło mnie tak dalece, że przerwałem moje dotychczasowe milczenie.
– To jest tak wielkie i bezwstydne kłamstwo, że grzmotnąłbym zaraz tobą o ziemię, gdybym choć jedną rękę miał wolną!
– Ty psie śmierdzący! – wybuchnął. – Czy mam cię ubić?
Podniósł pięść, a ja odrzekłem:
– Bij, jeśli się nie wstydzisz porywać na bezbronnego! Mówicie o przesłuchaniu i sprawiedliwości? – zwróciłem się do Apaczów. – Czy to jest przesłuchanie i sprawiedliwość, jeśli nie wolno powiedzieć tego, co się ma do powiedzenia? Grozicie nam obiciem aż do krwi, gdybyśmy jedno słowo dodali ponad to, co chcecie słyszeć? Inczu-czuna postępuje jak sędzia niesprawiedliwy, bo stawia pytania w ten sposób, że odpowiedzi, które dopuszcza, muszą nas doprowadzić do zguby. Lepiej zabierzcie się zaraz do męczarni, jakie obmyśliliście dla nas. Nie usłyszycie ani jednego okrzyku boleści.
– Uff, uff! – doszedł mnie jakiś kobiecy głos. Była to siostra Winnetou.
– Uff, uff, uff! – powtórzyło za nią wielu Apaczów.
Odwaga jest czymś, co Indianin zawsze szanuje i uznaje nawet u wroga. Stąd okrzyki podziwu, które teraz padły wśród zgromadzonych. Mówiłem dalej:
– Kiedy po raz pierwszy ujrzałem Inczu-czunę i Winnetou, powiedziało mi moje serce, że to mężowie dzielni i sprawiedliwi, których można czcić i miłować. Pomyliłem się. Nie są bowiem lepsi od innych, gdyż słuchają głosu kłamcy, a prawdy nie dopuszczają do słowa.
– Psie, ty mnie nazywasz kłamcą! – wrzasnął Tangua. – Ja ci kości połamię!
Odwrócił strzelbę, którą trzymał w ręku, by uderzyć mnie kolbą. Wtem przyskoczył Winnetou i powstrzymał go, mówiąc:
– Niechaj wódz Kiowów się uspokoi! Old Shatterhand przemówił bardzo zuchwale, ale ja się zgadzam z kilku jego słowami. Niechaj ojciec mój Inczu-czuna, najwyższy wódz Apaczów, pozwoli mu powiedzieć, co ma do powiedzenia!
Inczu-czuna podszedł do mnie i powiedział:
– Old Shatterhand jest jak ptak drapieżny, który kąsa nawet wtedy, gdy jest pojmany. Czy nie powaliłeś Winnetou dwukrotnie? Czy mnie samego nie ogłuszyłeś pieścią?
– Czy uczyniłem to dobrowolnie? Czyż nie zmusiłeś mnie sam do tego?
– Jak to? – spytał zdumiony.
– My gotowi byliśmy poddać się bez oporu, ale wasi wojownicy nie słuchali tego, co mówiliśmy do nich. Wpadli na nas tak, że musieliśmy się bronić. Ale zapytaj ich, czy zraniliśmy choć jednego, chociaż mogliśmy ich zabić. Co więcej, umknęliśmy, aby nikomu nie wyrządzić krzywdy. Wtem nadszedłeś ty i rzuciłeś się na mnie, również nie zważając na moje słowa. Wobec konieczności obrony mogłem cię zakłuć lub zastrzelić, ale ja powaliłem cię tylko, ponieważ jestem twym przyjacielem i pragnąłem cię oszczędzić. Wtem nadbiegł wódz Kiowów, Tangua, by w swej wściekłości zdjąć ci skalp. Postanowiłem do tego nie dopuścić, więc walczył ze mną, ale go zwyciężyłem. Zachowałem ci nie tylko życie, lecz także skalp. Potem gdy…
– Ten przeklęty kujot kłamie, jakby miał sto języków! – krzyknął Tangua z wściekłością.
– Niech Old Shatterhand mówi dalej!
– Pokonałem więc Tanguę, aby ocalić Inczu-czunę, gdy wtem nadleciał Winnetou. Nie widziałem go i dostałem cios kolbą. Winnetou przebił mi usta i język, a przez to pozbawił mnie możności mówienia, bo byłbym mu powiedział, że chciałbym być jego przyjacielem i bratem. Byłem zraniony i rękę miałem obezwładnioną, a mimo to go zwyciężyłem; leżał przede mną ogłuszony, a Inczu-czuna także – mogłem zabić obydwu, ale nie uczyniłem tego.
– Nie przeczę, że niektóre twoje słowa mogłyby wzbudzić wiarę. Kiedy jednak po raz pierwszy ogłuszyłeś mojego syna Winnetou, nie byłeś do tego zmuszony!
– Chcieliśmy ocalić ciebie i jego. Jesteście bardzo dzielnymi wojownikami, bylibyście się niezawodnie bronili i wtedy zraniono by was lub zabito. Temu usiłowaliśmy zapobiec, dlatego powaliłem Winnetou, a ciebie pojmali trzej moi biali przyjaciele. Spodziewam się, że uwierzysz teraz moim słowom.
– Kłamstwo, nic tylko kłamstwo! – zawołał Tangua. – Nadszedłem właśnie, kiedy on cię rzucił o ziemię. Nie ja, lecz on chciał ci zabrać skalp. Zamierzyłem się, by mu w tym przeszkodzić, a wtem on ugodził mnie swoją ręką, w której mieszka Zły Duch.
Na to odwróciłem się do niego i rzekłem groźnie:
– Tak, nikt jej się oprzeć nie może. Używam jej tylko, aby uniknąć rozlewu krwi, ale kiedy będę wolny i będę znowu walczył z tobą, wtedy nie skończy się tylko na ogłuszeniu. Zapamiętaj to sobie!
Inczu-czuna położył koniec temu zajściu, mówiąc:
– Old Shatterhand jest bardzo zuchwały, jeśli sądzi, że będzie wolny. Niechaj zważy, ile dowodów przemawia przeciwko niemu. Czy masz nam jeszcze coś do powiedzenia?
– Teraz nie, może później.
– Powiedz teraz, gdyż później już nie zdołasz!
– Nie, teraz nie. Jeśli zaś później zechcę powiedzieć, to wysłuchacie mnie, gdyż Old Shatterhand nie jest człowiekiem, którego można by nie słuchać. Teraz milczę, gdyż ciekaw jestem wyroku, jaki na nas wydacie.
Inczu-czuna odwrócił się ode mnie i dał znak ręką. Na ten znak wystąpiło z półkola kilku wojowników i zasiadło wraz z trzema wodzami do narady.
Gdy skończyła się narada, wojownicy, którzy wzięli w niej udział, cofnęli się do półkola, a Inczu-czuna oznajmił donośnym głosem:
– Posłuchajcie, wojownicy Apaczów i Kiowów, tego, co postanowiono względem tych czterech pojmanych bladych twarzy! W radzie starszych już przedtem zapadła uchwała, że będziemy ścigać ich w wodzie, potem każemy im walczyć ze sobą, a w końcu ich spalimy. Zasłużyli na śmierć, lecz teraz zdaje się, że nie myśleli tak źle, jak sądziliśmy przedtem. Dlatego więc pozwolimy, żeby Wielki Duch rozstrzygnął między nami a nimi.
Zatrzymał się – prawdopodobnie po to, aby powiększyć zaciekawienie słuchaczy.
Po chwili wódz mówił dalej:
– Blada twarz, zwana Old Shatterhand, jest, jak się zdaje, najdostojniejsza między nimi, niechaj więc rozstrzygnięcie spocznie w jej ręku. Będzie ono zależało także od tego spośród nas, który jest najwyższy co do godności, a tym jestem ja, Inczu-czuna, wódz Apaczów.
– Uff, uff, uff! – zabrzmiały w szeregach czerwonoskórych okrzyki podziwu.
Byli naprawdę zdumieni tym, że ich wódz chciał ze mną walczyć. Wyjaśnił to, mówiąc dalej:
– Sława Inczu-czuny i Winnetou ucierpiała na tym, że wystarczyło jedno uderzenie pięścią bladej twarzy, by ich powalić i ogłuszyć. Muszą więc zmyć tę plamę w ten sposób, że jeden z nich będzie walczył z bladą twarzą. Winnetou mi ustąpi, gdyż jestem starszy i jestem pierwszym wodzem Apaczów. Przez zabicie Old Shatterhanda oczyszczę zarazem swój i jego honor.
Tu znów przerwał.
Inczu-czuna mówił dalej:
– Zdejmiemy więzy z Od Shatterhanda i każemy mu przepłynąć przez rzekę, ale nie damy mu broni, ja zaś pójdę tylko z tomahawkiem. Jeśli Old Shatterhand dostanie się żywy na drugi brzeg i dojdzie do oznaczonego celu, którym jest cedr, to będzie ocalony, a towarzysze wolni. Jeśli jednak przedtem zabiję go, oni zginą także, wprawdzie nie wśród mąk i płomieni, lecz od naszych kul. Niechaj wszyscy obecni wojownicy potwierdzą, że słyszeli me słowa, że je zrozumieli i że się do nich zastosują!
– Howgh! – zabrzmiała jednogłośna odpowiedź.
Można sobie wyobrazić, że byliśmy bardzo wzburzeni.
Żeby uspokoić trochę swoich towarzyszy, powiedziałem:
– Zapamiętajcie sobie, że skoro utonę, nie mamy się czego obawiać.
Wymówiłem te słowa prędko, ponieważ zbliżyli się trzej wodzowie.
– Teraz rozwiążemy Old Shatterhanda, ale niech mu się nie zdaje, że zdoła umknąć. Natychmiast doścignęłoby go kilkuset wojowników.
Gdy mnie rozwiązano, poruszyłem członkami, aby wypróbować ich ruchliwość.
– Wielki to dla mnie zaszczyt – rzekłem następnie – pływać na wyścigi lub raczej na śmierć i życie z najsławniejszym wodzem Apaczów, ale dla niego nie ma w tym zaszczytu.
– Czemu?
– Bo nie jestem godnym dla niego przeciwnikiem. Kąpałem się tu i ówdzie w potoku i starałem się nie pójść na dno, ale wątpię, czy zdołam przepłynąć tak szeroką i głęboką rzekę.
– Uff, uff! To mnie nie cieszy. Ja i Winnetou pływamy najlepiej z całego szczepu. Co warte zwycięstwo nad takim lichym pływakiem!
– I jesteś uzbrojony, a ja nie. Idę więc na śmierć, a towarzysze moi przygotowali się na nią także. Mimo to rad bym wiedzieć, jak ma wyglądać ta walka. Kto pierwszy wejdzie do wody?
– Ty.
– A kiedy zaatakujesz mnie tomahawkiem?
– Kiedy mi się spodoba! – odrzekł z dumnym, pogardliwym uśmiechem mistrza, który ma do czynienia z partaczem.
– A więc może się to stać już w wodzie?
– Tak.
Udawałem, że jestem coraz bardziej strwożony i przygnębiony, i pytałem dalej:
– A więc tobie wolno mnie zabić. A ja ciebie mogę?
Zrobił minę, w której była wyraźna odpowiedź: „Biedny robaku, o tym nie masz co myśleć! Pytanie to mógł ci podsunąć tylko śmiertelny strach”. Potem powiedział:
– To będzie pływanie i walka na śmierć i życie. Możesz mnie zabić, gdyż tylko w ten sposób zdołasz dostać się do celu.
Zdjąłem z siebie bluzę i buty. Odłożyłem wszystko, co miałem za pasem i w kieszeniach. Podczas tego Sam Hawkens biadał:
– To się nie uda, sir, to się nie uda. Żebyście mogli zobaczyć swoją twarz! A ten płaczliwy ton w waszych ostatnich słowach! Okropnie się boję o was i o nas!
Nie mogłem mu nic odpowiedzieć, ponieważ usłyszeliby to trzej wodzowie.
– Jeszcze jedno pytanie – prosiłem, zanim ruszyliśmy. – Czy w razie uwolnienia otrzymamy naszą własność?
Wybuchnął krótkim śmiechem pełnym zniecierpliwienia, gdyż uważał to pytanie za bezsensowne i odrzekł:
– Tak jest.
Udaliśmy się przez utworzone dokoła nas półkole ku brzegowi. Mijając Nszo-czi, pochwyciłem jej spojrzenie, którym żegnała mnie na zawsze. Indianie poszli za nami i rozłożyli się nad brzegiem, aby wygodnie rozkoszować się czekającym ich widowiskiem.
Wiedziałem, że grozi mi ogromne niebezpieczeństwo. Czy płynąłbym prosto, czy zygzakiem, tomahawk wodza musiał mnie dosięgnąć. Pozostawała jedyna droga ocalenia: nurkowanie, a pod tym względem nie byłem takim partaczem, za jakiego miał mnie Inczu-czuna.
Ale samo nurkowanie też nie mogło mnie ocalić, gdyż musiałbym wypływać na wierzch dla zaczerpnięcia powietrza, a tym samym dać głowę pod tomahawk. Nie, nie wolno mi było wynurzyć się na powierzchnię, przynajmniej przed oczyma czerwonoskórych. Ale jak miałem tego dokonać? Zbadałem okiem brzeg. Przekonałem się z zadowoleniem, że sam teren przychodzi mi z pomocą.
Gdybym skoczył w wodę i nie wynurzył się, pomyślano by, że utonąłem, i szukano by mego ciała oczywiście w dole rzeki. Musiałem więc szukać ocalenia w górze. W tej stronie ujrzałem najpierw miejsce, gdzie woda podmywała brzeg tak, że zwisał nad nią i nadawał się doskonale na chwilowe schronienie. Nieco dalej woda naniosła mnóstwo drzewa, które trzymało się tak silnie, że także mogłem z niego skorzystać w tym samym celu. Przedtem jednak powinienem był udawać, że się boję.
Inczu-czuna rozebrał się, zostając tylko w lekkich indiańskich spodniach, zatknął za pas tomahawk i powiedział:
– Skacz do wody!
– Czy nie wolno mi najpierw spróbować, jak tu głęboko? – zapytałem trwożliwie.
Po jego twarzy przebiegł pogardliwy uśmiech. Zażądał włóczni, którą zaraz mi przyniesiono. Wepchnąłem ją do wody, ale do dna nie dostałem. Było mi to bardzo na rękę, mimo to nadal udawałem bojaźń. Przykucnąłem nad wodą i zacząłem sobie zmywać czoło i piersi jak człowiek, który się boi apopleksji, gdyby nagle wszedł do zimnej wody. Za mną dał się słyszeć pomruk lekceważenia, a to był pewny znak, że swój cel osiągnąłem. Naraz zawołał Sam Hawkens:
– Na miłość Boga, chodźcie tu lepiej, sir! Nie mogę na to patrzeć. Niech nas zamęczą. To lepsze niż mieć przed oczyma taki przykry obraz!
Przyszło mi mimo woli na myśl, co sobie pomyśli o mnie Nszo-czi. Obejrzałem się. Winnetou podniósł górną wargę tak, że było mu widać zęby, był wściekły na to, że okazał mi współczucie, a siostra jego spuściła oczy i nie patrzyła na mnie.
Inczu-czuna warknął na mnie jak wściekły tygrys:
– Do wody, bo cię natychmiast trzasnę w kark tomahawkiem.
Udałem bardzo przerażonego, usiadłem na brzegu, włożyłem najpierw stopy, potem łydki do wody i próbowałem z wolna się zsunąć.
– Do wody! – krzyknął Inczu-czuna ponownie i kopnął mnie w plecy.
Na to właśnie czekałem. Podrzuciłem bezradnie obie ręce do góry, krzyknąłem przeraźliwie i plusnąłem w wodę. W następnej chwili skończyło się udawanie. Poczułem dno, rzuciłem się głową w dół i popłynąłem pod wodą przy brzegu w górę rzeki. W chwilę potem usłyszałem za sobą szelest, to Inczu-czuna wskoczył za mną.
Dostałem się pod zwisający brzeg i wydobyłem się na wierzch tak, że wychyliłem z wody tylko głowę po usta. Prócz wodza nikt mnie nie mógł zobaczyć, bo tylko on sam był w wodzie, ale ku mej radości twarz miał odwróconą. Odetchnąłem głęboko i poszedłem znów na dno, by płynąć dalej. Wnet znalazłem się koło wspomnianego drzewa, naniesionego przez wodę, i znów zaczerpnąłem powietrza. Drzewo zakrywało mnie tak dokładnie, że mogłem dłużej zostać na powierzchni. Widziałem wodza leżącego na wodzie jak zwierzę gotowe natychmiast rzucić się na zdobycz. Teraz miałem najdłuższą przestrzeń do przepłynięcia, bo aż do miejsca, gdzie zaczynał się las, a zarośla zwisały z brzegu do wody. Dotarłem i tam szczęśliwie i pod osłoną zarośli wyszedłem na brzeg.
Musiałem oczywiście minąć zakręt, by przepłynąć za nim na drugi brzeg, mogłem to zrobić tylko biegiem. Zanim jednak ruszyłem, spojrzałem ku tym, których udało mi się oszukać. Stali wołając i gestykulując nad brzegiem, a wódz pływał tam i z powrotem, wciąż jeszcze czekając na mnie, chociaż było to niemożliwe, żebym tak długo wytrzymał pod wodą bez oddechu.
Pobiegłem lasem, dopóki nie minąłem zakrętu, potem znów wszedłem do wody i przepłynąłem swobodnie na drugą stronę.
Już z brzegu dojrzałem z przyjemnością, że kilku czerwonoskórych wskoczyło do wody i dziobało włóczniami dno, szukając utopionego Old Shatterhanda.
Osunąłem się znowu w wodę, położyłem się na plecach i tak dopłynąłem naprzeciw nich, po czym wynurzyłem się i stojąc w wodzie, zawołałem doniosłym głosem:
– Samie Hawkens, wygraliśmy, wygraliśmy!
Wyglądało to zupełnie tak, jakbym się znajdował na płytkim miejscu. Czerwonoskórzy spojrzeli w moją stronę. Jakież wycie rozległo się na przeciwległym brzegu! Zdawało się, że tysiąc diabłów, nagle wypuszczonych, zaczęło ryczeć na wyścigi. Kto słyszał to raz w życiu, ten nigdy tego nie zapomni. Ledwo Inczu-czuna mnie spostrzegł, ruszył naprzód silnymi, długimi ruchami i płynął, a raczej leciał na drugą stronę. Nie mogłem go dopuścić zbyt blisko, więc pomknąłem ku brzegowi, wydostałem się nań i – stanąłem!
– Dalej, dalej, sir! – krzyczał Sam do mnie. – Spieszcie czym prędzej do cedru!
Nikt już temu teraz nie mógł przeszkodzić, ale postanowiłem dać przedtem Inczu-czunie nauczkę i nie odszedłem, dopóki nie zbliżył się do mnie na czterdzieści kroków. Potem popędziłem ku drzewu.
Drzewo stało w odległości trzystu kroków od brzegu. Przebiegłem szybko połowę tej odległości i spojrzałem za siebie. Wódz właśnie wychodził z wody i szedł w pułapkę, którą nań zastawiłem. Powiedziałem sobie tak: „Dopóki będę stał spokojnie, Inczu-czuna nie rzuci toporem, bo wie, że uskoczę na bok, widząc nadlatujący tomahawk. A zatem rzuci nim dopiero wtedy, gdy się odwrócę i zacznę uciekać”. Zacząłem więc pozornie umykać, ale po dwudziestu krokach zatrzymałem się nagle i znowu odwróciłem się twarzą ku niemu.
Domyśliłem się słusznie! Inczu-czuna bowiem, chcąc być pewny rzutu, stanął na miejscu, zamachnął się toporem i cisnął nim właśnie w chwili, gdy spojrzałem na niego. Uchyliłem się, a topór przeleciał koło mnie i zarył się głęboko w piasek.
Tego właśnie pragnąłem, podniosłem go i ruszyłem spokojnym krokiem naprzeciw wodza. Inczu-czuna krzyknął ze złości i puścił się do mnie biegiem jak wściekły.
Widząc to, zamierzyłem się tomahawkiem i zawołałem groźnie:
– Stój, Inczu-czuno! Znowu pomyliłeś się co do Old Shatterhanda. Czy chcesz własnym toporem dostać po głowie?
– Psie, jak mi w wodzie umknąłeś? Zły Duch znów ci dopomógł!
– To dobry Manitou opiekował się mną w tej niebezpiecznej chwili.
Mówiąc to, spostrzegłem, że jego oczy płoną jakby pod wpływem ukrytego zamiaru.
– Chcesz mnie zaatakować! Naprawdę lubię ciebie i Winnetou, ale jeśli rzucisz się na mnie, będę musiał się bronić. Wiesz, że i bez broni mam nad tobą przewagę, a teraz jeszcze zdobyłem sobie tomahawk. Bądź więc rozsądny i…
Nie dokończyłem zdania. Złość odebrała mu całkowicie rozwagę. Rzucił się ku mnie z rękami zakrzywionymi jak szpony. Już zdawało mu się, że mnie pochwycił, gdy usunąłem się szybko w bok, a siła skoku, która miała mnie obalić, powaliła jego samego.
Natychmiast stanąłem przy nim, oparłem prawe kolano na jednej, a lewe na drugiej jego ręce, ująłem go za kark i zawołałem:
– Inczu-czuno, czy prosisz o łaskę?
– Zabij mnie raczej, psie! – stęknął, na próżno usiłując się uwolnić.
– Nie, jesteś ojcem Winnetou i będziesz żył, ale na razie zmuszasz mnie do tego, żebym cię unieszkodliwił.
Uderzyłem go po głowie płaską stroną tomahawka; zacharczał, drgnął kurczowo i rozciągnął się na ziemi. Czerwonoskórym mogło się wydawać, że go zabiłem. Zabrzmiało wycie, jeszcze okropniejsze niż przedtem. Przywiązałem Inczu-czunie pasem ręce do ciała, zaniosłem go do cedru i tam położyłem. Sam pobiegłem nad rzekę, widząc, że wielu czerwonoskórych, z Winnetou na czele, rzuciło się do wody, aby przepłynąć na moją stronę. Mogło się to stać niebezpieczne, gdyby Apacze nie chcieli dotrzymać słowa. Dlatego, znalazłszy się nad wodą, zawołałem:
– Precz! Wódz żyje. Ale zabiję go, gdy się zbliżycie. Niech tu przypłynie tylko Winnetou, chcę z nim pomówić!
Nie zwrócili uwagi na tę przestrogę, ale Winnetou powiedział kilka słów, których nie zrozumiałem. Wówczas zawrócili, a on przypłynął sam.
– Dobrze, że odesłałeś wojowników, gdyż naraziliby twego ojca na niebezpieczeństwo. Zmusił mnie do tego, że go ogłuszyłem.
– Mogłeś go zabić! Był przecież w twoim ręku!
– Staram się zawsze oszczędzać wroga, a tym bardziej ojca umiłowanego przeze mnie Winnetou. Masz tu jego broń! Ty rozstrzygniesz, czy zwyciężyłem, a zarazem, czy dotrzymacie słowa danego mnie i moim towarzyszom.
Wziął tomahawk i przypatrywał mi się długo, długo. Wzrok jego łagodniał coraz bardziej, wreszcie twarz przybrała wyraz podziwu.
– Co za człowiek z Old Shatterhanda! – zawołał wreszcie. – Kto go pojmie?
– Nauczysz się jeszcze mnie pojmować.
– Dajesz mi ten topór, nie wiedząc, czy dochowamy ci słowa! Czy wiesz, że w ten sposób oddajesz się w moje ręce?
– Pshaw! Nie boję się, gdyż na wszelki wypadek mam ręce i pięści, a Winnetou nie jest kłamcą, lecz szlachetnym wojownikiem, który nie złamie słowa.
Na to Winnetou wyciągnął do mnie rękę i odrzekł z błyszczącymi oczyma:
– Masz słuszność. Jesteś wolny, a tamte blade twarze również, z wyjątkiem tego, który się nazywa Rattler. Darzysz mnie zaufaniem, więc i ja ci go nie odmawiam.
Podeszliśmy do cedru i rozwiązaliśmy ręce wodzowi. Winnetou zbadał go i rzekł:
– Żyje, ale nieprędko się zbudzi i będzie go długo bolała głowa. Nie mogę tutaj pozostać, przyślę mu więc kilku ludzi. Niech mój brat Old Shatterhand pójdzie ze mną!
Czerwonoskórzy z niecierpliwością czekali na nas na brzegu. Kiedy wyszliśmy na brzeg, Winnetou wziął mnie za rękę i rzekł donośnym głosem:
– Old Shatterhand zwyciężył. On i jego trzej towarzysze są wolni!
– Uff, uff, uff! – zawołali Apacze.
– Jesteśmy ocaleni! – zawołał Sam. – Człowieku, przyjacielu, greenhornie, jak wam się to udało?
Winnetou podał mi swój noż mówiąc:
– Odetnij ich! Zasłużyłeś na to, żebyś sam to uczynił.
– Sir, jeśli wam to kiedyś zapomnę, to niech mnie połknie pierwszy niedźwiedź, którego spotkam.
Tymczasem włożyłem zdjęte uprzednio ubranie, wyjąłem z kieszeni puszkę od sardynek i rzekłem:
– Myślę, że mój brat Winnetou pozna to, co mu teraz pokażę.
Wyjąłem zwinięty kosmyk włosów, wyprostowałem i podałem Winnetou. W pierwszej chwili sięgnął po nie ręką, lecz nie dotknął, zaskoczony cofnął się o krok i zawołał:
– To moje włosy! Kto ci je dał?
– Inczu-czuna wspomniał, że byliście przywiązani do drzew, gdy naraz dobry Wielki Duch zesłał wam niewidzialnego wybawcę. Tak, był on niewidzialny, gdyż nie mógł pokazać się Kiowom, lecz teraz nie ma potrzeby kryć się przed nimi. Teraz już chyba uwierzysz, że byłem zawsze twym przyjacielem, a nie wrogiem.
– Więc to ty… nas odwiązałeś? Więc tobie zawdzięczamy i wolność, i życie?! – wybuchnął, wciąż jeszcze bardzo stropiony. Następnie zaprowadził mnie do swojej siostry. Zatrzymał się przed nią i powiedział:
– Nszo-czi widzi tu dzielnego wojownika, który wyswobodził potajemnie mnie i ojca, kiedy Kiowowie przywiązali nas do drzew. Niechaj Nszo-czi mu podziękuje!
Ona podała mi rękę i rzekła tylko jedno słowo:
– Przebacz!
Miała podziękować, a tymczasem prosiła o przebaczenie! Uważała mnie przez chwilę za bojaźliwego, niezgrabnego mazgaja i przeproszenie za to mylne mniemanie było dla niej sprawą ważniejszą od podziękowania.
Nie opodal stał Tangua, a wściekłość przebijała wyraźnie z jego twarzy. Należało jeszcze z nim załatwić porachunki. Przystąpiłem doń i zapytałem patrząc mu ostro w oczy:
– Czy pamiętasz, co mi przyrzekłeś, kiedy byłem przywiązany do słupa?
– Wtedy mówiłem o rozmaitych rzeczach – powiedział wykrętnie.
– Tangua chełpił się, że gotów jest walczyć z Old Shatterhandem, żeby go zmiażdżyć – powiedział ochoczo Winnetou. – Jak zamierza postąpić wódz Kiowów?
Tangua, zanim odpowiedział, rzucił okiem dokoła. Apaczów było prawie cztery razy tyle, co Kiowów, a prócz tego Kiowowie znajdowali się na ich terytorium. Niepodobna było dopuścić do sporu między obu szczepami teraz, kiedy miał zapłacić tak wielki okup i kiedy właściwie był jeszcze na pół jeńcem.
– Namyślę się nad tym – odrzekł wymijająco.
– Mężny wojownik nie potrzebuje się namyślać. Albo się zgodzisz na walkę, albo przylgnie do ciebie nazwa tchórza.
Na to poderwał się obrażony i wrzasnął:
– Będziemy strzelać do siebie, a moja kula ugrzęźnie ci w sercu!
– Dobrze, przystaję z ochotą. Właściwie powinienem cię zabić, ale tego nie zrobię. Ukarzę cię w ten sposób, że strzaskam ci prawe kolano, zapamiętaj to sobie!
Właśnie przyniesiono mi rusznicę. Zbadawszy ją, przekonałem się, że jest w dobrym stanie, a obie lufy ma nabite. Dla pewności wystrzeliłem obie kule i nabiłem na nowo tak starannie, jak tego wymagała sytuacja.
Odmierzono już odległość, ustawiliśmy się więc na punktach krańcowych. Byłem spokojny jak zwykle, a Tangua wyczerpywał cały swój zapas obelg, których powtórzyć niepodobna. Niezadowolony z tego Winnetou rzekł:
– Niechaj wódz Kiowów milczy i uważa! Liczę do trzech, potem dopiero wolno strzelić. Kto przedtem strzeli, dostanie ode mnie kulę.
Łatwo sobie wyobrazić, że wszyscy obecni byli w największym napięciu. Ustawili się w dwa rzędy po prawej i lewej stronie tak, że utworzyli szeroką ulicę. Zapanowała głęboka cisza.
– Niech wódz Kiowów zaczyna – rzekł Winnetou. – Raz… dwa… trzy!
Stałem spokojnie, zwrócony do przeciwnika całą szerokością ciała. Ten złożył się zaraz za pierwszym słowem Winnetou, zmierzył starannie i wypalił. Kula przeleciała tuż koło mnie. Nikt nie wydał głosu.
– Teraz strzela Old Shatterhand – wezwał mnie Winnetou. – Raz… dwa…
– Zaraz! – przerwałem mu. – Ja stałem prosto, wódz Kiowów zaś odwraca się i staje ku mnie bokiem.
– To mi wolno! – odparł. – Tego nie określono, jak mamy stawać.
– To prawda, więc Tangua nadstawia mi wąską stronę ciała, sądząc, że nie trafię, ale się myli. Zapowiedziałem, że dostanie kulę w prawe kolano, jeśli jednak stać będzie bokiem, to kula roztrzaska mu oba kolana. Niechaj robi teraz, co chce; ja go ostrzegłem.
– Strzelaj kulami, a nie słowami! – szydził tamten i nie zważając na moją przestrogę, nie zmienił bocznej pozycji.
– Raz… dwa… trzy!
Huknął strzał. Tangua wydał głośny okrzyk, puścił strzelbę z ręki, rozłożył ramiona i runął na ziemię.
– Uff, uff, uff! – zawołano ze wszystkich stron i zaczęto się cisnąć, aby zobaczyć, gdzie trafiłem.
– Oba kolana strzaskane. Tangua już nigdy nie wyjedzie konno, aby rzucić okiem na rumaki innych szczepów – powiedział Winnetou.
Wziął mnie za rękę i odprowadził na bok. Wydostawszy się ze ścisku, ujrzeliśmy Inczu-czunę płynącego ku nam łodzią z dwoma wysłanymi doń ludźmi. Winnetou pospieszył nad rzekę, a ja udałem się do Sama Hawkensa, Dicka Stone’a i Willa Parkera.
– Nareszcie, nareszcie będziemy was mieli dla siebie! – rzekł pierwszy z nich. – Powiedzcie nam przede wszystkim, jakie to włosy pokazaliście Winnetou?
– Te, które mu sam obciąłem, gdy uwolniłem go razem z ojcem.
– To wy… do wszystkich diabłów… wy… wy, greenhorn, uwolniliście ich? Ale jakże tego dokonaliście?
– Tak jak to czynią greenhorny.
– Człowiecze, przyjacielu, greenhornie, straszny z was hultaj, jeśli się nie mylę! Muszę was znowu zapytać, czy nie byliście jeszcze nigdy na Zachodzie?
Mówiłby dalej w tym tonie, ale nadeszli Winnetou i Inczu-czuna. Stary wódz patrzył mi długo i poważnie w oczy.
– Słyszałem o wszystkim od Winnetou. Jesteście wolni, a nam przebaczcie. Jesteś bardzo dzielnym i przebiegłym wojownikiem i zwyciężysz niejednego wroga. Czy zapalisz z nami fajkę pokoju?
– Owszem, chciałbym być waszym przyjacielem i bratem!
– To chodźcie teraz ze mną i córką moją Nszo-czi do puebla! Wyznaczę mojemu zwycięzcy godne mieszkanie. Winnetou zostanie tutaj, aby dopilnować porządku.
Weszliśmy z nim i z Nszo-czi – jako wolni ludzie – do zamku w kształcie piramidy, który opuszczaliśmy jako jeńcy wleczeni na śmierć.
17
M e t a n-a k w a (ind.) – Nóż-Piorun.
18
A w a t-y a (ind.) – Samochwał.
19
S e l k i-l a t a (ind.) – Old Shatterhand.
20
„H i a w a t h a” – oparty na legendzie indiańskiej poemat, którego autorem jest północnoamerykański poeta Henry Wadsworth Longfellow (1807–1882).
21
S q u a w (ind.) – żona, kobieta.
22
P u e b l o – osiedle plemion indiańskich, którego punktem centralnym jest kamienna budowla na kształt zamczyska.