Читать книгу Winnetou - Karol May - Страница 6
TOM PIERWSZY
ROZDZIAŁ PIĄTY
„PIĘKNY DZIEŃ”
ОглавлениеWróciwszy teraz do puebla, zobaczyłem, jaka to była silna i olbrzymia budowla kamienna. Uważa się powszechnie ludy amerykańskie za niezdolne do stworzenia wyższej kultury, ale ludzie, którzy umieli poruszyć takie masy skalne i spiętrzyć je w tak niezdobytą dla ówczesnej broni twierdzę, nie mogli przecież znajdować się na niskim stopniu kultury.
Wspięliśmy się za pomocą drabin na trzecią platformę, na której znajdowały się najparadniejsze komnaty puebla. Tu mieszkał Inczu-czuna z dwojgiem dzieci i tu wyznaczono dla nas mieszkanie.
Rozglądaliśmy się ciekawie po obozie. Na środku placu stał nasz wóz. Zauważyliśmy, że zdjęto z niego płachtę, zniesiono jakiś długi, do kufra podobny przedmiot, do którego przywiązany był człowiek.
– To trumna z wypalonych wewnątrz kloców – rzekł Sam Hawkens – obciągnięta zmoczonymi skórami, które po wyschnięciu tak się ściągają, że trumna staje się szczelnie zamknięta.
Niedaleko od miejsca gdzie główna dolina schodziła się z boczną, wznosiła się skała, na której zbudowano z dużych kamieni otwarty ku przodowi sześcian. Obok leżało mnóstwo naznoszonych kamieni.
Ku temu sześcianowi poniesiono trumnę wraz z przywiązanym do niej człowiekiem. Był nim Rattler.
– Czy wiecie, po co nagromadzono tam kamienie? – zapytał mnie Sam.
– Przypuszczam, że do budowy grobowca.
– Słusznie. Podwójnego grobowca.
– Dla Rattlera także?
– Tak. Mordercę pochowają razem z ofiarą, co powinno by się dziać po każdym morderstwie, gdyby to było możliwe.
– To straszne! Być żywcem przywiązanym do trumny zamordowanego i wiedzieć, że to własne ostatnie łoże!
Teraz podniesiono trumnę w ten sposób, że Rattler stanął na nogach, po czym trumnę i jeńca przywiązano rzemieniami do muru. Czerwoni mężczyźni, kobiety i dzieci zbliżyli się i utworzyli półkole. Zapanowała głęboka, pełna oczekiwania cisza. Winnetou i Inczu-czuna zajęli stanowiska koło trumny, jeden z prawej, a drugi z lewej strony, po czym zabrał głos stary wódz:
– Wojownicy Apaczów zgromadzili się tutaj, by odbyć sąd, gdyż lud Apaczów dotknęła wielka, niepowetowana strata, za którą winny ma zapłacić śmiercią.
Inczu-czuna mówił dalej, kreśląc kwiecistym, indiańskim stylem charakter i działalność Kleki-petry, po czym opisał dokładnie jego śmierć i pojmanie Rattlera. Na końcu oznajmił, że morderca zostanie zamęczony, a potem pochowany obok trumny zmarłego.
Apacze nie kazali nam długo czekać na to smutne widowisko.
Wodzowie usiedli na ziemi. Wystąpiło kilku młodych wojowników z nożami w rękach i ustawiło się mniej więcej o piętnaście kroków od Rattlera. Rzucili ku niemu nożami, ale tak, aby go nie trafić – wszystkie ostrza wbiły się w trumnę, do której był przywiązany.
Rattler trzymał się znośnie, dopóki noże nie zaświstały koło jego głowy. Ilekroć nóż nadlatywał, Rattler wydawał okrzyk przestrachu, a okrzyki te stawały się coraz głośniejsze i przeraźliwsze, w miarę jak Indianie mierzyli coraz bliżej głowy. W końcu Rattler już nie krzyczał, lecz po prostu wył bez przestanku.
Takim tchórzem był Rattler, więc Inczu-czuna huknął na niego:
– Nie wyj dłużej, ty psie! Jesteś smrodliwym kujotem, którego żaden wojownik nie dotknie swoją bronią.
A zwracając się do swoich ludzi, zapytał:
– Kto z synów walecznych Apaczów zechce się jeszcze zajmować tym tchórzem?
Nikt się nie odezwał.
– Uff! Ten morderca niegodzien jest tego, żebyśmy go zabili. Nie pochowamy go też z Kleki-petrą. Jak mogłaby ropucha ukazać się obok łabędzia w ostępach wieczności? Odetnijcie go!
Skinął na dwu młodzieńców. Ci zerwali się, skoczyli ku Rattlerowi i odcięli go od trumny.
– Zwiążcie mu ręce na plecach i wtrąćcie do wody! – rozkazał wódz.
Rattler wydał okrzyk radości i pozwolił się zawlec do rzeki. Gdy zepchnięto go do wody, z początku zanurzył się, wnet jednak się wychylił i starał się płynąć na grzbiecie. Nie było to bynajmniej trudne, mimo że miał ręce związane na plecach.
Obaj młodzieńcy stali tuż nad wodą i patrzyli za nim. Po chwili wydał Inczu-czuna nowy rozkaz:
– Weźcie strzelby i wypalcie mu w łeb!
Po chwili, trafiony w głowę, zniknął pod wodą.
Nie zabrzmiał żaden okrzyk triumfu, jak to się dzieje zazwyczaj przy śmierci nieprzyjaciela. Taki tchórz nie był tego godzien. Pogarda Indian była tak wielka, że nie zatroszczyli się nawet o zwłoki Rattlera. Nie rzuciwszy na nie okiem, pozwolili, by spłynęły z wodą.
– Co teraz zrobią wojownicy Apaczów? Czy pochowają Kleki-petrę? – zapytałem Winnetou.
– Tak. Proszę cię o udział w tej uroczystości. Rozmawiałeś z Kleki-petrą wówczas, kiedy odeszliśmy po konie. Czy to była zwyczajna rozmowa?
– Nie, bardzo poważna, a dla mnie osobiście pełna znaczenia. Czy chcecie wiedzieć, o czym rozmawialiśmy ze sobą? – zwróciłem się teraz również do Inczu-czuny, który stał nie opodal. – Gdy odeszliście, usiedliśmy razem z Kleki-petrą obok siebie. Powiedział mi, że miłuje was bardzo oraz prosił mnie, bym ci pozostał wierny, a ja obiecałem spełnić to życzenie.
– To było jego ostatnie życzenie w życiu, a ty zostałeś jego spadkobiercą. Ślubowałeś mu wierność dla mnie, chroniłeś, strzegłeś i oszczędzałeś, a tymczasem ja ścigałem cię jak wroga. Pchnięcie nożem, jakie ci zadałem, mogło być śmiertelne. Jestem twoim wielkim dłużnikiem. Bądź moim przyjacielem i bratem.
– Z całego serca.
– W takim razie zawrzemy przymierze nad grobem tego, który moją duszę oddał twojej! Odeszła od nas szlachetna blada twarz, a przed rozstaniem przyprowadziła nam drugą, równie szlachetną. Niechaj krew moja będzie twoją krwią, a twoja krew moją! Ja napiję się twojej, a ty mojej. Ojciec mój Inczu-czuna, największy wódz Apaczów, na to pozwala!
Udaliśmy się teraz tam, gdzie miał być zbudowany grób. Zapytałem o rozmiary grobowca i poprosiłem o kilka tomahawków. Następnie poszliśmy z Samem, Dickiem i Willem w górę rzeki, do lasu, gdzie wyszukaliśmy odpowiednie drzewo i wyciosaliśmy krzyż. Gdy wróciliśmy do obozowiska, zaczęły się uroczystości żałobne. Czerwonoskórzy rozłożyli się dookoła budowy, która szybko postępowała naprzód, i zaczęli śpiewać monotonne, głęboko wzruszające pieśni umarłych. Głuchy, jednostajny ich dźwięk przerywały od czasu do czasu przenikliwe okrzyki skargi.
Z tuzin Indian zajętych było pod kierunkiem wodza budową, a między nimi i płaczącą gromadą tańczyła w dziwacznych, powolnych skokach jakaś postać, osobliwie przybrana i obwieszona rozmaitymi symbolicznymi ozdobami.
Gdyśmy położyli krzyż obok grobu, Winnetou podszedł do nas.
– Byłbym sam mego brata Old Shatterhanda poprosił o zrobienie krzyża, gdyż Kleki-petra miał go w swoim pokoju i modlił się przed nim. Pragnąłem przeto, żeby znak jego wiary czuwał także nad jego grobem.
Teraz wszystko już było gotowe do pogrzebu. Inczu-czuna dał ręką znak, na który zamilkły śpiewy żałobne, a wódz zaczął przemawiać powoli, uroczystym głosem. Wspomniał zmarłego i to wszystko, co Kleki-petra uczynił dla Apaczów. Na zakończenie powiedział:
– Ostatnią wolą Kleki-petry było, żeby Old Shatterhand został u Apaczów jego następcą, a Old Shatterhand przyrzekł spełnić to życzenie. Dlatego zostanie przyjęty do szczepu Apaczów i będzie uchodzić za wodza, jak gdyby miał czerwoną skórę i u nas się urodził. Dla zatwierdzenia tego musiałby z każdym wojownikiem Apaczów wypalić fajkę pokoju, ale to jest zbyteczne. Napije się on krwi Winnetou, a Winnetou jego, po czym stanie się krwią krwi naszej i ciałem naszego ciała. Czy wojownicy Apaczów godzą się na to?
– Howgh, howgh, howgh! – zabrzmiała po trzykroć radosna odpowiedź obecnych.
– Niechaj więc Old Shatterhand i Winnetou przystąpią do trumny i utoczą swojej krwi do wody braterstwa.
A więc braterstwo, prawdziwe braterstwo krwi, o którym tyle razy czytałem! Stanęliśmy po obu stronach trumny, a Inczu-czuna obnażył rękę Winnetou i zadrasnął ją lekko nożem. Z nieznacznej rany wyciekło kilka kropel krwi, które wódz wpuścił do miseczki z wodą. Następnie uczynił to ze mną i kilka kropel mojej krwi znalazło się w drugiej miseczce. Winnetou otrzymał miseczkę z moją krwią, a ja wziąłem miseczkę z krwią jego, po czym rzekł Inczu-czuna:
– Dusza mieszka w krwi. Dusze tych dwu młodych wojowników wejdą w siebie nawzajem i utworzą jedną jedyną. Niechaj potem to, co pomyśli Old Shatterhand, będzie myślą Winnetou, a co Winnetou zechce, niechaj będzie wolą Old Shatterhanda. Pijcie!
Potem wódz podał mi rękę i powiedział:
– Jesteś teraz, tak samo jak Winnetou, synem mojego ciała i wojownikiem naszego plemienia. Sława twoich czynów rozbiegnie się szybko i nikt z wojowników cię nie przewyższy. Wstępujesz jako wódz do szczepu Apaczów i wszystkie jego plemiona będą cię uważały za wodza!
Był to awans dość szybki! Niedawno jeszcze nauczyciel domowy w St. Louis, potem surwejor, a teraz wódz „dzikich”. Przyznaję jednak, że ci „dzicy” podobali mi się daleko więcej niż biali, z którymi się stykałem.
Sprawdzały się później niejednokrotnie słowa Inczu-czuny, że ja i Winnetou mamy jedną duszę w dwu ciałach. Rozumieliśmy się, nie zwierzając się sobie nawzajem z uczuć, myśli i postanowień. Wystarczyło nam popatrzeć na siebie, a już wiedzieliśmy dokładnie, czego chcemy. Co więcej, nawet tego nie było potrzeba, gdyż postępowaliśmy często w sposób zdumiewająco zgodny nawet wówczas, kiedy byliśmy z dala od siebie.
Po uroczystościach pogrzebowych, gdy zapadł zmrok, Winnetou zwrócił się do mnie z pytaniem:
– Czy mój biały brat spocznie, czy pójdzie ze mną?
– Pójdę – odrzekłem nie pytając go, dokąd zamierzał się udać.
Zeszliśmy na dół z puebla ku rzece, czego się zresztą spodziewałem. Tak głęboką naturę jak Winnetou musiał przyciągać grób świeżo pochowanego nauczyciela. Przybywszy tam, usiedliśmy w milczeniu obok siebie.
Winnetou zapytał pierwszy:
– Dlaczego mój brat porzucił swoją ojczyznę?
Nie jest zwyczajem czerwonoskórych zadawać takie pytania, ale Winnetou mógł to uczynić, gdyż był teraz moim bratem i pragnął mnie poznać. Pytanie jego jednak było wywołane nie tylko ciekawością, miało ono jeszcze inny charakter.
– Aby tu szukać szczęścia – odrzekłem.
– Szczęścia? Co to jest szczęście?
– Bogactwo!
Gdy to wymówiłem, zorientowałem się, że doznał w tej chwili uczucia zawodu.
– Bogactwo… – szepnął. – A więc dlatego… dlatego… widzieliśmy cię u… u…
Bolało go, że musiał wymówić to słowo. Dokończyłem za niego:
– U złodziei ziemi?
– Czy sądzisz, że bogactwo rzeczywiście uszczęśliwia? Złoto unieszczęśliwiło czerwonoskórych. Z powodu złota biali wypierają nas ciągle z kraju do kraju, z miejsca na miejsce tak, że wyginiemy z wolna, ale na pewno. Złoto jest przyczyną naszej śmierci. Niech mój brat go nie pożąda!
– Ja złota nie pożądam. Są bogactwa rozmaitego rodzaju, może nim być mądrość, doświadczenie, zdrowie, cześć ludzka, sława oraz łaska u Boga i ludzi. Tego właśnie pragnę.
– W jaki sposób przyłączył się mój brat do złodziei ziemi? Czyż nie wiedział, że to zbrodnia wobec ludzi czerwonoskórych?
– Nie przyszło mi to na myśl. Cieszyłem się stanowiskiem surwejora i nadzieją na dobrą zapłatę.
– Zdaje mi się, że nie zdołaliście skończyć roboty. Czy teraz przepadną ci te pieniądze?
– Tak. Dostałem tylko zaliczkę i sprzęt. Zarobek mieli mi wypłacić dopiero po ukończeniu pracy.
Milczał przez chwilę, a potem rzekł:
– Przykro mi, że mój brat poniósł przez nas taką stratę. Czy nie jesteś bogaty?
– Bogaty pod każdym innym względem, ale jeśli chodzi o pieniądze, jestem skończony biedak.
– Jak długo mieliście jeszcze mierzyć?
– Kilka dni.
– Uff, uff! – zawołał Winnetou. Następnie zamilkł. Ważył, jak się później przekonałem, zamiar tak wielkoduszny, na jaki by się nigdy nie zdobył biały człowiek. Po pewnym czasie wstał i powiedział:
– Mój biały brat naraził się przez nas na szkodę. Winnetou postara się o jej wynagrodzenie.
Wróciliśmy do puebla, gdzie my czterej biali spaliśmy po raz pierwszy jako ludzie wolni. Nazajutrz Hawkens, Stone i Parker wypalili z Apaczami uroczyście fajkę pokoju. Posypały się przy tym długie mowy; najpiękniejszą wygłosił Sam, który swoim zwyczajem naszpikował ją tak zabawnymi zwrotami, że poważni Indianie musieli się wysilać, aby nie okazać na zewnątrz wesołości, jaka ich opanowała. W ciągu dnia wyjaśniliśmy sobie nawzajem wszystkie tajemnice wydarzeń ostatnich tygodni.
Nastąpił teraz okres powszechnego spokoju, ale dla mnie okres bardzo pracowity. Samowi, Dickowi i Willowi podobała się bardzo gościnność Apaczów, wypoczywali też gruntownie. Jedynym zajęciem Sama były codzienne przejażdżki na Mary, którą, jak się wyrażał, chciał przyzwyczaić do swego sposobu jeżdżenia.
Ja natomiast nie siedziałem z założonymi rękoma. Winnetou wziął mnie do „szkoły indiańskiej”. Często całymi dniami odbywaliśmy dalekie jazdy, podczas których musiałem się ćwiczyć we wszystkim, co dotyczyło wojny i polowania. Łaziłem z nim po lasach i uczyłem się podkradać. Winnetou przeprowadzał ze mną ćwiczenia z polowej służby wojennej. Często odłączał się ode mnie, poleciwszy mi siebie szukać. Starał się zacierać, o ile możności, swe ślady, a ja wysilałem się, by je odnaleźć. Ileż to razy, siedząc w jakichś zaroślach lub stojąc zakryty zwisającymi gałęziami w wodzie Rio Pecos, przypatrywał się, jak go szukam. Zwracał moją uwagę na błędy i sam dawał przykład, co mam robić, a czego zaniechać. Była to doskonała nauka, której udzielał mi z równą gorliwością, z jaką ja ją przyjmowałem. Z ust jego nigdy nie wyszła pochwała ani nagana, prostował tylko cierpliwie moje błędy. Jako mistrz we wszystkich umiejętnościach indiańskiego życia, był także mistrzem w nauczaniu. Ileż to razy wracałem do domu śmiertelnie znużony! Ale i wówczas nie miałem wypoczynku, ponieważ pobierałem w pueblu lekcje języka Apaczów. Miałem dwu nauczycieli i jedną nauczycielkę: Nszo-czi zaznajamiała mnie z dialektem Mescalerów, Inczu-czuna Llanerów, a Winnetou Nawahów. Ponieważ języki te są bardzo spokrewnione i nie cieszą się zbyt wielkim zapasem słów, przeto nauka postępowała dość szybko. Jeżeli w czasie naszych wycieczek nie oddalaliśmy się z Winnetou zbytnio od puebla, towarzyszyła nam także Nszo-czi. Widać było, że cieszyła się bardzo, ilekroć dobrze wywiązywałem się z zadania.
Pewnego dnia jadłem wieczerzę jak zwykle razem z Inczu-czuną i z Winnetou. Młodszy wódz oddalił się po wieczerzy, a ja chciałem zrobić to samo, kiedy Inczu-czuna sprowadził rozmowę na związki pomiędzy białymi a czerwonoskórymi. Zmiarkowałem, że brał mnie na spytki.
– Czy mój młody brat, Old Shatterhand, uważa takie małżeństwa za dobre, czy za niewłaściwe? – zapytał.
– Jeżeli zawarte są wobec księdza, a Indianka przyjmie chrześcijaństwo, to nie widzę w tym nic niewłaściwego – odrzekłem.
– A więc brat mój nie pojąłby nigdy za żonę Indianki wyznającej naszą wiarę? A czy to bardzo trudno zostać chrześcijanką?
– Wcale nie.
– Czy taka squaw może jeszcze czcić swego ojca, niechrześcijanina?
– Tak. Nasza religia wymaga od każdego dziecka czci i uszanowania dla rodziców.
– Jaką squaw wolałby mój brat: czerwoną czy białą?
– To zależy od głosu serca, którego się słucha bez względu na barwę skóry ukochanej – odpowiedziałem. – W obliczu Wielkiego Ducha wszyscy są równi, a ci, którzy sobie odpowiadają i są dla siebie przeznaczeni, zawsze się znajdą.
– Howgh! Znajdą się, jeśli się dla siebie nadają. Brat mój jak zawsze powiedział słusznie i dobrze.
Na tym wyczerpaliśmy ten temat. Z zupełnie określonym zamiarem położyłem nacisk na to, że Indianka chcąc zostać żoną białego musi przejść na wiarę chrześcijańską. Życzyłem Nszo-czi, by wyszła za mąż za najlepszego i najszlachetniejszego wojownika lub wodza, ja jednak nie przybyłem na Dziki Zachód po czerwoną squaw. Nie myślałem nawet dotąd o białej. Moje plany życiowe wykluczały w ogóle, jak sobie wtedy wyobrażałem, małżeństwo.
O skutkach rozmowy z Inczu-czuną dowiedziałem się nazajutrz. Sprowadził mnie on na pierwsze piętro, gdzie jeszcze dotychczas nie byłem. Tam znajdowały się w osobnym pudle nasze narzędzia miernicze.
– Przypatrz się tym rzeczom, czy której nie brakuje! – wezwał mnie.
Przekonałem się, że było wszystko, że niczego nie uszkodzono; kilka drobnych zagięć sam łatwo mogłem naprawić.
– Te rzeczy uważaliśmy za leki – powiedział – dlatego przechowywaliśmy je tak starannie. Niech je sobie mój młody biały brat weźmie z powrotem.
Chciałem podziękować za ten dar, ale stary wódz nie przyjął podziękowania i oświadczył:
– Należały do ciebie, a myśmy je zabrali, bo uważaliśmy cię za wroga. A co teraz z tym zrobisz?
– Odchodząc stąd, zabiorę narzędzia i oddam tym ludziom, od których je wziąłem.
– A gdzie oni mieszkają?
– W St. Louis.
– Znam nazwę tego miasta i wiem, gdzie ono leży. Syn mój Winnetou był tam i opowiadał mi o nim. A zatem chcesz od nas odejść?
– Tak, choć nie zaraz.
– Przykro nam będzie. Zostałeś wojownikiem naszego szczepu, a ja nadałem ci nawet władzę i tytuł wodza Apaczów. Sądziliśmy, że zostaniesz u nas na zawsze jak Kleki-petra, który był z nami aż do śmierci.
– Moje położenie jest inne niż jego.
– Rozmawiał z tobą nawet w godzinie śmierci. Zostałeś z woli Kleki-petry bratem Winnetou, a jednak chcesz go opuścić. Czy to nie sprzeczność?
– Nie. Bracia nie muszą być ciągle razem; rozchodzą się często dla wykonania rozmaitych zadań.
– Ale potem spotykają się znowu?
– Tak. Zobaczymy się znowu, bo serce sprowadzi mnie do was z powrotem.
– Chętnie słyszy to moja dusza. Ilekroć przybędziesz, przyjmiemy cię z wielką radością. Jesteś bratem czerwonych mężów. Lecz tam, dokąd się udasz, nie będziesz mógł żyć z polowania. Musisz mieć pieniądze, a Winnetou mi powiedział, że jesteś biedny. Dostałbyś pieniądze, gdybyśmy na was nie napadli. Dlatego syn mój prosił mnie, bym ci to wynagrodził. Czy chcesz złota?
Patrzył mi przy tym w oczy ostro i badawczo i – nie odważyłem się odpowiedzieć: „tak”. Chciał mnie wystawić na próbę.
– Złota? – rzekłem. – Nie odebraliście mi złota, toteż nie mogę go od was żądać.
Była to odpowiedź dyplomatyczna: ani „tak”, ani „nie”. Słyszałem, że istnieją Indianie, którzy znają miejsca bogate w kruszce szlachetne, lecz nie zdradzają tego nigdy przed białymi. Inczu-czuna znał zapewne również takie miejsca, dlatego zapytał, czy chcę złota. Któż z białych odpowiedziałby na to po prostu: „nie”? Nie pożądałem nigdy skarbów, które mogą zeżreć rdza i mole, ale złoto, jako środek do dobrego celu, przedstawia dla mnie zawsze niezaprzeczoną wartość!
– Tak, nie ograbiliśmy cię z niego – odrzekł – ale przez nas straciłeś zarobek i to chciałbym ci wynagrodzić. Powiadam ci, że w górach leży złoto. Czerwoni mężowie znają miejsca, gdzie można je znaleźć; wystarczy, żeby poszli i zabrali je stamtąd. Czy życzysz sobie, żebym ci je przyniósł?
Stu innych na moim miejscu skorzystałoby z tej propozycji i… nie uzyskaliby nic. Poznałem to po czyhającym wzroku Inczu-czuny i rzekłem:
– Dziękuję ci! Bogactwo, osiągnięte bez trudu, nie przynosi zadowolenia; tylko to ma wartość prawdziwą, co się samemu zapracowało i zdobyło. Ale nie sądź, że zginę z głodu po powrocie do bladych twarzy.
Na to zniknął z wolna z jego oblicza wyraz naprężonego oczekiwania. Podał mi rękę i powiedział przyjemnym, serdecznym tonem:
– Twoje słowa dowodzą, że nie pomyliliśmy się co do ciebie. Złoty pył, pożądany przez białych poszukiwaczy, jest pyłem śmierci; kto go znajdzie przypadkiem, zginie od niego. Nie pożądaj go nigdy, bo zabije nie tylko twoje ciało, lecz i duszę! Chciałem cię wypróbować. Nie dałbym ci złota, ale pieniądze otrzymasz; te pieniądze, na które liczyłeś.
– To niemożliwe.
– Ja tak chcę, więc jest to możliwe. Pojedziemy w tę okolicę, gdzie pracowaliście, a ty dokończysz przerwaną pracę i dostaniesz obiecane wynagrodzenie.
– Mam skończyć to, za co ukarałeś śmiercią moich towarzyszy? Mam zrobić to, co tak surowo osądziłeś przy naszym pierwszym spotkaniu? – pytałem zdumiony.
– Robiłeś to bez zgody właścicieli kraju, a teraz otrzymasz na to pozwolenie. To, co mówię, nie pochodzi ode mnie, lecz od mego syna Winnetou, który mnie upewnił, że nic nam nie zaszkodzi, jeśli dokonasz przerwanego dzieła. Czy sądzisz może, że nie przyjdą inni, jeśli ty się wyrzekniesz dokończenia pomiarów tej trasy?
– Nie, nie sądzę. Choćbyście użyli wszelkich środków, koń ognisty i tak będzie pędzić przez te strony.
– W takim razie zgódź się na moją propozycję! Dla ciebie to będzie bardzo korzystne, a naszej sytuacji nie zmieni. Omówiliśmy to już z Winnetou. Pojedziemy z tobą obydwaj, a towarzyszyć nam będzie trzydziestu wojowników. To wystarczy do ochrony i pomocy podczas roboty. Wojownicy ci odprowadzą nas potem tak daleko na Wschód, aż drogi staną się już bezpieczne. Później udamy się parowym kanoe do St. Louis.
– Co mój czerwony brat mówi? Czy dobrze zrozumiałem? Chcecie się udać na Wschód?
– Tak, ja, Winnetou i Nszo-czi chcemy się tam udać razem z tobą. Moja córka pragnie bardzo zobaczyć wielkie miasta bladych twarzy i pozostać tam, dopóki nie stanie się taka jak biała squaw.
Musiałem zrobić niezbyt mądrą minę, gdyż dodał, patrząc na mnie z uśmiechem:
– Mego białego brata najwidoczniej spotkała niespodzianka. Czy nie będzie może zadowolony z naszego towarzystwa? Niechaj powie otwarcie!
– Niezadowolony? Jakże bym mógł? Przeciwnie, cieszę się nadzwyczajnie! W waszym towarzystwie przybędę na Wschód bezpiecznie i już choćby dlatego jest to dla mnie korzystne. Ale najważniejsze, że będą ze mną ci, których tak pokochałem.
– Howgh! – potwierdził z radością. – Dokończysz pracę, a potem ruszymy na Wschód. Czy Nszo-czi znajdzie tam ludzi, u których mogłaby mieszkać i nauczyć się czegoś?
– Tak. Ja sam chętnie się o to postaram. Będziecie moimi gośćmi.
– Uff, uff! Co też mój młody biały brat myśli o Inczu-czunie i o Winnetou? Wszak już przedtem ci powiedziałem, że czerwoni mężowie znają wiele miejsc, w których znajduje się złoto. Są góry poprzecinane złotymi żyłami, i doliny, w których zmyty przez wodę pył leży pod cienką warstwą ziemi. Udając się do miast bladych twarzy nie będziemy mieli pieniędzy, ale będziemy za to mieli złoto, tak że nie weźmiemy od nikogo ani kropli wody za darmo. Kiedy mój młody brat będzie gotów do drogi?
– W każdej chwili, kiedy się wam tylko spodoba.
– Więc nie zwlekajmy, bo to już późna jesień, po której szybko następuje zima. Czerwony wojownik nie przygotowuje się długo nawet do tak dalekiej jazdy, moglibyśmy więc wyruszyć od razu jutro.
Opuściliśmy pierwsze piętro i wróciliśmy na górę. Na progu swego mieszkania zastałem Sama Hawkensa.
– Mam wam coś nowego do powiedzenia, sir – rzekł promieniejąc z radości. – Zdziwicie się, zdziwicie się ogromnie, jeśli się nie mylę, wiadomością, którą wam przynoszę. Odchodzimy stąd, odchodzimy!
– Ach, tak! O tym już wiem.
– Nam powiedział o tym Winnetou. Spotkałem go nad wodą, gdzie wybierał konie. Nawet Nszo-czi jedzie z nami. Ma ona tam, na Wschodzie, jak się zdaje, zamieszkać w pensjonacie. Co wy na to?
To, co powiedział Inczu-czuna, sprawdziło się; czerwonoskóry wojownik nie potrzebuje wielkich przygotowań nawet do najdalszej podróży. Życie w pueblu szło i dzisiaj zwyczajnym trybem, tak że nic nie wskazywało na nasz bliski odjazd. Nszo-czi, obsługująca nas zwykle przy jedzeniu, była także taka jak zawsze. Ileż to nerwów i krzątaniny poprzedza nawet małą wycieczkę białej damy! Ta Indianka wybierała się w daleką i niebezpieczną drogę, aby poznać wspaniałości cywilizacji, a nie widać było w jej zachowaniu najmniejszej zmiany.
Rano zbudził mnie Hawkens donosząc, że wszystko już gotowe do wyruszenia. Dzień ledwo się zaczynał. Chłód tego jesiennego poranka dowodził, że nie należało już podróży odwlekać.
Przyprowadzono konie, między którymi było sporo jucznych. Kilka z nich niosło moje narzędzia, na resztę włożono zapasy żywności i inne potrzebne rzeczy.
Porządek naszej jazdy ustalił się sam. Inczu-czuna, Winnetou z siostrą i ja jechaliśmy na przedzie, potem Hawkens, Parker i Stone, a za nimi trzydziestu Apaczów, którzy po kilku na przemian prowadzili juczne konie.
Nszo-czi siedziała na koniu po męsku. Była ona rzeczywiście, o czym zresztą nie wątpiłem i przedtem, doskonałą i wytrwałą amazonką – nie tylko znakomicie trzymała się na koniu, ale równie dobrze władała bronią. Ktoś, kto jej nie znał, mógł ją wziąć za młodszego brata Winnetou, ale bystrzejsze oko dopatrzyłoby się w niej łatwo kobiecej miękkości rysów twarzy i kształtów ciała. Nszo-czi była piękna, naprawdę piękna mimo męskiego stroju i męskiego sposobu siedzenia na koniu.
Pierwsze dni podróży minęły bez żadnego godnego wzmianki zdarzenia. Wkrótce dotarliśmy tam, gdzie przerwały się nasze prace miernicze. Pale tkwiły jeszcze w ziemi, mogłem więc od razu zabrać się do pracy.
Mimo trudności terenu już po trzech dniach dotarłem do punktu połączenia z następnym sektorem, a czwartego – uzupełniłem rysunki i zapiski. Byłem zadowolony, że w tak krótkim czasie dokończyłem pracę, gdyż zima zbliżała się szybko, a w nocy panowało już takie zimno, że trzeba było do rana utrzymywać ogień.
Przez cały czas pracy Winnetou i jego ojciec dopomagali mi we wszystkim z iście braterską uprzejmością, a Indianka wyczytywała mi z oczu każde życzenie, odgadywała każdą myśl. Robiła zawsze to, co chciałem, nawet gdy swojej woli nie wyrażałem słowami, a odnosiło się to nawet do spraw tak drobnych, których nikt inny by nie zauważył. Czułem dla niej z każdą chwilą coraz większą wdzięczność. Była bystrą obserwatorką i uważną słuchaczką, a niebawem zauważyłem, że umyślnie czy też mimo woli stałem się jej nauczycielem, od którego się z zapałem uczyła.
Gdy skończyłem pomiary, zapakowałem przyrządy miernicze w koce i rankiem następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Obaj wodzowie zgodzili się na tę samą marszrutę, którą Sam przywiódł mnie w te strony.
Jadąc tak przez dwa dni, znaleźliśmy się w płaskiej, pokrytej trawą i z rzadka poprzerywanej zaroślami okolicy, w której mieliśmy przed sobą dość przestronny widok, co na Zachodzie jest zawsze okolicznością korzystną. Nigdy bowiem nie można z góry przewidzieć, jakich ludzi się spotka, więc zawsze lepiej, jeśli się z daleka zauważy, że ktoś się zbliża. W pewnej chwili ujrzeliśmy jadących ku nam czterech białych mężczyzn. Oni spostrzegli nas również i zatrzymali się, niepewni, czy mają jechać dalej, czy zejść nam z drogi. Spotkanie trzydziestu czerwonoskórych to dla czterech białych rzecz dość niemiła, zwłaszcza jeśli nie wiedzą, do jakiego plemienia Indianie należą. Wnet jednak zobaczyli, że wśród Indian znajdują się biali, i to usunęło prawdopodobnie ich wątpliwości, bo puścili konie dalej w tym samym kierunku. Na jakieś dwadzieścia kroków przed nami wstrzymali konie, ujęli strzelby wedle zwyczaju panującego na Dzikim Zachodzie, a jeden z nich powiedział:
– Dzień dobry, panowie! Czy należy trzymać palec na cynglu, czy też nie?
– Dzień dobry! – odrzekł Sam. – Odłóżcie śmiało pukawki! Nie mamy zamiaru was pożreć! Czy wolno zapytać, skąd i dokąd idziecie?
– Znad naszej starej Missisipi, udajemy się do Nowego Meksyku, a stamtąd do Kalifornii. Słyszeliśmy, że potrzeba tam pasterzy wołów i że lepiej płacą, niż tu, gdzie dotąd byliśmy.
– Może macie słuszność, sir; ale przed wami jeszcze daleka droga, zanim obejmiecie to piękne stanowisko. Co do nas, właśnie stamtąd wracamy i wybieramy się do St. Louis. Czy droga wolna?
– Tak. Nie słyszeliśmy przynajmniej nic złego. Ale i w takim wypadku nie byłoby powodu do obaw, bo jesteście w dość wielkiej liczbie, chyba że czerwoni dżentelmeni odprowadzają was tylko niedaleko.
– Dalej jadą tylko dwaj z tą dziewczyną, która jest córką starszego z nich. Są to Inczu-czuna i Winnetou, wodzowie Apaczów.
– Co mówicie, sir! Czerwona lady udaje się do St. Louis? Czy można wiedzieć, jak się nazywacie?
– Czemuż by nie? To uczciwe nazwiska i nie potrzeba ich wcale ukrywać. Ja się nazywam Sam Hawkens, jeśli się nie mylę. To jest Dick Stone i Will Parker, a tu obok mnie widzicie Old Shatterhanda, junaka, który przebija nożem szarego niedźwiedzia, a najsilniejszego człowieka obala pięścią na ziemię. Czy będziecie teraz łaskawi wymienić nam swoje nazwiska?
– Ja nazywam się Santer i nie jestem takim słynnym westmanem jak wy, lecz prostym, biednym kowbojem.
Podał także nazwiska swoich trzech towarzyszy, których nie zapamiętałem, zapytał jeszcze o to i owo i odjechali. Gdy się oddalili, Winnetou spytał Sama:
– Dlaczego mój brat udzielił tym ludziom tak dokładnych wiadomości?
– Cóż w tym złego? Pytali nas uprzejmie, musiałem więc odpowiedzieć tak samo; tak przynajmniej postępuje zawsze Sam Hawkens.
– Nie dowierzam uprzejmości bladych twarzy. Byli uprzejmi, gdyż było nas osiem razy tylu, co ich. Przykro mi, że wyjawiłeś im, kim jesteśmy.
– Czy sądzisz, że to nam zaszkodzi? W jaki sposób?
– Nie podobały mi się te blade twarze. Ten, który z tobą rozmawiał, miał niedobre oczy. Chcę się dowiedzieć, co zrobią. Niech moi bracia jadą pomału dalej, a ja z Old Shatterhandem zawrócę, aby się przekonać, czy istotnie pojadą, gdzie zamierzali.
Podczas gdy wszyscy ruszyli dalej, zawróciliśmy wraz z Winnetou dotychczasowym naszym śladem za czterema obcymi.
Po drodze spytałem, jakie niebezpieczeństwo może nam grozić ze strony czterech ludzi, i czego oni mogą od nas chcieć.
– Sam Hawkens był nieostrożny i zdradził im, że jesteśmy wodzami i udajemy się do St. Louis. Więcej im nie potrzeba.
– Ach, teraz pojmuję, co mój czerwony brat ma na myśli. Indianie dążący na Wschód potrzebują pieniędzy, a nie mając monet, wiozą ze sobą złoto. A gdy są w dodatku wodzami, znają na pewno złotodajne miejsca, mają więc prawdopodobnie dużo złota.
– Mój brat Old Shatterhand odgadł. Gdyby ci biali mieli zamiar dokonać kradzieży albo rabunku, zwróciliby uwagę przede wszystkim na wodzów. Oczywiście teraz nic nie znaleźliby przy nas.
– Nie znaleźliby? A przecież chcieliście zaopatrzyć się w złoto.
– Zrobimy to dopiero jutro. Po cóż mamy je nosić ze sobą, gdy go nie potrzebujemy?
– Więc takie złotodajne miejsce leży obok naszej drogi?
– Tak. Jest to góra zwana Nugget-tsil. Tylko my ją tak nazywamy. Zbliżymy się do niej dziś wieczorem i weźmiemy złota, ile nam potrzeba.
Musieliśmy zastosować wszelkie środki ostrożności, gdyż chodziło o to, by Santer nie spostrzegł, że udaliśmy się za nim. Korzystaliśmy zatem z każdego wzniesienia gruntu, z każdego krzaka, by się ukryć. W dobry kwadrans ujrzeliśmy wszystkich czterech, kłusujących żwawo swoją drogą. Widocznie spieszyli naprzód, nie myśląc o zawracaniu. Zatrzymaliśmy się, a Winnetou patrzył za nimi, dopóki nie zniknęli nam z oczu. Dopiero wtedy powiedział:
– Nie mają złych zamiarów, możemy zatem być spokojni.
Nie przeczuwał tak samo jak ja, jak bardzo się mylił. Tamci knuli już spisek, ale byli chytrzy. Spodziewali się, że przez pewien czas będziemy ich śledzić, więc udawali, że im bardzo pilno. Potem jednak zmienili kierunek i ruszyli za nami.
Zawróciliśmy konie i pędząc cwałem, wnet doścignęliśmy towarzyszy. Wieczorem stanęliśmy na popas nad wodą.
Apacze rozłożyli się jak zwykle w pewnym oddaleniu, aby zjeść przy ogniskach swoje porcje suszonego mięsa. Nas siedmiu siedziało dokoła ogniska na skraju zarośli, które wybraliśmy dlatego, że chroniły przed wiejącym tu wieczorami zimnym wiatrem.
Po wieczerzy jak zwykle rozmawialiśmy przez pewien czas. Inczu-czuna oznajmił, że nazajutrz wyruszymy później, aż koło południa, a gdy Hawkens zapytał o powód zwłoki, oświadczył z otwartością, nad którą później ubolewałem:
– To powinno by pozostać tajemnicą, ale powiem ją białym braciom, jeśli mi przyrzekną, że nie będą się starali z niej skorzystać.
Gdyśmy to przyrzekli, mówił dalej:
– Potrzeba nam pieniędzy, więc pójdę jutro z dziećmi po nuggety i powrócę dopiero w południe.
Stone i Parker wydali okrzyk zdziwienia, a Hawkens zapytał z nie mniejszym zdumieniem:
– Więc tu niedaleko jest złoto?
– Tak – odrzekł Inczu-czuna. – Nikt się tego nie domyśla, nawet moi wojownicy. Ja sam dowiedziałem się o tym od mojego ojca, a on od swojego. Takie tajemnice dziedziczy się tylko z ojca na syna i należą one do świętości. Powiedziałem wam o tym teraz, ale nie wskazałbym owego miejsca, a tego, kto by się odważył pójść za nami, by je znaleźć, zastrzeliłbym.
– Czy nas zabiłbyś także?
– Oczywiście! Mam do was zaufanie, ale gdybyście go nadużyli, zasłużylibyście na śmierć. Wiem jednak, że nie opuścicie obozu przed naszym powrotem.
Po tym krótkim ostrzeżeniu sprowadził rozmowę na inne tory. Wtem Hawkens krzyknął, porwał strzelbę, złożył się i wypalił w zarośla.
– Zobaczyłem dwoje oczu – wyjaśnił.
Czerwonoskórzy chwycili natychmiast głownie z ogniska i rzucili się w krzaki, ale szukali na próżno. Wobec tego wszyscy uspokoili się i usiedli z powrotem.
– Sam Hawkens z pewnością się pomylił! – rzekł Inczu-czuna. – Takie migotliwe światło bardzo łatwo wywołuje złudzenie.
– Bardzo bym się dziwił, gdyż zdaje mi się, że zupełnie wyraźnie widziałem parę oczu.
– Może wiatr odwrócił dwa liście, a mój brat zobaczył ich dolną, jaśniejszą stronę i wydało mu się, że to oczy.
– To możliwe istotnie; zastrzeliłem więc dwa liście, hi! hi! hi!
Zaśmiał się zwykłym swoim sposobem, Winnetou jednak nie zapatrywał się na tę sprawę od żartobliwej strony, lecz rzekł poważnie:
– Mój brat popełnił błąd, którego się na przyszłość powinien wystrzegać. Nie należało strzelać.
– Nie? A to dopiero! Gdy szpieg siedzi w zaroślach, mam prawo posłać mu kulę, jeśli się nie mylę.
– Czy można wiedzieć z góry, że zwiadowca przychodzi ze złymi zamiarami? Może skrada się po to, żeby zobaczyć, kim jesteśmy, może wyszedłby potem z zarośli, aby nas powitać.
– To prawda zaiste – przyznał Sam. – Lecz co uczyniłby czerwony brat na moim miejscu?
– Albo złożyłbym się do strzału, trzymając strzelbę na kolanie, albo odszedłbym stąd po cichu, aby szpiega zajść z tyłu.
Dać strzał ze strzelby trzymanej na kolanie – tak zwany strzał z kolana – jest nadzwyczaj trudno. Nie udaje on się wielu westmanom, chociaż są dobrymi strzelcami. Nie wiedziałem nic przedtem o tego rodzaju strzelaniu, ale idąc za radą Winnetou, zacząłem się ćwiczyć w tej umiejętności. Jeśli składam się do strzału zwyczajnym sposobem, to znaczy przycisnę kolbę do policzka, wróg zauważy to i natychmiast zniknie. Trzeba go więc tak wziąć na cel, żeby tego nie dostrzegł. Można to zrobić za pomocą strzału z kolana. Zginam prawą nogę w ten sposób, że kolano się unosi, a udo tworzy linię, której przedłużenie dosięga owych oczu. Potem biorę do ręki strzelbę na pozór bezmyślnie, jakby dla zabawy, i bez żadnego zamiaru kładę lufę na udzie tak, by stanowiła jego przedłużenie, i wypalam. Taki strzał jest bardzo trudny, tym bardziej że można się przy nim posłużyć tylko prawą ręką, gdyby bowiem zajęte były obie ręce, cała operacja pozbawiona byłaby pozoru niewinności. W dodatku cel tworzą tylko dwa niewyraźne punkty wśród masy liści mieniących się w migotliwym świetle ogniska lub poruszanych wiatrem.
Podczas gdy innych zadowoliły i uspokoiły bezskuteczne poszukiwania, Winnetou po pewnym czasie wstał i oddalił się, aby raz jeszcze zbadać zarośla. Trwało to około godziny. Gdy wrócił, rzekł:
– Nie ma nikogo. Sam Hawkens musiał się pomylić.
Mimo to podwoił straże i kazał im obchodzić obóz. Potem położyliśmy się spać.
Spałem niespokojnie i budziłem się często, dręczyły mnie niemiłe sny, w których główną rolę odgrywali Santer i jego towarzysze.
Po śniadaniu, które składało się z mięsa i polewki mącznej, wyruszył Inczu-czuna z synem i córką w drogę.
Położyłem się na trawie, zapaliłem fajkę i wdałem się w rozmowę z Samem, Dickiem i Willem, po to tylko, aby się pozbyć bezpodstawnych obaw. Ale niepokój dręczył mnie dalej, więc podniosłem się wkrótce, zarzuciłem strzelbę na ramię i poszedłem na prerię w nadziei, że może spotkam jakąś zwierzynę i to przerwie tok moich myśli.
Inczu-czuna poszedł na południe, więc udałem się na północ, żeby się nie błąkać w pobliżu zakazanego miejsca.
Po upływie kwadransa natknąłem się na trop trojga ludzi, którzy mieli na nogach mokasyny, jak to wyraźnie mówiły ślady. Z tej okoliczności, jak też z tego, że ślady pochodziły od nóg dużych, średnich i małych, wywnioskowałem, że musieli to być Inczu-czuna, Winnetou i Nszo-czi, którzy zrazu puścili się na południe, a potem zawrócili na północ, aby nas wywieść w pole i utrzymać w przekonaniu, że pokłady złota znajdują się na południu.
Czy wypadało mi iść dalej? Nie. Mogli mnie zobaczyć albo natrafić na mój ślad i pomyśleliby, że szedłem za nimi potajemnie. Ponieważ nie chciałem jeszcze wracać do obozu, ruszyłem ku wschodowi.
Wkrótce znów musiałem się zatrzymać, gdyż zauważyłem na trawie nowe ślady, których badanie wykazało, że zostawili je czterej mężczyźni w butach z ostrogami.
Ślady prowadziły w tę stronę, w której musieli się znajdować obaj wodzowie, a wychodziły z niedalekich zarośli. Tam więc skierowałem najpierw swoje kroki.
Gdy wdarłem się między krzewy, ujrzałem stojące tam cztery konie, na których poprzedniego dnia jechali Santer i jego trzej towarzysze. Po śladach na ziemi można było poznać, że czterej opryszkowie spędzili tu noc. A zatem wrócili. Nosili się zapewne z zamiarami, które podejrzewał Winnetou. Sam Hawkens nie pomylił się więc wczoraj wieczorem i rzeczywiście zobaczył oczy, ale spłoszył szpiega, zanim zdołał do niego strzelić. Teraz było pewne, że nas podsłuchano. Santer śledził nas widocznie, aby tego, którego sobie upatrzył, pochwycić na osobności. Ale to miejsce znajdowało się tak daleko od naszego obozu. Jak mógł nas stąd obserwować?
Przyjrzałem się drzewom. Były wysokie. Na korze jednego z nich widniały wyraźnie draśnięcia, które mogły pochodzić tylko od ostróg. Wyleźli więc na drzewo, a stamtąd widzieli każdego, kto opuścił obóz. O nieba! Co za myśl przyszła mi teraz do głowy! O czym mówiliśmy wczoraj, zanim Sam spostrzegł owe oczy? O dzisiejszej wyprawie Inczu-czuny i jego dzieci po złoto! Podsłuchujący to słyszał, a wylazłszy dzisiaj rano na drzewo, widział przechodzących tych troje, na których czekał. Musiałem oczywiście natychmiast, jak najprędzej, ruszyć za opryszkami. Nie mogłem sobie nawet pozwolić na to, by powrócić do obozu i dać znać o tym, co się święci. Wyprowadziłem z zarośli jednego konia i popędziłem tropem łotrów. Trop ten niebawem złączył się ze śladami wodzów.
Starałem się przy tym domyślić z tych nielicznych wskazówek, jakie miałem, gdzie należy szukać pokładów złota. Winnetou mówił o górze, zwanej Nugget-tsi. „Nuggety” to ziarnka złota rozmaitej wielkości, a „tsil” znaczy w języku Apaczów „góra”. Nugget-tsil znaczyło „Góra Nuggetów”. Pokłady musiały więc leżeć wysoko. Rozejrzałem się po okolicy. Na północy wznosiło się kilka dużych wzgórz porosłych lasem, a jedno z nich było niewątpliwie Górą Nuggetów.
Stara szkapa, na której jechałem, była dla mnie zbyt powolna, ale ostro popędzana wytężała wszystkie siły. Wkrótce znalazłem się u stóp wspomnianych wzgórz. Trop prowadził pomiędzy dwiema górami, lecz niebawem nie mogłem go już rozpoznać, ponieważ w tym miejscu wody górskie naniosły masę złomów kamiennych. Tu zeskoczyłem z konia i zbadałem osypisko.
Biegłem wąskim, skalistym żlebem, w którym nie było teraz wody. Trwoga nagliła mnie do pośpiechu. Przybywszy nad ostrą przełęcz, musiałem się zatrzymać, aby odsapnąć, a potem ruszyłem w dół, dopóki ślady nie skręciły do lasu. Pędziłem pomimo gęstwiny drzew. Nagle usłyszałem huk kilku strzałów. W parę chwil potem zabrzmiał przeszywający krzyk – był to przedśmiertny krzyk Apaczów.
Teraz już nie biegłem, lecz rzucałem się wprost w długich skokach jak drapieżne zwierzę wpadające na zdobycz. Znowu dał się słyszeć jeden strzał, potem drugi z dwururki Winnetou, którą poznałem po huku. Chwała Bogu! A więc żył jeszcze! Po kilku skokach dostałem się na polanę. Widok, jaki ujrzałem, sprawił, że stanąłem jak wryty.
Na środku polany leżeli Inczu-czuna i jego córka, nie wiadomo, czy jeszcze żywi. Nie opodal, za niewielkim odłamem skały, czaił się Winnetou zajęty ponownym nabijaniem strzelby, na lewo ode mnie stało dwu drabów ukrytych za drzewem ze strzelbami gotowymi do strzału, gdyby tylko Winnetou odważył się wyjść zza osłony. Na prawo od nich trzeci czołgał się ostrożnie pod drzewami, chcąc zajść młodego wodza z tyłu. Czwarty leżał na wprost mnie z przestrzeloną głową.
Ci dwaj byli na razie dla wodza niebezpieczniejsi od tego, który się skradał. Zdjąłem prędko z ramienia rusznicę i strzeliłem do obydwu, po czym nie nabiwszy ponownie, rzuciłem się w pogoń za trzecim. Ten, usłyszawszy moje strzały, odwrócił się czym prędzej i wymierzył do mnie. Skoczyłem w bok. Dał wówczas za wygraną i pomknął w las. Pobiegłem za nim, gdyż był to Santer. Byliśmy jednak tak daleko od siebie, że wprawdzie na skraju polany widziałem go jeszcze dobrze, ale w lesie zniknął mi z oczu. Zmuszony kierować się jego śladami, nie mogłem szybko biec za nim, zawróciłem więc niebawem, zwłaszcza że Winnetou mógł mnie potrzebować.
Ujrzałem go, jak klęczał nad ojcem i siostrą, szukając w nich trwożliwie znaków życia. Na mój widok wstał na chwilę z dziwnym wyrazem w oczach, którego nigdy nie zapomnę, przebijał z nich szalony ból i wściekłość.
– Mój brat Old Shatterhand widzi, co się stało. Nszo-czi, najpiękniejsza i najlepsza z dziewic Apaczów, nie pojedzie już do miast bladych twarzy.
Nie byłem zdolny wymówić słowa, nie mogłem nic powiedzieć ani o nic zapytać! Na cóż by się to zresztą zdało? Leżeli obok siebie w kałuży krwi – Inczu-czuna z przestrzeloną głową i Piękny Dzień ze zranioną śmiertelnie piersią. On zginął od razu, ona zaś oddychała jeszcze, charcząc ciężko, a brąz jej pięknej twarzy bladł coraz bardziej. Pełne policzki zaczęły się zapadać, a wyraz śmierci przyoblekł drogie mi rysy.
Wtem poruszyła się lekko i otworzyła powoli oczy.
– Nszo-czi, moja dobra, jedyna siostro! – skarżył się Winnetou głosem, którego słowami niepodobna opisać.
Podniosła na niego oczy.
– Winnetou… mój… bracie! – szepnęła. – Pomścij… pomścij… mnie!
Następnie wzrok jej spoczął na mnie i weselszy uśmiech zakwitł na jej wybladłych wargach.
– Old… Shatter…hand! – westchnęła. – Jesteś tu… Teraz… umieram… tak…
Więcej nie słyszeliśmy już, gdyż śmierć nie pozwoliła jej dokończyć, zamykając usta na zawsze. Myślałem, że serce mi pęknie. Musiałem jakoś wyrazić mój ból. Zerwałem się z klęczek i krzyknąłem tak głośno, że aż echo się odbiło od pobliskich skał.
Winnetou wstał powoli, jak gdyby przywalony olbrzymim ciężarem, a objąwszy mnie obiema rękami, powiedział:
– Oni już nie żyją! Największy, najszlachetniejszy z wodzów i siostra moja Nszo-czi, która duszę swoją tobie oddała. Umarła z twoim imieniem na ustach. Nie zapomnij o tym, nie zapomnij, kochany bracie.
– Nigdy, nigdy nie zapomnę! – zawołałem.
Potem twarz jego przybrała zupełnie inny wyraz, a głos zabrzmiał jak daleki grzmot, kiedy zapytał:
– Słyszałeś, co było jej ostatnią prośbą? Zemsta! Mam ją pomścić, a pomszczę tak, jak nikt jeszcze mordu nie pomścił. Czy wiesz, kim byli mordercy? Czy ich widziałeś? Były to blade twarze, którym nie zrobiliśmy nic złego. Tak było zawsze i tak będzie zawsze, dopóki nie pozbawią życia ostatniego z czerwonych mężów. Niech mój brat Old Shatterhand posłucha, co ślubuję tutaj obu tym trupom! Przysięgam na Wielkiego Ducha i wszystkich przodków, zebranych w odwiecznych ostępach, że od dzisiaj, każdego, każdego białego, którego spotkam, zastrzelę ze strzelby wypadłej z martwej ręki ojca albo…
– Stój! – przerwałem mu, przejęty zgrozą, gdyż wiedziałem, że przysięgi dotrzyma bezwzględnie, nieubłaganie. – Stój! Niechaj mój brat Winnetou teraz nie przysięga – nie teraz! Przysięgać należy ze spokojem w duszy.
Stał przede mną wyprostowany jak człowiek, który mimo młodości czuje się królem swoich poddanych! On potrafiłby nawet zgromadzić pod swym dowództwem wszystkich czerwonych wojowników i rozpocząć olbrzymią, rozpaczliwą walkę z białymi. Jej wynik był wprawdzie niewątpliwy, ale przedtem setki tysięcy trupów pokryłyby Dziki Zachód.
Wziąłem zrozpaczonego wodza za rękę i rzekłem:
– Zrobisz, co zechcesz, przedtem jednak wysłuchaj mojej prośby. Tu leży Nszo-czi. Sam powiadasz, że mnie kochała i że umarła z moim imieniem na ustach. Na tę miłość cię zaklinam, nie składaj teraz przysięgi, lecz dopiero wówczas, kiedy zamkną się głazy nad najszlachetniejszą córą Apaczów!
Winnetou spojrzał na mnie poważnie i zwrócił wzrok na umarłą. Rysy jego twarzy łagodniały z wolna, w końcu popatrzył znowu na mnie, mówiąc:
– Brat mój Old Shatterhand posiada wielką władzę nad sercami wszystkich, z którymi obcuje. Nszo-czi spełniłaby pewnie jego prośbę, więc i ja nie mogę jej odmówić. Wtedy dopiero, kiedy oko moje nie będzie już widziało tych trupów, rozstrzygnie się, czy Missisipi i wszystkie jej dopływy poniosą krew białych i czerwonych narodów do morza. Powiedziałem. Howgh!
Uścisnąłem młodemu wodzowi rękę z wdzięcznością.
– Niechaj brat mój opowie mi krótko, jak się to stało, że tutaj przyszedł.
Kiedy chodziło o sprawy czysto rzeczowe, był spokojny jak zwykle. Opowiedziałem mu to, czego żądał.
– Teraz niech się brat mój zastanowi, jak schwytać Santera.
– Czy to zadanie mnie przypadnie w udziale?
– Tak. Ja nie mogę opuścić zmarłych aż do pogrzebu. Old Shatterhand na pewno znajdzie ślad zbiega.
– Spodziewam się, ale na mozolnym szukaniu upłynie dużo czasu.
– Nie. Śladu szukać nie trzeba, gdyż poprowadzi on niewątpliwie do koni morderców. Tam gdzie nocował ze swymi ludźmi, będzie z pewnością trawa i Old Shatterhand bez trudu pozna, dokąd się zwrócił. Potem weźmie mój brat dziesięciu wojowników i ruszy z nimi, aby go pojmać. Pozostałych dwudziestu wojowników przyśle do mnie, żeby wraz ze mną rozpoczęli pieśni żałobne.
– Niech się tak stanie. Mam nadzieję, że nie zawiodę zaufania, które mój czerwony brat we mnie pokłada.
– Wiem, że Old Shatterhand postąpi tak, jak gdybym ja sam był na jego miejscu. Howgh!
Uścisnąłem serdecznie podaną mi przez Winnetou rękę, pochyliłem się raz jeszcze nad twarzami obojga zmarłych i odszedłem. Na skraju polany odwróciłem się. Zobaczyłem, jak Winnetou przykrywał ich głowy, i usłyszałem jego ciche jęki, którymi Indianie zwykle rozpoczynają pieśni za umarłych. O, jakże mnie to strasznie bolało! Ale musiałem działać, ruszyłem więc czym prędzej tą samą drogą, którą tu przybyłem.
Początkowo zdawało mi się, że spełnią się przewidywania Winnetou, ale gdy doszedłem do przełęczy, obudziły się we mnie wątpliwości.
Santer musiał myśleć przede wszystkim o tym, żeby jak najszybciej uciec. Wszak uciekał tą samą drogą, którą ja tu przybyłem, musiał więc spostrzec mojego konia.
Ta myśl dodała mi skrzydeł. Zbiegłem z góry. Łatwo sobie wyobrazić, jaka mnie wściekłość opanowała, kiedy nie zobaczyłem szkapy. Zatrzymałem się tylko na chwilę, a potem poleciałem raczej, niż pobiegłem, przez parów. Znalazłszy się w dolinie przystanąłem, by zbadać trop. Ale tu spotkało mnie zupełne rozczarowanie. Szukałem i badałem, natężałem oczy i umysł, ale nadaremnie. Santer tędy nie przejeżdżał. Stałem więc, nie wiedząc, co począć. Postanowiłem w końcu pospieszyć do naszego obozu po pomoc.
Tak też zrobiłem. Biegłem tak długo i szybko jak nigdy dotąd, lecz wytrzymałem, ponieważ nauczyłem się od Winnetou, jak się zachowywać w biegu, by nie stracić tchu i nie zmęczyć się za prędko. Należy mianowicie opierać cały ciężar ciała zawsze tylko na jednej nodze, a w razie znużenia przenosić go na drugą. W ten sposób można bez wielkiego natężenia kłusować godzinami. Trzeba tylko mieć silne płuca.
Zwróciłem się najpierw ku obozowisku Santera. Wszystkie trzy konie stały w zaroślach. Odwiązałem je, dosiadłem jednego, a resztę wziąłem za cugle i pojechałem do naszego obozu. Dawno minęło już południe, kiedy zobaczyłem Sama.
– Gdzie się włóczycie, sir? – zawołał. – Spóźniliście się na jedzenie, a ja… – zająknął się, przypatrzył się koniom zdumionym wzrokiem i mówił dalej: – Do stu piorunów! Poszliście piechotą, a wracacie konno…
– Cicho, kochany Samie! – przerwałem mu. – Stała się rzecz bardzo ważna i smutna. Musimy stąd natychmiast wyruszyć.
Zwołałem Apaczów i zawiadomiłem ich o śmierci Inczu-czuny i jego córki. Po moich słowach zapanowało głębokie milczenie, gdyż wieść, którą przyniosłem, wydała się zbyt okropna, wprost nie do wiary. Przedstawiłem im więc dokładniej wypadki.
Rozległo się wycie, słyszalne na kilka mil dokoła. Dopiero po pewnym czasie zdołałem przekrzyczeć ich wrzaski.
– Niechaj milczą wojownicy Apaczów! – nakazałem. – Wyciem nic nie wskóracie. Wyruszamy, aby schwytać mordercę!
– Tak, wyruszamy! – zawołali przyskakując do koni.
Wyznaczyłem dziesięciu Apaczów, którzy ucieszyli się moim wyborem, gdyż woleli ścigać mordercę niż śpiewać przy zwłokach pieśni żałobne. Pozostałych pouczyłem, którędy dostaną się najprędzej do Winnetou, i wyprawiłem ich w drogę.
Wkrótce potem dziesięciu moich Indian wyruszyło na zachód, dokoła gór, a my czterej biali mieliśmy się udać na wschód. Liczyłem na to, że Santer objedzie góry i wyjedzie na otwartą prerię porośniętą trawą. A więc zostawi ślad.
Daliśmy koniom ostrogi i popędziliśmy, mając złowrogie góry ciągle po lewej ręce. Trzymaliśmy się oczywiście zawsze miękkiego gruntu, gdzie Santer, jeśli był tam istotnie, musiał zostawić jakiś ślad. Patrzyliśmy przy tym nieustannie na ziemię, gdyż im prędzej jechaliśmy, tym bardziej musieliśmy uważać, by nie przegapić tropu. Tak przeszła godzina, potem jeszcze pół godziny. Okrążyliśmy już prawie góry, kiedy zauważyliśmy ciemny pas biegnący przez trawę tuż przed nami. Był to trop jeźdźca. Zsiedliśmy z koni, aby dokładnie zbadać odciski kopyt. Zgodziliśmy się na to, że ślad Santera pochodzi mniej więcej sprzed dwu godzin. Ruszylibyśmy za nim natychmiast, lecz musieliśmy zaczekać na Apaczów, co trwało niestety trzy kwadranse.
Do wieczora brakowało zaledwie dwóch godzin. Po zapadnięciu nocy będziemy musieli przerwać pogoń aż do następnego dnia – nie moglibyśmy jechać, nie widząc śladów.
Należało natomiast przypuszczać, że Santer skorzysta z wieczora i nocy, aby się jak najbardziej oddalić. Czekała nas więc nazajutrz ostra jazda, tym cięższa, że utrudniona odczytywaniem śladów, gdy tymczasem ścigany miał zupełną swobodę ruchów.
Wzgórza, nazwane przez Winnetou i jego ojca Górą Nuggetów, zniknęły wkrótce za nami, ustępując miejsca płaskiej prerii, pokrytej krzewami, a potem trawą.
O zmierzchu zsiedliśmy z koni i ruszyliśmy za tropem piechotą, ponieważ w ten sposób widzieliśmy go dokładniej. Tak szliśmy dopóty, dopóki nie straciliśmy go zupełnie z oczu. Zatrzymaliśmy się na szczęście w miejscu, gdzie było trochę zieleni. Konie puściliśmy na paszę i otuliwszy się kocami, ułożyliśmy się do snu.
Noc była bardzo chłodna. Zauważyłem, że towarzysze budzili się z tego powodu kilkakrotnie. Ja i bez zimna nie mógłbym zasnąć. Gwałtowna śmierć Inczu-czuny i jego córki spędzała mi sen z powiek, a ilekroć zamknąłem oczy, widziałem oboje leżących w kałuży krwi i słyszałem ostatnie słowa Nszo-czi. Wyrzucałem sobie, że nie okazywałem jej więcej serdeczności i że w owej rozmowie z jej ojcem nie wyraziłem się inaczej. Wydawało mi się, jak gdybym wpędził ją tym w objęcia śmierci.
Nad ranem zrobiło się jeszcze zimniej. Wstałem i zacząłem chodzić, aby się rozgrzać.
Z powodu zimna pobudzili się wszyscy przed świtem. Skoro tylko można było rozpoznać ślady, pojechaliśmy dalej. Konie dobrze wypoczęły, a że w nocy trochę przeziębły, więc rwały dzielnie naprzód, ponieważ bieg je rozgrzewał.
Około dwunastej trop, wiodący dotychczas w kierunku wschodnim, skręcił trochę ku południowi. Ujrzawszy to, Sam Hawkens przybrał frasobliwą minę. Gdy go zapytałem o przyczynę, rzekł:
– Jeśli jest tak, jak przypuszczam, to trud nasz będzie daremny. To lis. Jedzie prawdopodobnie do Kiowów.
– Tego chyba nie zrobi!
– Czemu? Czy powinien może z miłości dla was stanąć na środku prerii i dać się złapać za kołnierz? Co myślicie! On dokłada wszelkich starań, aby się ocalić. Miał oczy otwarte i widział, że nasze konie są lepsze od jego. Wpadł więc na dobry pomysł schronienia się u Kiowów.
– A czy go przyjmą przyjaźnie?
– Nie wątpię o tym ani przez chwilę. Wystarczy, by powiedział, że zastrzelił Inczu-czunę i Nszo-czi, a powitają go radośnie. Starajmy się usilnie dopędzić go jeszcze przed wieczorem.
Po południu jechaliśmy znowu przez zieloną prerię, potem natknęliśmy się nawet na zarośla. Ścisłe badanie śladów pouczyło nas, że ścigany był tu zaledwie przed półgodziną. Widnokrąg rozpościerający się przed nami przybierał ciemną barwę.
– To las – objaśnił Sam. – Przypuszczam, że dojeżdżamy do jakiegoś dopływu północnego ramienia rzeki Red River. Wolałbym prerię.
Tak, to byłoby dla nas korzystniejsze, bo na sawannach widziało się wszystko przed sobą, a w lesie łatwo było wpaść na jakąś zasadzkę. Sam miał słuszność. Przybyliśmy niebawem nad małą rzeczkę, w której jednak nie było płynącej wody, tylko tu i ówdzie kałuże w zagłębieniach. Na brzegach rosły krzaki i drzewa. Nie był to właściwy las, tylko większe lub mniejsze grupy drzew w rozmaitych odstępach od obu brzegów.
Przed samym wieczorem znaleźliśmy się już tak blisko ściganego, że mógł nam się ukazać w każdej chwili. To zwiększyło naszą gorliwość. Ja pędziłem sam na przodzie.
Nagle zobaczyłem, że trop skręca w dół do wyschłego łożyska. Zatrzymałem się na chwilę, aby zawiadomić o tym jadących za mną towarzyszy – i to było dla nas prawdziwe szczęście. Czekając na nich przez kilka chwil, rzuciłem okiem wzdłuż łożyska i odkryłem coś, co zmusiło mnie do jak najszybszego cofnięcia się w zarośla. O pięćset kroków, ale na przeciwległym brzegu, ujrzałem las. Pod tym lasem Indianie przepędzali konie. Dostrzegłem pale wbite w ziemię i powiązane rzemieniami, na których wisiało mięso. Gdybym się wysunął jeszcze choć na długość konia, Indianie by mnie zobaczyli. Pokazałem naszym ludziom rozgrywającą się przed nami scenę.
– Kiowowie! – rzekł jeden z Apaczów.
– Tak, Kiowowie – potwierdził Sam. – Diabeł widocznie bardzo lubi tego Santera, skoro jeszcze w ostatniej chwili użycza mu pomocy. Ale wyciągnąłem już po niego swoje dziesięć palców i mimo wszystko nie ujdzie nam!
– To niewielki oddział Kiowów – zauważyłem.
– Hm! Widzimy tylko tych, którzy są po tej stronie lasu, ale niewątpliwie są i inni po tamtej stronie. Byli na polowaniu i przyrządzają sobie mięso.
– Co zrobimy, Samie? Czy zawrócimy i cofniemy się?
– Ani mi się śni! Tu zostaniemy.
– Ale to niebezpieczne! Przecież może tu nadejść któryś z czerwonoskórych!
– Nawet mu przez myśl nie przejdzie. Po pierwsze, są na drugim brzegu, a po wtóre, ściemni się zaraz, a o tej porze nie oddalają się od obozu.
Sam Hawkes był dzisiaj inny niż zwykle. Śmierć „pięknej, miłej, dobrej czerwonej miss” tak go oburzyła, że pragnął zemsty, a ponieważ Stone i Parker go popierali, nie mogłem nic na to poradzić. Spętaliśmy konie i usiedliśmy, aby zaczekać do wieczora.
Kiowowie zachowywali się tak, jakby im nic nie groziło.
– Wszak widzicie, jak dalece niczego nie przeczuwają – rzekł Sam. – Nie trapi ich żadne podejrzenie.
– Pshaw! Mógłbym wam dowieść czegoś wręcz przeciwnego. Ja mam przeczucie, że Kiowowie udają, aby nas zwabić.
– Skoro się ściemni, zakradnę się tam i przypatrzę się całej historii. Potem zdecydujemy, co robić. Muszę dostać w ręce tego Santera!
Słońce zaszło już i zapadł zmrok. U Kiowów zapalono kilka ognisk, których płomienie buchały wysoko. Ostrożni czerwonoskórzy nigdy tak nie postępują, więc utwierdziłem się w przekonaniu, że postanowili nas zwabić. Swoim zachowaniem starali się nas upewnić, że nic nie wiedzą o naszej obecności, a tym samym skłonić nas do ataku.
Gdy tak rozmyślałem, wydało mi się, że słyszę za sobą szelest. Nie mógł go wywołać nikt z nas, gdyż za mną nie było nikogo. Zacząłem nadsłuchiwać. Szmer się powtórzył. Usłyszałem go wyraźnie i rozpoznałem. Było to tak, jakby ktoś rozsuwał cicho gałązki, na których wisiały zeschłe liście, lub wyciągał źdźbła z wiązki słomy.
Za mną rósł krzak ożyn, a ktoś poruszał jedną jego gałęzią. Mogło tam siedzieć jakieś małe zwierzę, ale położenie nasze nakazywało ostrożność. Nie była wszak wykluczona obecność człowieka, należało więc to zbadać, przekonać się. W tej ciemności? Chociażby!
Wstałem więc i odszedłem powoli, ale nie w kierunku krzaka. Odszedłszy dość daleko, zawróciłem i zbliżyłem się do lasku z właściwej strony. Będąc już zupełnie blisko, położyłem się na ziemi i zacząłem się czołgać ku ożynom tak, że moi ludzie mnie nie zauważyli. Krzak miałem już przed sobą, mogłem go dosięgnąć ręką. Doczołgałem się jeszcze kawałek i istotnie ujrzałem to, czego się spodziewałem.
Siedział tam Indianin, który starał się teraz wydostać z krzewu. Dokonywał też tego naprawdę po mistrzowsku, gdyż zamiast jednego głośnego szelestu następowały po sobie w minutowych odstępach ciche trzaski. Dosłyszałem je tylko dlatego, że leżałem bardzo blisko; gdyby nie to, sztuczka by mu się udała.
Podsunąłem się ku niemu tak, że znalazłem się za jego plecami. Indianin, wydobywając się coraz bardziej, uwolnił już barki, szyję, głowę i miał jeszcze wyciągnąć rękę. Wtem ja, podniósłszy się na kolanach, pochwyciłem go lewą ręką za szyję i uderzyłem prawą pięścią w głowę trzy razy tak, że padł bez ruchu.
– Co to było? – zapytał Sam. – Czyście nic nie słyszeli?
– Tupnął koń Old Shatterhanda – odrzekł Dick.
– Jego nie ma. Gdzie może być? Nie palnie chyba jakiego głupstwa!
– Mylicie się, kochany Samie! Wam się zdaje, że mnie nie ma, a tymczasem ja jestem. A oprócz mnie jest tu jeszcze ktoś inny – wskazałem ręką krzak ożyn.
Sam wstał i poszedł za moją wskazówką.
– Halo! – rzekł. – Tu leży Indianin! Skąd się wziął? Do wszystkich diabłów! – wykrzyknął, bo nagle pojął całą sytuację. – Siedział w krzaku i słyszał wszystko, co mówiliśmy do siebie! Co za nieszczęście wynikłoby z tego dla nas, gdyby mu się udało ujść niepostrzeżenie! Dobrze, że go mamy w ręku! Teraz będzie się musiał wyspowiadać i przyznać do wszystkiego.
– Nie zdradzi niczego, nic z niego nie wydobędziemy.
– Możliwe. Nie potrzebujemy też zbytnio się trudzić. Wiemy bez niego, o co idzie, a czego jeszcze nie wiemy dotychczas, o tym dowiemy się wkrótce, gdyż udam się teraz na tamtą stronę, a wy tu zostaniecie.
Wygłosił te słowa tonem tak stanowczym i rozkazującym, że czułem się zmuszony mu odpowiedzieć:
– Jesteście dziś jakby przemienieni, Samie! Nie sądzicie chyba, że wolno wam mi rozkazywać?
– Tak będzie, jak powiedziałem. Ja teraz pójdę, a wy tu zostaniecie! – powtórzył z uporem.
Poszedł istotnie. Apacze zaczęli szemrać, a Stone rzekł z niechęcią:
– On dzisiaj rzeczywiście jest zupełnie inny niż zawsze.
– Dajcie mu spokój! – odpowiedziałem. – To dzielny człowiek! Nie będę mu, co prawda, posłuszny i pójdę także do Kiowów. W rozdrażnieniu, w jakim się teraz znajduje, może się porwać na coś, czego by nie zrobił kiedy indziej. Zostańcie tu, dopóki nie wrócę, i nie odchodźcie, choćbyście nawet słyszeli strzały. Tylko gdybyście usłyszeli mój głos, pospieszcie mi z pomocą.
Zostawiłem rusznicę tak samo jak Sam swoją Liddy i oddaliłem się. Spostrzegłem, że Hawkens wprost od nas poszedł przez łożysko rzeki. Postanowiłem postąpić inaczej. Kiowowie wiedzieli, że należało nas szukać w górze rzeki, i tam też zwrócili swoją uwagę. Hawkens postąpił błędnie, zbliżając się do nich właśnie z tamtej strony. Postanowiłem podejść ich od strony przeciwnej.
Kiowowie siedzieli pod drzewami w grupach i trzymali w rękach strzelby gotowe do strzału. Biada nam, gdybyśmy wpadli w tę pułapkę, zresztą zastawioną tak widocznie i głupio, że mogli w nią wpaść tylko zupełnie niedoświadczeni ludzie!
Chętnie podsłuchałbym jedną z tych grup, o ile możności tę, przy której znajdował się dowódca. Zacząłem pełzać od drzewa do drzewa.
Po jakimś czasie zobaczyłem Santera wśród czterech Indian. Ponieważ paliło się osiem ognisk, każde drzewo rzucało po kilka cieni i półcieni, które chwiejąc się w różne strony, nadawały laskowi niesamowity wygląd.
Na moje szczęście czerwonoskórzy rozmawiali głośno, gdyż wcale nie zamierzali się kryć; chodziło im właśnie o to, żebyśmy ich nie tylko widzieli, lecz i słyszeli. Dostałem się do zacienionego miejsca i zatrzymałem się, może o dwieście kroków od Santera, który opowiadał o Górze Nuggetów i wzywał czerwonoskórych, ażeby się tam udali wraz z nim po skarby.
– …a potem podążymy ku Górze Nuggetów, aby uśmiercić Winnetou i poszukać złota! – usłyszałem.
– Nie może być tak, jak mój brat myśli. Winnetou musi pochować ojca i siostrę, w tym przeszkodzić mu nie wolno, bo Wielki Duch nie przebaczyłby nam tego. Napadniemy na niego dopiero po pogrzebie. On nie pojedzie już teraz do miast bladych twarzy, lecz powróci do domu. Potem urządzimy zasadzkę albo zwabimy go tak jak Old Shatterhanda, który tu na pewno przybędzie. Czekam tylko na powrót zwiadowcy ukrytego po drugiej stronie. Straże, wystawione daleko, także nie doniosły mi jeszcze o niczym.
Ostatnie słowa mówcy przestraszyły mnie bardzo. Przed laskiem były straże! Co będzie, jeśli Sam Hawkens ich nie spostrzeże? Ledwo to pomyślałem, usłyszałem kilka krótkich okrzyków. Indianie zaczęli nasłuchiwać.
Wtem zbliżyła się od lasku grupa czerwonoskórych, wlokących ze sobą białego. Jeńcem był mój nieostrożny Sam! Postanowiłem natychmiast, że nie zostawię go w niewoli, choćbym miał to przypłacić życiem.
Powstało małe zamieszanie, z którego czym prędzej skorzystałem. Wziąłem do rąk oba rewolwery i rzuciłem się w sam środek Indian.
– Old Shatterhand! – krzyknął Santer i rzucił się do ucieczki.
Posłałem za nim dwie kule, które go jednak nie dosięgły, resztę strzałów dałem do Indian, którzy też się cofnęli.
– Precz stąd! A wy trzymajcie się mnie! – zawołałem do Sama.
Zdawało się, że czerwonoskórzy z przerażenia stracili zdolność do ruchu. Stali jak skamieniali, chociaż do nich strzelałem, umyślnie zresztą w taki sposób, aby ich nie zabić. Chwyciłem Sama za rękę i pociągnąłem go z sobą przez lasek na dół w łożysko rzeki. Wszystko to odbyło się tak prędko, że od mego ataku upłynęła zaledwie minuta.
– Chodźcie za mną! – powiedziałem do Sama, puszczając jego rękę i zwracając się w prawo w dół rzeki, bo należało przede wszystkim odejść od owego lasku na odległość strzału.
Teraz dopiero zaskoczeni czerwonoskórzy przyszli do siebie. Zawyli za nami tak, że zagłuszyli odgłos kroków Sama. Huknęły strzały i nastąpił piekielny hałas.
Kiedy mi się wydało, że odbiegłem już dość daleko, zatrzymałem się na chwilę.
– Samie! – zawołałem stłumionym głosem.
Odpowiedzi nie było.
– Samie, czy mnie słyszycie? – spytałem głośniej.
Nie odpowiedział i teraz. Gdzież on się podział? Szedł przecież za mną. Uciekaliśmy przez zeschły, popękany namuł i głębokie kałuże. Dobyłem zza pasa naboje, nabiłem ponownie rewolwery i zawróciłem wolnym krokiem, aby poszukać Sama. Niestety, bez skutku.
Pobiegłem okrężną drogą do naszego obozu. Tam zastałem wszystkich bardzo wzburzonych.
– Gdzie Sam? Nie ma go tutaj? – spytałem.
– Jak możecie tak pytać? Czyż nie widzieliście, co się z nim stało? W jakiś czas potem, gdy nas opuściliście, usłyszeliśmy okrzyki czerwonoskórych, huknęło kilka strzałów rewolwerowych, a wkrótce potem rozległo się okropne wycie. Następnie padło kilka strzałów ze strzelby i ujrzeliśmy Sama już na tym brzegu. Biegł do nas, ale tuż za nim pędziło mnóstwo Kiowów, którzy go doścignęli i pochwycili. Widzieliśmy to wyraźnie, bo ogniska palą się jasno. Chcieliśmy pójść mu na pomoc, ale pamiętaliśmy o waszym zakazie i zaniechaliśmy tego.
– Zrobiliście bardzo rozsądnie, gdyż w jedenastu nie dokazalibyście niczego, tylko stracili życie.
– Ale co my poczniemy, sir? Sam pojmany!
– Odbijemy go jeszcze tej nocy! – wołali wzburzeni.
Zacząłem rozmyślać, jak by go uwolnić. Musieliśmy zaczekać, gdyż po drugiej stronie panował jeszcze wielki ruch. Wnet jednak uspokoiło się zupełnie, a ciszę przerywały tylko silne, donośne uderzenia tomahawków.
Potem ustały także odgłosy toporów. Gwiazdy wskazywały północ, można było przystąpić do dzieła. We trzech opuściliśmy obóz i ruszyliśmy tą samą drogą, którą szedłem poprzednio. Wydostawszy się na brzeg, położyliśmy się na ziemi i jęliśmy nadsłuchiwać. Dokoła panowała grobowa cisza. Poczołgaliśmy się więc z wolna naprzód, lecz nie ujrzeliśmy nikogo. Wkrótce przekonaliśmy się, że w lasku nie było ani jednego Kiowy.
– Odeszli, rzeczywiście odeszli potajemnie! – rzekł zdziwiony Parker. – A mimo to podsycili ogniska!
– Aby zamaskować swój odwrót. Myśleli, że tymi ogniami utrzymają nas w mniemaniu, że są ciągle tutaj.
Wróciliśmy do obozu, gdzie zastaliśmy wszystko w porządku.
Nie pozostawało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość do rana. Kto mógł spać, spał, a kto nie, ten czuwał. Tak przeszła noc, a gdy rankiem zaczęło szarzeć, udaliśmy się przez rzekę do obozu Kiowów. Ogniska już się wypaliły i pozostały z nich tylko kupy popiołu.Zaczęliśmy badać ślady. Kiowowie wsiedli na konie i odjechali w kierunku południowo-wschodnim.
A Sam Hawkens? Zabrali go ze sobą, co nadzwyczajnie dotknęło Dicka Stone’a i Willa Parkera. Mnie także było serdecznie żal poczciwego westmana.
– Musimy pojechać za tymi Indianami, choćby nie wiem co się miało stać – biadał Dick.
– Mylicie się, Dicku, wcale nie musimy ścigać czerwonoskórych. Oni poszli na górę Nuggetów!
– Ależ im nie wolno przeszkadzać w pogrzebie!
– Nie zamierzają też tego zrobić. Zaczekają na koniec uroczystości. Są wrogo usposobieni do nas i do Apaczów i pragną zemsty. Przybycie Santera było im więc bardzo na rękę. Dowiedziawszy się o śmierci Inczu-czuny i jego córki, ucieszyli się bardzo. Jakże sobie życzą tego samego losu dla Winnetou! Przejechawszy kawałek drogi na południowy wschód i ściągnąwszy, gdy się nadarzy sposobność, jeszcze więcej wojowników, zwrócą się ku Górze Nuggetów, gdzie mają zamiar na nas napaść i wyciąć w pień. Co ty na to, stary Willu?
– Sądzę, że jest tak, jak powiada Old Shatterhand. Musimy natychmiast stąd ruszyć, aby ostrzec na czas Winnetou. Czy godzicie się, sir?
W pół godziny potem byliśmy w drodze, oczywiście niezbyt zadowoleni z wyniku wyprawy. Zamiast pochwycić Santera, utraciliśmy Sama Hawkensa. Jeżeliby jednak moje przypuszczenie się sprawdziło, można by mieć pewną nadzieję, że uwolnimy Sama i pochwycimy Santera.
Już przed południem stanęliśmy u wejścia do parowu prowadzącego na polanę, na której dokonano napadu i morderstwa.
Zostawiliśmy konie w dolinie pod opieką jednego z Apaczów, a sami ruszyliśmy w górę. Na skraju polany stał strażnik, który powitał nas tylko lekkim ruchem ręki. Spostrzegliśmy na pierwszy rzut oka, że pozostałych dwudziestu Apaczów pracowało pilnie nad przygotowaniem pogrzebu dla wodza i jego córki. Mnóstwo wysmukłych drzew, ściętych tomahawkami, przeznaczono na rusztowanie. Oprócz tego leżały tam wielkie stosy kamieni, które ciągle jeszcze znoszono. Do robotników przyłączyli się od razu przybyli ze mną Apacze. Dowiedziałem się, że pogrzeb miał się odbyć nazajutrz.
Nie opodal zbudowano tymczasowy szałas, w którym przechowywano zwłoki obojga zamordowanych. Na wiadomość o naszym przybyciu wyszedł z szałasu Winnetou. Jak nam powiedziano, przesiadywał tam ciągle. Jakżeż wyglądał ten młody wódz Apaczów!
Twarz Winnetou była jakby z kamienia, a oczy spoglądały posępnie. Ruchy miał powolne i ociężałe. Zbliżył się do mnie, obrzucił mnie smętnym, a równocześnie badawczym wzrokiem, uścisnął słabo moją rękę, spojrzał w oczy z wyrazem, który mnie przejął do głębi duszy, i zapytał:
– Kiedy mój brat powrócił?
– W tej chwili właśnie.
– Gdzie jest morderca?
– Umknął.
Uczciwość każe mi przyznać, że podczas tej odpowiedzi spuściłem wzrok ku ziemi. Prawie wstydziłem się własnych słów.
– Czy mój brat stracił jego trop?
– Nie, nie straciłem go jeszcze dotychczas. Morderca przybędzie tutaj niebawem.
– Niech mi to Old Shatterhand opowie.
Usiadłszy z Winnetou na kamieniu, dokładnie i zgodnie z prawdą zdałem mu sprawę ze wszystkiego. Słuchał w milczeniu, dopiero gdy skończyłem, odezwał się:
– Old Shatterhand wykonał swoje zadania znakomicie, a na końcu postąpił nawet bardzo mądrze. Sam Hawkens będzie bardzo żałował swej nieostrożności, ale wydobędziemy go z niewoli. Ja także sądzę, że Kiowowie nadejdą, lecz przyjmiemy ich inaczej, niż się spodziewają. Z jeńcem nie należy się źle obchodzić, ale pilnować go trzeba jak oka w głowie. Jutro wybuduje się grobowce dla Inczu-czuny i Nszo-czi. Czy mój brat będzie przy tym?
– Byłoby mi bardzo przykro, gdyby Winnetou na to nie zezwolił!
– Nie tylko zezwalam, lecz proszę o to. Twoja obecność zachowa może życie wielu synom bladych twarzy. Prawo krwi domaga się śmierci wielu białych ludzi, lecz oko twoje jest jak słońce, które rozmiękcza twardy lód i zamienia go w orzeźwiającą wodę. Wiesz, kogo utraciłem. Bądź mi ojcem i bądź mi siostrą zarazem; proszę cię o to, Szarlih!
Łza zabłysła mu w oku. Wstydził się jej i nie pokazałby nikomu. Skrył się w szałasie, w którym leżeli zmarli.
Dziś po raz pierwszy nazwał mnie po imieniu Karol i później wymawiał to imię zawsze tak samo jak teraz – Szarlih.
Powinienem teraz opowiedzieć o pogrzebie, który się odbył ze wszystkimi indiańskimi ceremoniami. Wiem, że dokładny jego opis byłby zajmujący, ale kiedy przypominam sobie te smutne godziny, dziś jeszcze odczuwam ból tak głęboki, jak gdyby się to stało dopiero wczoraj. Opis pogrzebu wydaje mi się jakby zbezczeszczeniem – nie grobowców, lecz pomnika, który wystawiłem im w mym sercu i który otaczam nieustanną, pełną uszanowania opieką. Dlatego proszę, żeby mi było wolno zaniechać tego opisu.