Читать книгу Winnetou - Karol May - Страница 7

TOM PIERWSZY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
WYSWOBODZENIE SAMA

Оглавление

Łatwo sobie wyobrazić, jak bolał Winnetou z powodu utraty ojca i siostry. Podczas pogrzebu mógł tę boleść okazać, potem jednak musiał ją zamknąć w sobie głęboko. Nakazywał mu to z jednej strony indiański obyczaj, a z drugiej – konieczność zwrócenia całej uwagi na spodziewane przybycie Kiowów. Nie był to już przygnieciony gorzką stratą syn i brat, lecz wódz wojennej drużyny, na której czele zamierzał odeprzeć napad nieprzyjaciół i pochwycić mordercę swych bliskich. Miał już widocznie plan gotowy, gdyż zaraz po pogrzebie kazał Apaczom przygotować się do drogi i sprowadzić konie, które znajdowały się w dolinie.

– Czy wpadłeś może na tę samą myśl, co ja, żeby zwabić Kiowów w takie miejsce, w którym by się nie mogli bronić.

– Tak, taki jest mój plan. Niedaleko znajduje się wąski, skalisty parów. Tam chcę zwabić nieprzyjaciół.

– Sądzisz, że to się uda?

– Skoro się znajdą w tym parowie, na którego ściany wspiąć się nie można, zaatakujemy ich z przodu i z tyłu. Będą musieli się poddać, jeżeli nie zechcą dać się bezbronnie wystrzelać. Uczynię to dla mojego brata i daruję im życie, wystarczy mi, że dostanę w ręce Santera.

– Dzięki ci! Serce Winnetou stoi otworem dla dobrej myśli. Może i w innej sprawie żywi on równie łagodne zamiary.

– O jaką sprawę chodzi Old Shatterhandowi?

– Chciałeś zaprzysiąc zemstę wszystkim białym, a ja prosiłem cię, żebyś tego nie czynił od razu, lecz zaczekał z decyzją, aż minie pogrzeb. Czy wolno mi wiedzieć, co teraz postanowiłeś?

Zapytany patrzył przez pewien czas na ziemię, a potem podniósł na mnie jasny wzrok, wskazał na szałas, w którym przed pochowaniem leżały zwłoki i odrzekł:

– Ubiegłą noc spędziłem tam przy umarłych i walczyłem ze sobą. Zemsta podsunęła mi wielką, śmiałą myśl. Chciałem sprowadzić wojowników wszystkich czerwonych plemion i wyruszyć z nimi przeciw bladym twarzom. Gdybyśmy nawet z tej walki wyszli zwycięsko, to jednak bladych twarzy jest tyle, że mogliby przeciwko nam wysyłać coraz to nowe hufce, gdy tymczasem my nie zdołalibyśmy naszych strat uzupełnić. Zwycięstwa wyniszczyłyby nas wolniej wprawdzie, ale tak samo pewnie jak klęski. Musiałem to sobie szczerze powiedzieć, kiedy siedziałem w nocy przy moich zmarłych. Postanowiłem więc zaniechać tego planu. Moja zemsta ograniczy się teraz tylko do tego, że pochwycę i ukarzę Santera. Kiowów puścimy wolno.

– Te słowa wprawiają mnie w dumę z powodu przyjaźni, która nas łączy; nigdy ci ich nie zapomnę. Jesteśmy mimo to obaj przekonani, że Kiowowie nadciągną. Idzie tylko o to, żeby się dowiedzieć, kiedy przybędą.

– Przybędą tu już dzisiaj – rzekł stanowczym tonem, jak gdyby szło o stwierdzenie faktu zupełnie dowiedzionego.

– Skąd możesz to wiedzieć na pewno?

– Wojownicy, z którymi mieliście do czynienia tam, nad wyschłą rzeką, chcieli was pociągnąć za sobą, nie mieli jednak czasu zaatakować, ponieważ postanowili przyjechać tutaj. Wysłali więc jednego lub kilku wojowników do swoich z rozkazem, żeby wyruszono przeciwko wam ze wsi. Tym posłańcom powierzyli także Sama Hawkensa. Po tych zarządzeniach zboczyli z poprzedniego kierunku i ruszyli ku Nugget-tsil. Chodziło o to, żebyście wy tej zmiany kierunku nie zauważyli, musiała się więc ona odbyć w miejscu, w którym nie zostają ślady. Miejsca takie są rzadkie, trzeba ich szukać, a to zabiera czas. Dlatego też Kiowowie nie mogli nadejść tu wczoraj, ale dziś przybędą na pewno.

– Wysłałem na najwyższe drzewo w okolicy wojownika, który zobaczy Kiowów, jak tylko się zbliżą, bo ma sokole oczy. Ujrzawszy ich, zejdzie natychmiast i doniesie mi o tym.

Przyprowadzono konie. Mój koń i Mary Hawkensa były też z nimi. Ruszyliśmy do parowu, który miał być pułapką. Każdy prowadził swego konia za cugle, gdyż droga była zbyt niewygodna, by można było ich dosiąść.

Winnetou szedł na czele. Sprowadził nas z polanki na północ, potem w las opadający dość stromo ku dołowi. Na dole znajdowała się otwarta łąka. Tam wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy ku wznoszącej się jak wysoki, prostopadły mur, skalnej ścianie, którą przecinał wąski parów. Wskazując na ten parów, Winnetou powiedział:

– Oto pułapka, o której mówiłem. Teraz przez nią przejedziemy.

Słowo to określało bardzo dobrze wąskie przejście, którym teraz przejeżdżaliśmy. Ściany biegły z obu stron prawie prostopadle ku niebu i niepodobna było się na nie wdrapać. Gdyby Kiowowie okazali się tak głupi i wjechali tutaj po obsadzeniu przez nas obu wejść, bronić się tu byłoby z ich trony szaleństwem.

Droga nie wiodła prosto, lecz skręcała to w prawo, to w lewo i kwadrans upłynął, zanim stanęliśmy u wylotu parowu, gdzie zsiedliśmy z koni. Po chwili ujrzeliśmy Apacza, który wypatrywał z drzewa Kiowów.

– Przybyli – oznajmił. – Chciałem ich zliczyć, ale nie mogłem, bo nie jechali pojedynczo i byli jeszcze bardzo daleko.

– Czy zwrócili się ku dolinie? – spytał Winnetou.

– Nie. Zatrzymali się na prerii i rozłożyli pośród zarośli. Potem oddzielił się od nich jeden wojownik i poszedł piechotą ku dolinie.

– To zwiadowca. Mamy właśnie tyle czasu, żeby pułapkę otworzyć, a potem zamknąć. Mój brat Old Shatterhand weźmie ze sobą Stone’a, Parkera i dwunastu moich wojowników i obejdzie górę tu, po lewej stronie. Koło bardzo grubej i wysokiej brzozy, jaką tam ujrzy, wejdzie w las. Old Shatterhand będzie siedział w tym lesie, skąd po drugiej stronie prowadzi wejście do parowu. Spostrzeże nieprzyjacielskiego zwiadowcę, ale mu nie będzie przeszkadzał w śledzeniu. Potem zobaczy nadchodzących nieprzyjaciół i pozwoli im wejść do parowu. Jeżeli Old Shatterhand nie popełni jakiegoś błędu, to połów uda się nam z pewnością.

– Będę ostrożny, jak tylko można.

Słońce dokonało już prawie swej dziennej wędrówki i za godzinę należało się spodziewać zmierzchu. Udałem się więc w drogę z Dickiem, Willem i z moimi Apaczami.

W kwadrans potem spostrzegliśmy brzozę i weszliśmy w las. Stamtąd, usiadłszy pod drzewami, mogliśmy widzieć nadchodzących Kiowów. Nie mieliśmy powodu obawiać się, by nas spostrzegli, gdyż należało przypuszczać, że wejdą do parowu z drugiej strony.

Apacze milczeli, a Stone i Parker rozmawiali ze sobą po cichu. Byli pewni, że Kiowowie wpadną nam w ręce razem z Santerem, ja natomiast miałem pewne wątpliwości. Do zmroku brakowało najwyżej dwudziestu minut, a Kiowowie się nie zjawiali. U nas pod drzewami było już ciemno.

Szept Parkera i Stone’a ustał. Lekki wiatr poruszał szczytami drzew i wywoływał jednostajny szmer, który należałoby raczej nazwać nieustannym, głębokim oddechem lasu, od którego bardzo łatwo odróżnić każdy inny odgłos. Naraz wydało mi się, że coś pełza po miękkim, leśnym gruncie. Zacząłem nadsłuchiwać. Tak, coś się poruszało. Zwierzę czworonożne nie zbliżyłoby się do nas tak bardzo. A płaz? Również nie. Odwróciłem się szybko i położyłem, aby zobaczyć, co się dzieje u dołu, przy samej ziemi. Zrobiłem to jeszcze na czas i ujrzałem jakąś czarną postać, która leżała za mną, a teraz przemykała się między drzewami. Zerwałem się i pospieszyłem za nią. Zobaczyłem przed sobą jakby smugę cienia na jaśniejszym tle. Sięgnąłem ręką i chwyciłem kawałek jakiejś tkaniny.

– Precz! – odezwał się przestraszony głos i równocześnie tkanina wymknęła mi się z ręki. Cień zniknął, wobec tego wstałem i zacząłem nasłuchiwać, aby przynajmniej uchem coś złowić. Ale moi towarzysze dostrzegli moje szybkie ruchy i usłyszeli okrzyk. Zerwali się z miejsc i zaczęli pytać, co się stało.

– Cicho, cicho bądźcie! – odrzekłem i natężyłem słuch ponownie. Ale nic już nie było słychać.

Podpatrywał nas jakiś człowiek. Prawdopodobnie był to sam Santer, gdyż oprócz niego nie było u Kiowów żadnej innej bladej twarzy. Musiałem się puścić za nim bezwarunkowo, pomimo ciemności!

– Usiądźcie z powrotem i zaczekajcie, dopóki nie wrócę – nakazałem moim ludziom i pobiegłem.

Nie wahałem się ani przez chwilę, dokąd się skierować – należało biec ku prerii, gdzie znajdowali się Kiowowie. Podsłuchujący mógł cofnąć się tylko do nich.

Skoczyłem ku skrajowi lasu, skąd mogłem go jeszcze dojrzeć, i posuwałem się wzdłuż tego skraju. Chciałem przebyć w ten sposób całą dolinę i ukryć się w miejscu, gdzie stykała się z prerią, by tam pochwycić szpiega. Gdyby uciekał tamtędy, musiałby przejść koło mnie.

Plan ten był dobry, ale, niestety, nie dało się go wykonać. W chwili kiedy biegłem zakrętem doliny i wychyliłem się poza wystającą grupę zarośli, ujrzałem przed sobą ludzi i konie tak blisko, że z trudem zdołałem się rzucić wstecz i wsunąć pomiędzy drzewa.

Tuż u wylotu doliny rozłożyli się obozem Kiowowie. Zatrzymali się najpierw na prerii i wydali jednego wojownika na poszukiwanie Santera. Santer bowiem, znający okolicę, ruszył ku nam wcześniej niż oni i dotarł do gór, zanim Winnetou posłał strażnika na drzewo. To było jego zadanie: znaleźć nas i donieść o tym Indianom, skoro tylko przybędą. Kiedy jednak nadeszli, a on jeszcze nie wrócił, wysłali jego tropem jednego czerwonoskórego. Zwiadowca wszedł więc tak daleko w dolinę, jak mu się to zdawało konieczne, a nie ujrzawszy nieprzyjaciela, cofnął się z wiadomością do swoich. Ponieważ dolina lepiej nadawała się na nocleg niż otwarta preria, Kiowowie postanowili się przenieść. Santer wracając musiał się na nich natknać, mimo że dla ostrożności nie rozniecili ognisk.

Teraz już wiedziałem, że nie dostaniemy ich w ręce ani dziś, ani jutro, jeżeli Santer był dość mądry i odgadł nasz plan. Co należało uczynić? Było jedno wyjście, bardzo dla mnie niebezpieczne, a mianowicie pozostać tutaj i dowiedzieć się, co postanowią czerwonoskórzy powiadomieni przez Santera o naszej obecności.

Leżąc na ziemi, posunąłem się w kierunku ich obozu, nie dbając o osłonę, gdyż dokoła panowała ciemność, a czerwonoskórzy znajdowali się przeważnie po drugiej stronie. Mogli mnie dostrzec tylko wtedy, gdyby któryś z nich potknął się o mnie. Tak się nie stało, wobec czego dotarłem szczęśliwie w pobliże rozmawiającej grupy Kiowów. Zauważyłem tam dwa głazy leżące obok siebie. Niewątpliwie z tej strony Kiowowie nie spodziewali się niebezpieczeństwa. Wspiąłem się spokojnie z niższego głazu na wyższy i rozciągnąłem się na nim jak długi. Leżałem na wysokości dwu metrów dość bezpiecznie, gdyż żaden z czerwonoskórych nie miał powodu wchodzić tu za mną.

Indianie, którzy dotychczas byli zajęci końmi, zeszli się także i usiedli lub rozłożyli się na ziemi. Tam gdzie spodziewałem się obecności wodza, wydano półgłosem kilka rozkazów niezrozumiałych dla mnie, gdyż nie znałem jeszcze wtedy języka Kiowów. Następnie oddaliło się kilku wojowników, którzy – jak mi się zdawało – mieli pełnić straż. Rzeczywiście obsadzili wylot doliny, ale skraj lasu pozostawili swobodny. Było to dla mnie bardzo korzystne, ponieważ zapewniało mi odwrót.

Obozujący rozmawiali ze sobą półgłosem. Słyszałem każde zdanie, ale niestety niczego nie rozumiałem.

Leżałem z dziesięć minut na kamieniu, kiedy usłyszałem wołanie straży, po czym nastąpiła upragniona przeze mnie odpowiedź:

– To ja, Santer. Więc weszliście w dolinę?

– Tak. Niech mój biały brat idzie dalej, a zaraz spotka czerwonych wojowników.

Te słowa już zrozumiałem, ponieważ w stosunku do Santera posługiwano się żargonem złożonym ze słów indiańskich i angielskich. Zagadnięty zbliżył się, a wódz przywołał go do siebie i zapytał:

– Mój brat zabawił o wiele dłużej, niż było postanowione. Niewątpliwie zatrzymały go ważne powody?

– Nie było mnie tak długo, ponieważ narażeni tu jesteśmy na niebezpieczeństwo. Straciłem dużo czasu, zanim się dowiedziałem, na czym ono polega. Old Shatterhand jest tutaj.

– Tak myślałem. Czy mój brat go widział?

– Tak.

– Pochwycimy go i zabierzemy do wodza, któremu strzaskał kolana. Czeka go śmierć przy palu męczeńskim. Zaskoczymy Apaczów niespodzianie i zwyciężymy.

– Oni wiedzą, że już jesteście, gdyż niewątpliwie wysłali naprzeciw was zwiadowców. Wobec tego nie możemy ich już zaskoczyć!

– Skoro więc ich napadniemy, dojdzie do walki, która będzie wymagała dużo krwi, bo Winnetou i Old Shatterhand wystarczą każdy na dziesięciu wojowników.

– Tak, to prawda. Śmierć Inczu-czuny i jego córki napełniła ich wściekłością. Kipią zemstą, będą się bronili jak rozjuszone drapieżne zwierzęta. Ale mimo to muszą się dostać w nasze ręce! Przynajmniej Winnetou.

– Ja wiem, jak się do tego zabrać, żeby go wziąć do niewoli. Wystarczy wyzyskać pułapkę, którą oni na nas zastawili.

– Zastawili pułapkę? Jaką? Opowiedz nam o tym!

– Chcą nas zwabić do wąskiego parowu, gdzie niepodobna się bronić, i tam nas wziąć do niewoli. Podsłuchałem rozmowę Winnetou i Old Shatterhanda, jaką prowadzili przy grobowcach.

– Uff! Stał się cud! Winnetou dał się podsłuchać! To było możliwe tylko dzięki temu, że myśli jego nie były przy nas, lecz przy ojcu i siostrze.

Santer zdał szczegółową relację z tego, co usłyszał i zobaczył w naszym obozie. Na zakończenie dodał:

– …Leżałem tak blisko Old Shatterhanda, że mogłem go niemal dosięgnąć ręką. Jakże by się złościł, gdyby to wiedział!

Santer miał zupełną słuszność. Jeszcze jak się złościłem! Ten człowiek, równie przebiegły, jak zuchwały, potrafił podsłuchać mnie i Winnetou, kiedy rozmawialiśmy koło grobów, potem pójść za nami do parowu, odgadnąć cały nasz plan i czekać na nas tam, dokąd nas wysłał Winnetou! Leżał tuż za mną i ja trzymałem go już nawet za brzeg bluzy! To dopiero był pech, nadzwyczajny pech, tak wielki prawie jak dzisiejsze szczęście Santera! Gdyby mi się wówczas udało przytrzymać go, wypadki potoczyłyby się zupełnie innym torem, może nawet moje życie przybrałoby całkiem inny kierunek.

Z dalszej narady Kiowów wynikało, że jeszcze tej nocy, cichaczem i po ciemku, zaatakują mój oddział. Potem, już o świcie, zabiorą się do Winnetou. Zwycięstwo ich było pewne, bo mieli dużą przewagę.

– Otoczyć Old Shatterhanda w ciemnym lesie, tak żeby tego nie zauważył, będzie bardzo trudno. Wybiorę do tego wojowników, którzy i w nocy mają bystry wzrok i potrafią się cicho skradać – podsumował naradę wódz.

Zaczął wymieniać ich nazwiska. Był więc dla mnie najwyższy czas do powrotu. Gdybym się dał wyprzedzić Kiowom, nie zdołałbym ostrzec swoich ludzi. Zsunąłem się więc z wyższego kamienia na niższy, stamtąd na ziemię i oddaliłem się chyłkiem. Towarzysze oczekiwali mnie w wielkim napięciu.

– Gdzie bawiliście tak długo? Prawda, że był tu jakiś drab? Pewnie Kiowa, który, skradając się natknął się na nas?

– Nie, to był Santer. Ale zaszły jeszcze gorsze rzeczy, teraz nie mam czasu, by wam opowiadać, gdyż musimy stąd natychmiast uchodzić do Winnetou. Później dowiecie się o wszystkim. Kiowowie zbliżają się, by na nas uderzyć.

– Środkiem lasu? W ciemności?

– Weźcie oczy do ręki, i naprzód!

Przeprawa nocą przez bezdrożną puszczę jest dla całości twarzy ludzkich wielce niebezpieczna. Musieliśmy, stosownie do mego wezwania, „wziąć oczy do ręki”, czyli zdać się bardziej na zmysł dotyku niż wzroku. Upłynęła godzina, zanim wydostaliśmy się z lasu, przy czym najtrudniej było zachować właściwy kierunek. W czystym polu szliśmy już wygodniej i prędzej, okrążyliśmy górę i zbliżyliśmy się do parowu, gdzie u wylotu obozował Winnetou.

– To mój brat Old Shatterhand? – zapytał Winnetou ze zdziwieniem. – W takim razie stało się coś ważnego. Czekaliśmy na Kiowów, ale na próżno.

– Chcą nadejść dopiero jutro, i to nie tylko przez parów, lecz i z tej strony, aby was zniszczyć.

– Uff! Aby tego dokonać, musieliby wiedzieć, co zamierzamy.

– Oni to wiedzą. Santer był podczas pogrzebu na górze przy grobach i słyszał wszystko, co mi powiedziałeś, kiedy byliśmy sami.

Twarz Winnetou tonęła w ciemnościach, nie mogłem więc rozpoznać, jakie wrażenie zrobiła na nim ta wiadomość, ale milczenie, które nastąpiło po moich słowach, było miarą jego zdumienia. Potem usiadł i poprosił mnie, żebym opowiedział wszystko po kolei.

Poszedłem za tym wezwaniem. Apacze cisnęli się do nas, żeby nie uronić ani słowa, i przerywali opowiadanie częstymi okrzykami podziwu: „uff!”, Winnetou jednak milczał do końca, a potem spytał:

– Co teraz czynić?! Jak myśli mój brat Old Shatterhand?

– Nie można nic postanowić, zanim się nie dowiemy, co przedsięwzięli Kiowowie zauważywszy, że nas już nie ma.

Winnetou

Подняться наверх