Читать книгу Winnetou - Karol May - Страница 4
TOM PIERWSZY
ROZDZIAŁ TRZECI
WINNETOU W PĘTACH
ОглавлениеMimo że późno wróciłem, zastałem jeszcze wszystkich na nogach z wyjątkiem Rattlera, który odsypiał swoje przepicie. Hawkens zdjął skórę z niedźwiedzia, ale mięsa nie tknął. Gdy zsiadłem z konia i zaprowadziłem go na miejsce, mały westman rzekł do mnie:
– Gdzie wy się podziewacie, sir? Czekaliśmy na was, bo chcieliśmy skosztować mięsa, a nie mogliśmy go pokrajać bez waszego pozwolenia. Na razie ściągnąłem zeń tylko surdut, tak dobrze na niego zrobiony, że nie miał ani jednej fałdy, hi! hi! hi! Nie weźmiecie mi chyba tego za złe. A teraz rozstrzygnijcie, jak podzielimy się mięsem.
– Dzielcie, jak się wam podoba – odrzekłem – mięso należy do wszystkich. – Wciąż jeszcze byłem pod strasznym wrażeniem mordu. Zdawało mi się, że siedzę z Kleki-petrą i słyszę jego zwierzenia. Ciągle snuły mi się po głowie jego słowa pełne przeczucia bliskiej śmierci. Ale skąd się wzięła prośba, bym właśnie ja został przy Winnetou i dokończył rozpoczętego dzieła? Czemu umierający wystosował ją właśnie do mnie? Kilka minut przedtem sądził, że nie zobaczymy się już nigdy, że droga mojego życia nie zawiedzie mnie do Apaczów, a potem naraz narzucił mi zadanie, które musiało mnie połączyć z tym szczepem.
Gdy inni zajadali ze smakiem mięso, ja siedziałem pogrążony w myślach, dopóki Hawkens nie zbudził mnie z tej zadumy.
– Co z wami, sir? Nie jesteście głodni?
– Nie będę jadł.
– Czy uradziliście, co się stanie z Rattlerem? Należy go ukarać.
– A jak, waszym zdaniem, mamy się do tego zabrać? Czy może każecie zaprowadzić go do San Francisco, Nowego Jorku lub Waszyngtonu i zaskarżyć tam przed sądem jako mordercę?
– Głupstwo! My jesteśmy władzą, która ma go sądzić, gdyż podlega on prawom Zachodu.
– Czy ten Kleki-petra był waszym krewnym lub przyjacielem?
– Bynajmniej.
– O to właśnie idzie. Tak, Dziki Zachód rządzi się własnymi, niezmiennymi i szczególnymi prawami; żąda oka za oko, a krwi za krew, jak w Biblii. Jeśli popełniono morderstwo, to ktoś uprawniony do tego może natychmiast zabić mordercę albo tworzy się specjalny sąd, który wydaje wyrok i od razu go wykonuje. Ale do tego byłby potrzebny przede wszystkim oskarżyciel.
– Ja nim będę!
– Jako oskarżyciel moglibyście wystąpić tylko w wypadku, jeżeli zamordowany był waszym bliskim krewnym lub przyjacielem, ale właśnie stwierdziliście, że tak nie jest.
– Więc Rattler będzie korzystał z bezkarności?
– O tym nie ma mowy. Nie zapalajcie się tak! Daję słowo, że spotka go niechybnie kara ze strony Apaczów.
– A nas razem z nim!
– To bardzo prawdopodobne. Czy sądzicie zresztą, że zapobiegniemy temu, jeśli zabijemy Rattlera? Razem wędrujemy, razem dostaniemy się do niewoli i razem zawiśniemy na haku. Apacze nie tylko jego, lecz także nas uważają za morderców i skoro dostaną nas w ręce, postąpią z nami jak z mordercami.
– I to wszystko przez tego opoja! Apacze zjawią się tu oczywiście w większej liczbie.
– Rozumie się! Wszystko zależy więc od tego, kiedy nadciągną. Mamy czas, żeby umknąć, ale musielibyśmy zostawić wszystko i zaniechać roboty, która jest już na ukończeniu. Kiedy, waszym zdaniem, da się wszystko skończyć przy należytym pośpiechu?
– Za pięć dni.
– Hm! O ile wiem, nie ma tu w okolicy obozu Apaczów. Sprowadzenie pomocy powinno potrwać z siedem dni. Przypuszczam więc, że możemy mierzyć dalej.
– A jeśli wasze obliczenie okaże się mylne? Kto wie, czy Apacze nie ukryją na razie trupa w bezpiecznym miejscu i nie wrócą, aby strzelić do nas z zasadzki?
Sam Hawkens przymknął jedno ze swoich małych oczek, zrobił grymas zdziwienia i zawołał:
– Tam do licha, jacyż wy rozsądni i mądrzy! Ale, prawdę mówiąc, to nie było głupie, coście powiedzieli. Dlatego należy się dowiedzieć, dokąd się Apacze udali. O świcie pojadę za nimi.
– Przecież nie możesz jechać sam – rzekł Stone.
– Już ja bym sobie dał radę – odrzekł Sam. – Ale wyszukam sobie towarzysza.
– Kogo?
– Tego młodego greenhorna – rzekł. I zwracając się do mnie dodał: – Słyszeliście, jaki was jutro czeka wysiłek. Może nie będziemy mieli nawet chwili czasu na popas i spoczynek. Pytam więc, czy nie przekąsicie ani kawałka waszej niedźwiedziej łapy?
– Wobec tego spróbuję przynajmniej.
– Spróbujcie tylko, spróbujcie! Znam ja te próby, hi! hi! hi! Wystarczy skosztować, a nie przestaje się jeść, dopóki nic nie zostanie. Dajcie łapę: upiekę ją wam.
Poczciwy Sam miał słuszność. Kiedy dokonał swego kulinarnego arcydzieła, ugryzłem raz, a równocześnie z pierwszym kęsem zjawił się apetyt. Zapomniałem na razie o zmartwieniach i jadłem rzeczywiście dopóty, dopóki starczyło mięsa.
– A widzicie! – zaśmiał się do mnie Sam. – Istotnie o wiele przyjemniej jeść szarego niedźwiedzia niż zabijać. Wykroimy sobie teraz kilka tęgich kawałów szynki i upieczemy je dzisiaj jeszcze. Weźmiemy je jutro ze sobą na drogę, gdyż na takich zwiadach nie zawsze znajdzie się czas na upolowanie zwierzyny i nie można rozniecać ognia, żeby ją upiec. A teraz połóżcie się i wyśpijcie porządnie. Wyruszamy o brzasku, a trzeba nam sił na jutro. – Dobranoc, sir! Zaśnijcie prędko, żebyście byli wypoczęci, gdy was obudzę!
Spałem istotnie twardo, dopóki mnie nie obudził. Parker i Stone wstali już także, a reszta z Rattlerem włącznie pogrążona była jeszcze we śnie. Zjedliśmy po kawałku mięsa, napiliśmy się wody, napoiliśmy konie i odjechaliśmy. Sam Hawkens udzielił towarzyszom wskazówek, jak się mają zachować w razie niebezpieczeństwa. Słońce jeszcze nie wzeszło, kiedy rozpoczęliśmy tę jazdę, która łatwo mogła się stać niebezpieczna. Były to moje pierwsze, moje najpierwsze zwiady! Ogarnęła mnie ciekawość, jak się też one skończą. Ileż to takich jazd przedsiębrałem później!
Obraliśmy kierunek, w którym odjechali obydwaj Apacze, to jest doliną w dół, a na dole wzdłuż skraju lasu. Na trawie widniały jeszcze ślady; nawet ja, greenhorn, je zauważyłem. Wiodły one na północ, gdy tymczasem mieliśmy szukać Apaczów na południu. Za zakrętem doliny ukazała się przed nami w rosnącym na łagodnym zboczu lesie łysina, spowodowana prawdopodobnie żarłocznością jakichś owadzich szkodników. Tam prowadziły ślady. Przez pewien czas jechaliśmy przez ową łysinę, po czym znaleźliśmy się na prerii, która ku południowi wznosiła się równo i z wolna jak pochyłość dachu. Tu także widać było ślady. Apacze objechali nas bokiem. Znalazłszy się na szczycie owego dachu, ujrzeliśmy pod sobą wielką, porosłą trawą płaszczyznę, która zdawała się ciągnąć bez końca ku południowi. Mimo iż od odjazdu Apaczów upłynęło trzy czwarte doby, widzieliśmy ich ślady ciągnące się równiną w prostej linii. Sam, który dotąd nie rzekł ani słowa, potrząsnął głową i mruknął pod wąsem:
– Ten ślad mi się wcale, a wcale nie podoba!
– A mnie za to bardzo – odpowiedziałem.
– Bo jesteście greenhorn. Wam się ten ślad podoba, bo ciągnie się przed wami tak pięknie, prosto, że ślepy potrafiłby go wymacać rękami. Mnie jednak, staremu bywalcowi sawann, wydaje się to podejrzane.
– Mnie nie.
– Bądźcie cicho, szanowny sir! Nie po to was wziąłem ze sobą, żebyście mi ucierali nosa swoimi niedowarzonymi poglądami. Gdy dwaj Indianie pokazują tak wyraźnie swe ślady, budzi to zawsze podejrzenie, tym bardziej że opuścili nas we wrogich zamiarach. Nasuwa się łatwo przypuszczenie, że chcą nas zwabić w pułapkę. Wiedzą przecież, że pójdziemy za nimi.
– Jestem innego zdania. Nie wierzę w żadną pułapkę.
– Tak? Dlaczego?
– Obaj Apacze zdążają do swoich, aby ich czym prędzej poprowadzić przeciwko nam, a wiozą ze sobą, i to w taki upał, zwłoki. Są to dostateczne przyczyny do przyspieszenia jazdy. Brakło im więc czasu na zacieranie śladów. To jedynie, moim zdaniem, tłumaczy tę okoliczność, że tak dokładnie widzimy ich trop.
– Hm! – mruknął Sam.
– A gdybym nawet nie miał słuszności – mówiłem – to i tak możemy śmiało iść za nimi. Dopóki znajdujemy się na tej równinie, obawy są próżne, gdyż z daleka zobaczymy każdego wroga i cofniemy się zawczasu.
– Hm! – mruknął Sam ponownie, patrząc na mnie z ukosa. – Wspomnieliście o zwłokach. Czy sądzicie, że zabiorą je ze sobą przy tym cieple?
– Tak.
– Nie pochowają po drodze?
– Nie. Zmarły cieszył się u nich wielką powagą. Zwyczaje ich wymagają, żeby go z taką powagą pochowano. Uwieńczeniem tej uroczystości byłoby zabicie przez nich mordercy i pochowanie go obok zwłok zamordowanego. Zachowają je więc niezawodnie i będą się starali dostać w ręce nas i Rattlera. O ile ich znam, to należy się tego spodziewać.
– A skądże ich znacie? Czy urodziliście się w ich kraju?
– Z książek, o których wy nie chcecie nic wiedzieć.
– Well! Jedźmy dalej!
Popędziliśmy cwałem przez równinę. Były to sawanny porosłe krótką trawą, jakich wiele rozciąga się pomiędzy źródliskami Canadianu a Pecos. Ślad był potrójny, jak gdyby ktoś sunął po ziemi wielkie, trójzębne widły. Widocznie konie szły tu jeszcze w takim szyku, w jakim widzieliśmy je podczas odjazdu Apaczów. Musiało być uciążliwe trzymać trupa wyprostowanego na koniu podczas tak długiej drogi, mimo to nie zauważyliśmy dotychczas, aby Indianie ułatwili sobie jakoś tę sytuację. Sądziłem jednak, że nie wytrzymają długo takiej jazdy.
Dalej preria zwężała się, przechodząc w wąski pas łąki, pokryty z rzadka krzakami. Tu przybyliśmy na miejsce, gdzie Apacze się zatrzymali. Było to w pobliżu kępy krzaków, z której wystrzelały w górę wysmukłe dęby i buki. Objechaliśmy ostrożnie zarośla i zbliżyliśmy się do nich dopiero wtedy, kiedyśmy się przekonali, że czerwonoskórych już tam od dawna nie było. Z jednej strony zarośli trawa była zupełnie stratowana i pognieciona. Nasze badania wykazały, że Apacze zsiedli tu z koni, odwiązali trupa i położyli na trawie, następnie wycięli tyki dębowe i odarli je z gałązek.
– Co oni mogli zrobić z tych tyk? – spytał Hawkens, patrząc na mnie jak nauczyciel na ucznia.
– Nosze lub rodzaj sani dla trupa – odrzekłem.
– Skąd o tym wiecie?
– Domyśliłem się. Już dawno czekałem na coś podobnego. To nie drobnostka podtrzymywać zwłoki na koniu tak długo. Spodziewałem się, że jakoś temu zaradzą na pierwszym postoju.
Zsiedliśmy z koni i prowadząc je za sobą, poszliśmy z wolna tropem, który wyglądał teraz zupełnie inaczej niż przedtem; był wprawdzie także potrójny, ale w odmienny sposób. Środkowy, szeroki, pochodził od kopyt końskich, a dwa boczne wyżłobiły sanie, które składały się widocznie z dwu gałęzi podłużnych i kilku poprzecznych.
– Od tego miejsca jechali jeden za drugim – zauważył Sam. – Nie stało się to bez powodu, jest dość miejsca, by mogli jechać obok siebie. Pospieszmy za nimi!
Dosiadłszy znowu koni, pomknęliśmy kłusem. W drodze rozmyślałem nad tym, dlaczego Apacze pojechali teraz gęsiego. Niebawem wydało mi się, że znalazłem właściwą przyczynę, i rzekłem:
– Samie, wytężcie wzrok! Ten ślad zmieni się wkrótce, a my tego nie spostrzeżemy. Oni sporządzili sanie nie tylko po to, żeby sobie ułatwić jazdę, lecz także po to, żeby się móc rozłączyć.
– Co wam przychodzi do głowy? Rozłączyć się? To by im się nawet nie mogło przyśnić, hi! hi! hi!
– Nie mogłoby się przyśnić, bo zrobili to na jawie. Dotychczas graliście wy rolę nauczyciela, a teraz ja was o coś zapytam. Czemu Indianie zwykle jeżdżą gęsiego? Chyba nie dla wygody ani nie ze względów towarzyskich?
– Po to, żeby jadący za nimi nie mógł policzyć, ilu było jeźdźców.
– Sądzę, że w tym wypadku jest to samo, bo dlaczegóż mieliby jechać gęsiego, kiedy jest dość miejsca na trzech jeźdźców?
– Przypadkiem albo, co jest może istotnym powodem, ze względu na zmarłego. Jeden jedzie przodem jako przewodnik, potem koń ze zwłokami, a na końcu drugi, aby uważać, czy sanie się mocno trzymają i czy trup nie spadnie na ziemię.
– Może i tak, ale ja biorę przede wszystkim pod uwagę, że im pilno do nas powrócić. Przewóz zastrzelonego trwa długo, przeto jeden z nich pospieszył prędzej, aby zawiadomić Apaczów.
Niebawem dotarliśmy do płytkiego, ale szerokiego koryta wyschłego strumienia, którym tylko z wiosną spływają wody z gór. Dno między obydwoma niskimi brzegami było zasypane okrągłymi kamykami, między którymi znajdowały się połacie piasku. Trop wiódł w poprzek koryta.
Jadąc powoli, przypatrywałem się dokładnie piaszczystym miejscom. Jeżeli dobrze odgadłem, to tu jeden z Apaczów miał najlepszą sposobność, aby zboczyć z drogi. Gdyby tylko zjechał trochę w dół wyschłym łożyskiem, wiodąc konia nie po piasku, lecz po kamieniach, gdzie nie zostawiał odcisków, mógł zniknąć bez śladu. Jeżeli zaś drugi z koniem wlokącym zwłoki pojechał dalej, to trop jego można było nadal uważać za trop pochodzący od trzech koni.
Jechałem za Hawkensem. Byliśmy już prawie po drugiej stronie, kiedy na piaszczystej mieliźnie, wśród kamyków, zobaczyłem okrągłe wgłębienie z pozapadanymi brzegami, wielkości dość dużej filiżanki. Nie miałem wówczas jeszcze ani tego bystrego wzroku, ani tego doświadczenia, które nabyłem później, ale od razu wydało mi się, że to wgłębienie pochodzi od kopyta końskiego. Dostawszy się na drugi brzeg, Hawkens chciał jechać dalej za tropem, lecz wstrzymałem go, mówiąc:
– Chodźcie no tu na lewo, Samie!
Pojechałem wzdłuż brzegu porosłego trawą. Nie ujechaliśmy więcej niż dwieście kroków, kiedy ujrzeliśmy ślady jeźdźca wychodzące z piasku na brzeg, a potem ciągnące się trawą ku południowi.
– Co to jest, Samie? – zapytałem z niemałą dumą, że mam słuszność, pomimo iż jestem nowicjuszem.
Małe jego oczka omal nie wylazły z oczodołów, a twarz wydłużyła się znacznie.
– Ślady końskie! – odrzekł zdumiony.
– Skąd się tu wzięły?
– Czy ja wiem!
– Ale ja wiem. Zostawił je jeden z Apaczów.
– Jeden z tych dwóch? Nie może być! – zawołał.
– Właśnie że tak! Rozłączyli się, jak się tego spodziewałem. Wróćmy do naszego tropu, a przypatrzywszy mu się dobrze, przekonamy się, że pochodzi teraz już tylko od dwóch koni.
– To byłoby zdumiewające! Zobaczymy! Jestem bardzo ciekaw!
Wróciliśmy i zaczęliśmy śledzić trop baczniej. Odczytaliśmy rzeczywiście, że stąd szły już tylko dwa konie. Sam Hawkens odkaszlnął kilka razy, zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem od stóp do głów.
– No, nie bierzcie mi tego za złe, ale mnie w takich sprawach żółć zalewa! Przychodzi taki greenhorn na Zachód, nie widział jeszcze, jak trawa rośnie, ani nie słyszał, jak śpiewa pchła ziemna, i zaraz na pierwszych zwiadach wywołuje rumieniec wstydu na twarzy starego Sama Hawkensa. Aby zachować przy tym zimną krew, na to trzeba w lecie być Eskimosem, a w zimie Grenlandczykiem, jeśli się nie mylę. Ja w waszym wieku byłem dziesięć razy głupszy. Czy to nie smutne dla westmana, który ma swoją porcję ambicji?
– Nie bierzcie sobie tego tak głęboko do serca.
– O, to boli! Muszę wam przyznać, że mieliście słuszność, ale nie wiem, jakeście do tego doszli.
– Przez logiczne myślenie i wnioskowanie. Umiejętność wyciągania wniosków to ważna rzecz. Dam wam przykład. Chcecie?
– Dobrze.
– Nazywacie się Hawkens. To podobno znaczy po angielsku „sokół”? Słuchajcie więc! Sokół pożera myszy polne. A więc macie znów wniosek: sokół pożera polne myszy, wy się nazywacie Hawkens, a zatem wy pożeracie polne myszy.
Sam otworzył usta, aby zaczerpnąć powietrza oraz pozbierać myśli, popatrzył na mnie przez chwilę niewidzącym wzrokiem, aż wreszcie wybuchnął:
– Sir, stroicie sobie ze mnie żarty? Wypraszam to sobie! Daleko mi jeszcze do pajaca, któremu można skakać po plecach. Obraziliście mnie ciężko tym diabelskim twierdzeniem, że pożeram myszy.
– Wprawdzie nie będziemy się pojedynkować, ale ja za to dam wam pewną satysfakcję.
– Jaką?
– Daruję wam moją skórę niedźwiedzią.
Małe jego oczka zamigotały natychmiast.
– Przecież sami jej potrzebujecie!
– Nie; oddam ją wam.
– Tam do licha, przyjmuję bez namysłu. Dziękuję nadzwyczajnie! Halo, a to się tamci będą złościli! Z tej skóry zrobię nową bluzę myśliwską, bluzę ze skóry szarego niedźwiedzia. Co za tryumf! Sam ją uszyję. Musicie wiedzieć, że jestem znakomitym krawcem. Przypatrzcie się tylko mojej, jak ją pięknie naprawiłem!
Wskazał na przedpotopowy wór, w który był odziany. Było tam tyle łat skórzanych naszytych jedna na drugą, że bluza miała grubość deski.
– Ale – dodał z wielkim zadowoleniem – uszy, pazury i zęby wy dostaniecie, bo ja obejdę się bez tych trofeów, a wy zdobyliście je, narażając życie. Zrobię wam z tego naszyjnik, ponieważ znam się na takich robotach. A co do książek, których tyle przeczytaliście, przyznaję teraz, że nie są wcale tak złe i że można się z nich dużo nauczyć. Czy naprawdę napiszecie także jakąś książkę?
– Może nawet kilka.
– O tym, co przeżywacie?
– Tak.
– I ja się także tam znajdę?
– Znajdą się tylko moi najlepsi przyjaciele. Będzie to rodzaj pomnika dla nich.
– Hm, hm! Wybitni! Pomnik! To brzmi już zupełnie dobrze. A więc ja także?
– Tylko jeżeli chcecie.
– Słuchajcie, sir, ja chcę. Proszę was nawet o to, żebym się tam dostał.
– Zgoda, stanie się tak.
– Dobrze, ale musicie mi zrobić jedną przyjemność! Opowiecie tam wszystko, cośmy przeżyli?
– Rozumie się.
– To opuśćcie tę okoliczność, że nie zauważyłem tego rozgałęzienia tropu. Żeby Sam Hawkens nie znalazł czegoś takiego! Wstydziłbym się wszystkich czytelników, którzy zechcą poznać Dziki Zachód z waszych książek. Jeśli będziecie tacy dobrzy to zataić, możecie sobie śmiało pisać o myszach i szczurach. Wszystko mi jedno, co sobie ludzie pomyślą o tym, co zjadam, ale gdyby mnie uważali za westmana, który pozwala odjechać Indianinowi i nie umie tego wyczytać ze śladów, toby mnie gryzło, bardzo by mnie gryzło!
– To nie może być, kochany Samie. Każdą wymienioną osobę muszę przedstawić taką, jaka jest. W takim razie wolę w ogóle o was nie wspominać.
– Nie, nie, ja chcę być w tej książce! Napiszcie już całą prawdę. Jeżeli napiszecie wszystko o moich błędach, będzie to dla czytelników, takich głupich jak ja, ostrzeżeniem i zachętą do czegoś lepszego, hi! hi! hi! Ja natomiast wiedząc, że będę wydrukowany, postaram się z całych sił, by tego rodzaju błędów unikać. A zatem zgoda między nami?
– Tak. Jedźmy dalej!
– Za którym śladem?
– Jeden Apacz ze zwłokami posuwał się wolno, a za to drugi wyjechał naprzód, aby czym prędzej zgromadzić wojowników; będzie to więc prawdopodobnie wódz.
– Tak! To słuszne. Pojedziemy za synem, bo chcę zobaczyć, czy się jeszcze zatrzymał po drodze, zależy mi na tym. A więc naprzód, sir!
Ruszyliśmy dalej kłusem, przy czym nie zaszło nic godnego wzmianki. Dopiero na godzinę przed południem Sam się zatrzymał i rzekł:
– Na razie wystarczy, Winnetou jechał także przez całą noc; widocznie bardzo im pilno i należy się wkrótce spodziewać napadu; może nawet jeszcze w przeciągu pięciu dni potrzebnych do ukończenia roboty.
– To byłoby źle!
– Zapewne. Gdybyśmy przerwali pracę i uciekli, zostałaby nie dokończona, a gdy pozostaniemy, napadną na nas i robota i tak nie zostanie wykonana. Trzeba z Bancroftem poważnie pomówić o całej tej sprawie.
– A może ukryjemy się na przykład w bezpiecznym miejscu, a potem gdy Apacze się cofną, skończymy robotę!
– Tak, to dałoby się może zrobić. Zobaczymy, co inni na to powiedzą. Teraz musimy się spieszyć, aby jeszcze przed nocą dostać się do obozu.
Wracaliśmy tą samą drogą. Nie oszczędzaliśmy wierzchowców, ale mimo to mój deresz był jeszcze zupełnie rześki, a „nowa Mary” wyglądała tak, jak gdyby dopiero wyszła ze stajni. Przebyliśmy w krótkim czasie znaczną przestrzeń, aż zatrzymaliśmy się nad potokiem, gdzie napoiliśmy konie i sami, zsiadłszy z nich, odpoczęliśmy z godzinkę, rozciągnięci w zaroślach na miękkiej trawie.
Nie mając o czym mówić, leżeliśmy cicho. Ja myślałem o Winnetou i czekającej nas walce z nim i z jego Apaczami, a Sam Hawkens zamknął oczy i… zasnął, co poznałem po miarowym ruchu jego klatki piersiowej.
Wtem nadarzyła się sposobność przekonania się, jak bystre są zmysły ludzi i zwierząt na Dzikim Zachodzie. Muł stał w zaroślach tak, że był niewidoczny.
Wtem wydał z siebie dziwne, jakby ostrzegawcze parsknięcie, a Sam zbudził się w tej chwili i zerwał na równe nogi.
– Zasnąłem, Mary parsknęła i to mnie zbudziło. Zbliża się człowiek lub zwierzę. Gdzie muł?
– Tutaj w zaroślach. Chodźcie!
Wleźliśmy w krzaki i zobaczyliśmy Mary. Strzygła żywo długimi uszami, a ogon podnosiła i opuszczała. Ujrzawszy nas, uspokoiła się, uszy i ogon przestały się poruszać. Zwierzę było widocznie dawniej w dobrych rękach.
Rzuciwszy okiem pomiędzy gałęzie, ujrzeliśmy sześciu Indian jadących jeden za drugim naszym tropem od północy, dokąd właśnie zmierzaliśmy. Pierwszy z nich, niewielkiej, lecz muskularnej postaci, miał głowę spuszczoną i nie odwracał widocznie oczu od śladów. Wszyscy ubrani byli w skórzane spodnie i ciemne sukienne bluzy, a uzbrojeni w strzelby, noże i tomahawki. Twarze świeciły im się od tłuszczu, przecinały je na poprzek dwa pasy: niebieski i czerwony.
Zacząłem się już niepokoić tym spotkaniem, kiedy Sam się odezwał, nie tłumiąc bynajmniej głosu:
– Co za spotkanie! To nas ocali, sir!
– Ocali? Jak to? Mówcie ciszej, bo są już tak blisko, że mogą nas usłyszeć.
– Niech słyszą, to ludzie ze szczepu Kiowa. Na czele jedzie Bao, co w ich języku oznacza: „lis”, dzielny i chytry wojownik, jak to widać z imienia. Wódz tych ludzi nazywa się Tangua; to przedsiębiorczy czerwonoskóry, a zarazem mój przyjaciel. Mają barwy wojenne na twarzy i są przypuszczalnie na zwiadach.
To czerwone plemię jest prawdopodobnie mieszaniną Szoszonów i Pueblów. Na terytorium dla Indian wyznaczono im osobne miejsce, ale wiele ich oddziałów dociera aż do Nowego Meksyku. Oddziały te mają dużo dobrych koni. Z powodu żądzy grabieży są bardzo niebezpieczni dla białych i dlatego najzawziętszymi ich wrogami są graniczni osadnicy. Kiowowie żyją także na stopie wojennej z rozmaitymi plemionami Apaczów, ponieważ nie oszczędzają zazwyczaj mienia i życia swych czerwonoskórych braci. Są to, jednym słowem, bandy rozbójników.
Kiowowie przyjechali za naszym tropem i zauważyli ślady wiodące w zarośla. Wywnioskowali z tego oczywiście, że w zaroślach znajdują się ludzie. Natychmiast więc zawrócili swoje nadzwyczaj silne i ruchliwe konie i popędzili w przeciwnym kierunku, aby się dostać poza odległość strzału. Na to Sam wystąpił z zarośli, zwinął dłonie w trąbkę i wydał przeraźliwy, donośny okrzyk znany widocznie Indianom, gdyż stanęli i spojrzeli za siebie. Sam zawołał powtórnie i dał im znak ręką. Zwiadowcy zrozumieli okrzyk i znaki, a spostrzegłszy Sama, wrócili cwałem.
– Skąd nasz biały brat – zapytał dowódca – wziął się na drodze swych czerwonoskórych przyjaciół?
– Bao, chytry lis, spotkał mnie, bo znalazł się na moim tropie – odrzekł Sam.
– Myśleliśmy, że to ślady czerwonych psów, których szukamy – rzekł Lis łamaną, lecz dość zrozumiałą angielszczyzną.
– O jakich psach mówi mój czerwony brat?
– O Apaczach z plemienia Mescalerów. Wykopaliśmy topór wojenny między nami a tymi parszywymi kujotami.
– Uff! To mnie cieszy! Niech moi bracia usiądą z nami. Mam ich zawiadomić o czymś ważnym.
Lis spojrzał na mnie badawczo i zapytał:
– Nie widziałem jeszcze tej bladej twarzy. Czy należy już do wojowników białych mężów? Czy zdobyła sobie już imię?
Moje właściwe nazwisko nie zrobiłoby wrażenia. Toteż Sam Hawkens, przypomniawszy sobie słowa Wheelera, odrzekł:
– Ten mój najmilszy brat i przyjaciel przybył niedawno przez Wielką Wodę z ojczyzny, gdzie jest wielkim wojownikiem. Nie widział nigdy przedtem bizona ani niedźwiedzia, a mimo to walczył przedwczoraj z dwoma bykami i zabił je, aby ocalić mi życie, a wczoraj zakłuł nożem szarego niedźwiedzia z Gór Skalistych. Dlatego biali z Zachodu nadali mu imię Old Shatterhand.
W ten sposób opatrzono mnie bez mojego zezwolenia imieniem wojennym, które odtąd stale w tamtych stronach nosiłem.
Lis podał mi rękę i rzekł przyjaźnie:
– Jeśli Old Shatterhand pozwoli, będziemy jego braćmi i przyjaciółmi. Zapalimy z nim fajkę pokoju.
Potem Kiowowie usiedli z nami nad wodą. Lis dobył fajkę, której ostra woń odurzyła mój nos już z daleka. Napchał ją mieszaniną złożoną, jak się zdawało, z buraków, liści lnu, siekanych żołędzi i kapusty, zapalił ją, powstał, pociągnął raz, wydmuchnął dym ku niebu i ku ziemi i powiedział:
– Tam na górze mieszka Dobry Duch, a tu na ziemi rosną rośliny i żyją zwierzęta, które on przeznaczył dla Kiowów.
Następnie pociągnął jeszcze cztery razy, wypuszczając dym ku północy, południu, wschodowi i zachodowi.
– W tych stronach – rzekł potem – mieszkają czerwoni i biali mężowie przywłaszczając sobie bezprawnie rośliny i zwierzęta. My jednak znajdziemy ich i zabierzemy, co do nas należy. Powiedziałem, howgh!
Co za mowa! Jakże odmienna od tych, jakie dotąd czytałem, a później tak często słyszałem. Ten Kiowa oświadczył otwarcie, że wszystko, co jest na ziemi, uważa za własność swego plemienia, a tym samym uznaje grabież nie tylko za swoje prawo, ale wprost za obowiązek! I ja miałem teraz zostać przyjacielem tych ludzi! Niestety, kto wejdzie między wrony, musi krakać jak i one.
Lis podał Samowi tę zgoła niepokojową fajkę pokoju, on zaś dzielnie pociągnął sześć razy i wygłosił następujące słowa:
– Wielki Duch nie zważa na rozmaitość skór ludzkich, gdyż ludzie mogą się posmarować farbami, by go oszukać, Wielki Duch zaś patrzy w serce. Serca wojowników sławnego szczepu Kiowa są dzielne, nieustraszone i wierne. Moje serce przywiązane jest do nich, jak mój muł do drzewa, i zawsze tak będzie, jeśli się nie mylę. Powiedziałem, howgh!
Taki to był Sam Hawkens, ów mały i chytry człowiek, który umiał każdą sprawę uchwycić z najlepszej strony. Mowę jego nagrodzono kilkakrotnym „uff, uff, uff!”. Ale cóż, kiedy popełnił teraz tę zbrodnię, że i mnie wetknął do ręki glinianego śmierdziela. Podniosłem się, zrobiłem ręką uroczysty ruch i pociągnąłem po raz pierwszy. Przekonałem się, że w fajce znajdowały się wszystkie podane poprzednio składniki, a ponadto jeszcze piąty: teraz bowiem poczułem nosem i językiem coś jakby zapach i dym ze spalonego pilśniowego buta. Wydmuchnąłem dym także ku niebu i ziemi i rzekłem:
– Z nieba spada promień słońca i deszcz, stamtąd pochodzą wszelkie dobre dary i błogosławieństwo. Ziemia przyjmuje ciepło i wilgoć i daje za to bizona i mustanga, niedźwiedzia i jelenia, dynię i kukurydzę, a przede wszystkim szlachetną roślinę, z której mądrzy czerwoni mężowie przyrządzają kinnikinnik, rozszerzający z fajki pokoju zapach miłości i braterstwa.
Czytałem swego czasu, że Indianie nazywają swój mieszany tytoń „kinnikinnik”, i wyzyskałem teraz tę wiadomość. Pociągnąłem znów dymu i wypuściłem go na wszystkie cztery strony świata. Zapach okazał się bardziej skomplikowany niż przedtem. Poznałem wyraźnie obecność dwóch jeszcze składników, a mianowicie kalafonii i obciętych paznokci. Po tym znakomitym odkryciu mówiłem dalej:
– Na zachodzie wznoszą się Góry Skaliste, a na wschodzie rozciągają się równiny, na północy lśnią jeziora, na południu zaś przewalają się wielkie wody morza. Gdyby cały ten kraj był moją własnością, darowałbym go wojownikom Kiowa, gdyż uważam ich za braci. Oby w tym roku upolowali dziesięć razy tyle bizonów i pięćdziesiąt razy tyle niedźwiedzi, ile głów liczy ich plemię. Oby ziarnka kukurydzy były jako dynie, dynie tak wielkie, żeby z jednej łupiny można było wykroić dziesięć owoców. Powiedziałem, howgh!
Mnie to zbyt wiele nie kosztowało, że życzyłem im tych wszystkich wspaniałości, oni zaś cieszyli się, jak gdyby je istotnie dostali. Była to najlepsza z moich mów, jakie kiedykolwiek w życiu wygłosiłem, toteż przyjęto ją z bezprzykładną radością. Lis tak szeroko rozwierał usta za każdym swoim „howgh”, że udało mi się pozbyć fajki pokoju, wsunąwszy mu ją pomiędzy długie, żółte zęby. On zamilkł natychmiast, pragnąc napawać się jej zawartością.
Wyjąłem z kieszeni cygaro i zapaliłem je dla zabicia przykrego smaku. Jakież pożądliwe spojrzenia zwrócili teraz na mnie czerwonoskórzy! Lis otworzył usta, aż mu fajka wypadła. Widać było po nim, że wolałby teraz jedno cygaro niż tysiąc fajek pokoju i kinnikinniku. Zabrałem ze sobą sporo cygar, mogłem więc dać każdemu z Indian po jednym.
Na tym skończyły się formalności. Czerwonoskórzy byli teraz w najlepszym nastroju. Toteż Sam rozpoczął pytaniem:
– Moi bracia mówią, że wykopano topór wojenny między nimi a Apaczami Mescalero. Od kiedy topór nie spoczywa już w ziemi?
– Od czasu, który blade twarze nazywają dwa tygodnie. Mój brat Sam przebywał widocznie w dalekich stronach, skoro nie słyszał o tym.
– To prawda. Ale co skłoniło moich braci do pochwycenia za broń?
– Te psy Apacze zabiły naszych czterech wojowników.
– Gdzie?
– Nad Rio Pecos.
– Wszak tam nie stoją wasze namioty. Czego tam chcieli wasi wojownicy?
Nie namyślając się ani chwilki, Kiowa powiedział całą prawdę:
– Gromada naszych wojowników wyruszyła, aby nocą zabrać konie Apaczów. Te psy śmierdzące czuwały jednak dobrze. Zaczęli się bronić i zabili nam czterech dzielnych wojowników. Dlatego między nami a nimi został wykopany topór wojenny.
Kiowowie postanowili zatem ukraść konie, ale ich schwytano i odpędzono. Sami byli temu winni, że kilku z nich postradało życie. Mimo to mieli za to odpokutować Apacze, którzy bronili swojej własności. Tymczasem Sam pytał dalej:
– Czy Apacze wiedzą o tym, że wasi wojownicy wyruszyli przeciwko nim?
– Czy brat mój sądzi, że powiedzieliśmy im to? Napadniemy na nich znienacka, zabijemy, ilu zdołamy, i zabierzemy potem wszystko, co nam się przyda z ich rzeczy.
To było straszne! Nie mogłem się dłużej powstrzymać od pytania:
– Dlaczego dzielni moi bracia chcieli zabrać konie Apaczom? Słyszałem, że bogaty szczep Kiowa posiada daleko więcej koni, niż potrzebuje.
Lis spojrzał mi w twarz z uśmiechem i odrzekł:
– Mój młody brat Old Shatterhand przybył zza Wielkiej Wody i jeszcze nie wie, jak żyją i myślą ludzie po tej stronie. Tak, mamy dużo koni, ale przybyli biali mężowie i chcieli je od nas zakupić. Chcieli tak dużo, że nie mogliśmy im takiej ilości dostarczyć. Wtedy biali opowiedzieli nam o stadach koni Apaczów i przyrzekli za każdego ich konia tyle towarów i brandy, co za konia Kiowów. Wobec tego nasi wojownicy udali się po konie do Apaczów.
A więc kto był winien śmierci już poległych i przyszłego rozlewu krwi? Biali handlarze koni, którzy chcieli płacić za nie wódką i wysyłali Kiowów na kradzież!
– Czy mój brat Lis wyszedł na zwiady? – pytał dalej Sam.
– Tak.
– Kiedy wasi wojownicy przybędą za wami?
– Może o jeden dzień później.
– Kto nimi dowodzi? Ilu ma wojowników ze sobą?
– Sam waleczny wódz Tangua. Przywiedzie dwakroć po sto. Spadniemy na Apaczów jak orzeł na wrony, które go nie spostrzegły.
– Mój brat się myli. Apacze wiedzą, że Kiowowie mają na nich uderzyć.
Lis potrząsnął głową z niedowierzaniem i odrzekł:
– Skądże by się o tym dowiedzieli? Czy uszy ich sięgają do namiotów Kiowów?
– Apacze mają uszy, które umieją chodzić i jeździć. Widzieliśmy wczoraj czworo takich uszu, które były koło namiotów Kiowów, by podsłuchiwać.
– Uff! Czworo uszu? A więc dwaj wojownicy byli u nas na zwiadach? W takim razie wracam zaraz do wodza. Wyruszyło tylko dwustu wojowników.
– Ja pojadę z tobą, ale nie do Tanguy, lecz do naszego obozu.
– Mój brat Sam bardzo się myli.
– Połuchaj, co ci powiem! Czy chcecie wodza Apaczów, Inczu-czunę, schwytać żywcem?
– Uff! – zawołał Kiowa, jakby tknięty iskrą elektryczną, a jego ludzie nadstawili uszu.
– I jego syna z nim razem?
– Uff, uff! Znam mego brata Sama, bo inaczej pomyślałbym, że na jego języku mieszka teraz żart, którego nie mógłbym ścierpieć.
– Pshaw! Mówię poważnie. Możecie żywcem pochwycić wodza i jego syna.
– Gdzie i kiedy?
– Koło naszego obozu. Już wkrótce.
– Ja nie wiem, gdzie się ten obóz znajduje.
– Zobaczycie, gdyż pojedziecie bardzo chętnie, usłyszawszy to, co teraz powiem.
Opowiedział im o naszym sektorze i o tym, co tu robimy, przeciw czemu oni nic nie mieli, a potem o spotkaniu z obu Apaczami i dodał do tego uwagę:
– Zdziwiłem się widząc, że obaj wodzowie byli sami, i sądziłem, że w czasie polowania na bizony odłączyli się na krótko od swych wojowników. Ale teraz wiem, co to znaczy. Obaj Apacze byli u was na zwiadach. Teraz udali się do domu. Jazda Winnetou opóźni się, bo wiezie zwłoki, ale Inczu-czuna pojechał naprzód i zajeździ konia na śmierć, jeśli będzie potrzeba, by zgromadzić swych wojowników.
– Dlatego muszę prędko donieść o tym naszemu wodzowi!
– Niechaj mój brat zaczeka i pozwoli mi skończyć! Apacze zechcą się zemścić podwójnie, na was i na nas, z powodu zamordowania Kleki-petry. Wyślą więc większy oddział przeciwko wam, mniejszy przeciwko nam, a na czele tego drugiego stanie wódz ze swoim synem. Po napadzie na nas połączą się z większym oddziałem. Gdy ci pokażę nasz obóz, pojedziesz do twego wodza i oznajmisz mu wszystko, co wiesz ode mnie. Następnie przybędziecie do nas, zaczekacie na Inczu-czunę i weźmiecie go do niewoli z jego niewielką garstką. Was jest dwustu, a on nie przyprowadzi więcej niż pięćdziesięciu. Nas jest dwudziestu białych i pomożemy wam oczywiście; zwyciężycie więc Apaczów z wielką łatwością. Skoro potem dostaniecie w swe ręce obu wodzów, będzie to znaczyło tyle samo, jak gdybyście opanowali cały szczep. Będziecie mogli wówczas zażądać, co wam się spodoba. Czy mój brat nie uznaje słuszności tego wszystkiego?
– Tak. Plan mojego brata Sama jest dobry. Skoro wódz się o nim dowie, czym prędzej zastosujemy się do tego planu.
– A więc ruszajmy i jedźmy szybko, żebyśmy jeszcze przed nocą dotarli do obozu!
Wsiedliśmy na wypoczęte już konie i popędziliśmy cwałem. Oczywiście teraz nie trzymaliśmy się już tropu, lecz jechaliśmy wprost do obozu, nie potrzebowaliśmy więc kołować.
Muszę nadmienić, że postępowanie Sama wcale mnie nie zbudowało, a raczej nawet rozgniewało. Winnetou, ten szlachetny Winnetou, miał razem z ojcem i pięćdziesięcioma wojownikami wpaść w zastawioną pułapkę! Jeśliby się to udało, oni obaj i ich Apacze byliby zgubieni. Jak mógł Hawkens doradzić coś podobnego!
Wszystkie moje starania, aby po drodze zbliżyć się do niego i odciągnąć go choćby na krótko od Kiowów, były daremne. Chciałem odwieść go od jego planu, a zaproponować na to miejsce inny, lecz on przeczuwał widocznie i nie odstępował od boku dowódcy zwiadowców. Gdy przybyliśmy do obozu, Hawkens nie zwracał uwagi na moje próby zbliżenia i opowiadał teraz towarzyszom obozu, jak spotkaliśmy się z Kiowami i co teraz miało nastąpić.
Kiowów przyjęto gościnnie, dano im sporo mięsa niedźwiedziego do jedzenia, po czym opuścili nasz obóz, chcąc jak najszybciej zawiadomić swoich. Dopiero po ich odjeździe Sam podszedł do mnie, położył się obok na trawie i rzekł zwyczajnym tonem wyższości:
– Macie dzisiaj markotną minę, sir. Powodem tego jest zapewne jakieś zaburzenie albo w trawieniu, albo w duchowych wnętrznościach, hi! hi! hi! Otwórzcie swe serce, wyjawcie przyczynę, a ja was wyleczę.
– Cieszyłbym się bardzo, gdybyście to potrafili.
– Potrafię, potrafię; możecie mi wierzyć.
– Więc powiedzcie mi, jak wam się podobał Winnetou.
– Niesłychanie. Wam chyba także.
– I wy chcecie jego zguby! Jak się to jedno z drugim zgadza?
– Zguby? Ja jego? Ani to przez myśl nie przeszło jedynemu synowi mojego ojca. Tak polubiłem Winnetou, że gdyby się znalazł w niebezpieczeństwie, oddałbym życie za niego.
– A dlaczegóż w takim razie zwabiacie go w pułapkę?
– Aby nas obronić przed nim i jego Apaczami. Inczu-czuna, jak sądzę, nie tylko wyszedł z Winnetou na zwiady, lecz równocześnie kazał swoim wojownikom przygotować się i wyruszyć. Niezawodnie posunęli się oni dość daleko naprzód, a że zarówno wódz, jak i Winnetou będą jechali całą noc, spodziewam się, że spotka się z nimi już jutro rano lub przed południem. W przeciwnym razie nie wytężałby tak konia. Pojutrze wieczorem może się już tu pojawić. Widzicie z tego, w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie i jak jest już ono bliskie. Jak to dobrze, że pojechaliśmy za nim! Nie spodziewałbym się go tu tak szybko!
– Muszę przestrzec Winnetou przed Kiowami – wtrąciłem.
– Broń Boże! – zawołał. – To by nam tylko zaszkodziło, bo Apacze umknęliby, pozostając dla nas nadal równie groźnymi mimo obecności Kiowów. Nie, oni muszą być pojmani i muszą zajrzeć śmierci w oczy. Jeśli ich potem potajemnie uwolnimy, to będą nam winni wdzięczność i zaniechają zemsty. Co najwyżej zażądają od nas Rattlera, a ja im nie odmówię. Co wy na to, rozgniewany dżentelmenie?
Podałem mu rękę mówiąc:
– Jestem zupełnie uspokojony, kochany Samie; bardzo dobrze to wszystko obmyśliliście!
– Prawda? Sam Hawkens jada podobno, jak ktoś powiedział, polne myszy, ale ma on także swoje dobre strony, hi! hi! hi! A zatem zgoda między nami?
– Tak, stary Samie.
– To kładźcie się i śpijcie spokojnie. Jutro będzie sporo roboty. Powiem teraz Stone’owi i Parkerowi, o co chodzi.
Czyż to nie było dobre, kochane człowieczysko, ten stary Sam Hawkens? Wyrazu „stary” nie biorę dosłownie. Nie miał on więcej niż lat czterdzieści, ale przeraźliwy zarost, straszliwy nos, wystający jak wieża strażnicza, i bluza skórzana, jak gdyby zbita z desek, czyniły go o wiele starszym.
Po odejściu Sama starałem się zasnąć, lecz sen długo nie przychodził. Własne myśli nie dawały mi spokoju. Hawkens mówił o swoim planie z taką ufnością, jak gdyby niepowodzenie było zupełnie wykluczone, ja jednak nie podzielałem jego zapatrywania. Postanowiliśmy uwolnić Winnetou i jego ojca, ale nie zostało powiedziane bynajmniej, co się stanie z resztą Apaczów. Czy mieli oni zostać w rękach Kiowów, a tylko wodzowie ocaleć? To mi się wydało niesłuszne.
Dumałem nad tym jeszcze długo, przewracałem się z boku na bok, ale nie znalazłem żadnego wyjścia. W końcu uspokoiła mnie do pewnego stopnia myśl, że chytry Sam Hawkens wybrnie jakoś z tych trudności.
Nazajutrz rano wziąłem się ze zdwojoną gorliwością do pomiarów. Każdy starał się, jak mógł, posuwaliśmy się więc naprzód szybciej niż zwykle. Rattler trzymał się z dala, włóczył się bez zajęcia tu i tam, ale jego westmani obchodzili się z nim przyjaźnie, jak gdyby nic nie zaszło. Wobec tego nabrałem przekonania, że w razie nieporozumienia z nim nie będę mógł na nich liczyć.
Wieczorem okazało się, że odmierzyliśmy trasę dwa razy dłuższą niż zwykle, mimo że teren był trudniejszy niż przedtem. Znużeni tym wysiłkiem, położyliśmy się zaraz po wieczerzy. Obóz posunął się oczywiście naprzód.
Następnego dnia pracowaliśmy również pilnie aż do południa, przeszkodziło nam dopiero przybycie Kiowów.
Indianie, silne, wojownicze postacie, siedzieli na dobrych koniach i wszyscy bez wyjątku uzbrojeni byli w strzelby, noże i tomahawki. Naliczyłem ich przeszło dwustu. Ich dowódca miał rzeczywiście niezwykły wzrost, surowe, ponure rysy twarzy i dwoje drapieżnych oczu, po których trudno było spodziewać się czegoś dobrego. Biła z nich żądza grabieży i walki. Nazywał się Tangua, czyli „Dowódca”. Patrząc na jego twarz i oczy, doznawałem lęku i trwogi na myśl, że Inczu-czuna i Winnetou mogą się dostać w jego ręce.
Tangua przybył jako nasz przyjaciel i sprzymierzeniec, ale nie zachowywał się bynajmniej przyjaźnie. Dowódca jechał z Lisem na czele czerwonoskórej gromady, a przybywszy do nas, nie zsiadł z konia, by nas powitać, lecz zrobił ręką ruch rozkazujący, na skutek czego jego ludzie otoczyli obóz. Potem zbliżył się do naszego wozu i podniósł płachtę, aby zajrzeć do środka. Zawartość nęciła go widocznie, gdyż zsiadł z konia i wlazł na wóz, aby zbadać, co się na nim znajduje.
– Oho! – rzekł Sam Hawkens stojący przy mnie. – On widocznie uważa nas i naszą własność za swoją zdobycz, jeśli się nie mylę. Jeżeli sobie wyobraża, że Sam Hawkens jest tak głupi, żeby wpuszczać wilka do obory, to się przekona o czymś zupełnie innym. Zaraz mu to pokażę. Chodźcie do wozu i posłuchajcie, jak Sam Hawkens rozmawia z takimi łotrzykami. Zachowanie jego nie tylko mnie złości, lecz także budzi obawę co do losu nas wszystkich. Popatrzcie na te marsowe miny, jakie oni do nas stroją. Zaraz im dowiodę, że Sam Hawkens jest tutaj. Chodźcie więc!
Udaliśmy się ze strzelbami w ręku do wozu, w którym buszował Tangua. Opanowało mnie przy tym nieprzyjemne uczucie. Stanąwszy koło wozu, Sam rzekł ostrzegawczo:
– Czy sławny wódz Kiowów ma ochotę przejść się za kilka chwil w odwieczne krainy?
Zapytany, zwrócony do nas plecami, podniósł się, odwrócił i odrzekł szorstko:
– Czemu blade twarze przeszkadzają mi tym głupim pytaniem? Tangua będzie kiedyś rządził w odwiecznych krainach, ale jeszcze dużo czasu upłynie, zanim się tam wybierze.
– Ten czas będzie może tylko minutą.
– Dlaczego?
– Zleź z wozu, to ci powiem, ale czym prędzej!
– Zostanę tutaj!
– Dobrze, to leć w powietrze!
Po tych słowach Sam odwrócił się i udał, że odchodzi. Na to wódz szybko zeskoczył z wozu, pochwycił Hawkensa za ramię i zawołał:
– Dlaczego Sam Hawkens mówi takie słowa?
– Aby cię przestrzec przed śmiercią, która by cię porwała, gdybyś jeszcze przez kilka chwil został na wozie.
– Uff! Śmierć jest na wozie? Gdzie? Pokaż mi ją!
– Może później. Czy twoi zwiadowcy nie powiedzieli ci, po co tutaj jesteśmy?
– Powiedzieli mi. Chcecie wybudować drogę dla ognistego konia bladych twarzy.
– Słusznie! Taka droga przechodzi przez rzeki, przepaście i skały, a te ostatnie zwykle rozsadzamy. Przypuszczam, że ci o tym wiadomo. Czy słyszałeś kiedy, czym rozsadzamy skały stojące na drodze naszego konia ognistego? Czy myślisz, że prochem, którym strzelacie ze swoich strzelb?
– Nie. Blade twarze zrobiły inny wynalazek, którym mogą rozsadzać całe góry.
– Słusznie! Ten wynalazek mamy na wozie. Jest on wprawdzie dobrze opakowany, ale kto nie wie, w jaki sposób wziąć paczkę do ręki, i dotknie jej, ten jest zgubiony, bo pęknie mu w rękach i rozerwie go na tysiąc kawałków.
– Uff, uff! – zawołał przerażony. – Czy byłem blisko tych paczek?
– Tak blisko, że gdybyś nie zeskoczył, znajdowałbyś się już teraz w odwiecznych krainach myśliwskich. A z czym byś tam poszedł? Nie ujrzano by na tobie ani świętych „leków”, ani skalpowego kosmyka.
Indianina, schodzącego w wieczne ostępy myśliwskie bez „leków” i skalpowego kosmyka, przyjmują zmarli bohaterowie z pogardą i kiedy ci szczęśliwcy pławią się w indiańskich rozkoszach, on musi się kryć przed ich oczyma. Tak wierzą czerwonoskórzy. Mimo ciemnej barwy skóry widać było, że wodzowi krew z twarzy uciekła ze strachu.
– Uff! – zawołał po chwili. – Jak to dobrze, że powiedziałeś mi to jeszcze zawczasu! Ale dlaczego przechowujecie ten wynalazek na wozie, gdzie znajduje się tyle innych, pożytecznych rzeczy?
– Czy mają te paczki leżeć na ziemi, gdzie mogłyby się zepsuć albo wywołać nieszczęście? Powiadam ci, że nawet na wozie nie są dość bezpieczne. Gdyby taka paczka pękła, wyleciałoby w powietrze wszystko, co jest w pobliżu.
– Wobec tego muszę nakazać moim wojownikom, żeby nikt się nie zbliżał do wozu.
– Proszę cię, zrób to, żeby jakaś nieostrożność nie zgubiła nas wszystkich! Widzisz, jak ja się o was troszczę w przekonaniu, że Kiowowie są naszymi przyjaciółmi. Tymczasem zdaje mi się, że się pomyliłem! Przyjaciele przy spotkaniu pozdrawiają się i palą razem fajkę pokoju. Czy postanowiłeś tego dzisiaj zaniechać?
– Paliłeś już przecież z moim zwiadowcą Lisem!
– Tylko ja i ten biały wojownik stojący przy mnie, ale reszta moich towarzyszy nie. Skoro ich nie pozdrawiasz, muszą przypuścić, że przyjaźń twoja nie jest szczera. W takim razie nie dostaniesz Apaczów w swoje ręce.
– Czy chcesz ich może ostrzec? – spytał Tangua, błysnąwszy złowrogo oczyma.
– Ani myślę, ponieważ są naszymi wrogami i postanowili nas zabić. Ale nie powiem ci, jak ich schwytać.
– Nie potrzebuję twoich rad. Sam to wiem.
– Oho! Czy wiesz, kiedy i z której strony nadejdą, gdzie możemy się na nich natknąć?
– Dowiem się, bo wyślę ludzi na zwiady.
– Tego nie zrobisz, bo będziesz dość mądry i powiesz sobie, że Apacze znaleźliby twoje ślady i przygotowaliby się do napadu. Tymczasem według mojego planu moglibyście ich niespodzianie otoczyć i wziąć do niewoli, jeśli się nie mylę.
Spostrzegłem, że to wyjaśnienie nie pozostało bez wrażenia. Tangua oświadczył po chwili namysłu:
– Pomówię z moimi wojownikami.
Następnie oddalił się od nas, podszedł do Lisa, skinął na kilku jeszcze innych czerwonoskórych i zaczął się z nimi naradzać.
– Przez to, że chce wpierw pomówić z nimi, przyznaje, że nie miał względem nas dobrych zamiarów – rzekł Sam.
– To podle z jego strony, gdyż jesteście jego przyjacielem i nie wyrządziliście mu nic złego – odparłem.
– Przyjacielem? Kto jest przyjacielem w pojęciu Kiowów? To opryszki żyjące z grabieży. Uważają oni kogoś za przyjaciela tylko dopóty, dopóki nie posiada rzeczy, które by można mu zrabować. A my właśnie mamy wóz ze środkami żywności i innymi rzeczami przedstawiającymi dla Indian wielką wartość. Zwiadowcy donieśli o tym wodzowi i od tej pory Kiowowie postanowili nas ograbić.
– A teraz?
– Teraz… hm! Teraz jesteśmy bezpieczni.
– Cieszyłbym się, gdyby się to okazało prawdą. Moje argumenty trafiły wodzowi do przekonania, przypuszczam, że przekona również i wojowników. Mimo to nadal nie możemy im wierzyć.
– A zatem widzicie, Samie, że miałem do pewnego stopnia słuszność. Chcieliście swój plan wykonać z pomocą Kiowów, a tymczasem oddaliście siebie i nas w ich ręce. Jestem ciekawy, co teraz z tego wyniknie.
– Nic innego jak to, czego się spodziewam. Możecie spokojnie zdać się na mnie. Wódz zamierzał wprawdzie z początku ograbić nas, a potem schwytać Apaczów na własną rękę, teraz jednak musi uznać, że ci są zbyt chytrzy na to, żeby się dać mu pojmać i zarąbać. Jak mu to przedstawiłem, Apacze znaleźliby ślady wysłanych przeciwko nim zwiadowców. O, już skończyli i wódz nadchodzi. Teraz się rozstrzygnie.
To rozstrzygnięcie ujrzeliśmy jeszcze, zanim się Tangua do nas przybliżył, gdyż na kilka okrzyków Lisa otaczający nas dotąd krąg czerwonoskórych cofnął się, a jeźdźcy pozsiadali z koni. Wódz miał teraz mniej posępną minę.
– Naradziłem się ze swymi wojownikami – powiedział. – Zgadzają się na to, bym zapalił fajkę pokoju z moim bratem Samem, a to będzie obowiązywało wszystkich.
– Spodziewałem się tego, ponieważ jesteś nie tylko dzielnym, lecz także rozumnym człowiekiem. Niechaj wojownicy Kiowów utworzą koło, abyśmy zamienili między sobą dym pokoju i przyjaźni.
Tak się też stało. Tangua i Sam Hawkens wypalili fajkę pokoju, ze zwykłym ceremoniałem, a potem my, biali, podchodziliśmy do każdego czerwonoskórego po kolei, aby mu podać rękę. Teraz mogliśmy być spokojni, że przynajmniej na dzisiaj i na najbliższe dni nie będą żywili wobec nas nieprzyjaznych zamiarów.
Mówiąc, że palili fajkę pokoju, posługuję się określeniem używanym u nas. Indianin, jak sam to określa, nie „pali” tytoniu, lecz go „pije”, a zwrot ten jest o tyle właściwy, że Indianin paląc połyka dym, gromadzi go w żołądku i wypuszcza z rzadka powolnymi wydechami.
Pod tym względem podobny jest Indanin w dziwny sposób do Turka. Tytoń nazywa się po turecku „titiu”, a palić tytoń lub fajkę – „titin” lub „czibuk iczmek”; „iczmek” zaś nie znaczy palić, lecz pić.
Po przywróceniu tego, tymczasowego przynajmniej, porozumienia, zażądał Tangua zwołania wielkiej rady, w której mieli wziąć udział także i biali. Nie byłem z tego wcale zadowolony, gdyż odrywało nas to od roboty, która przecież nie cierpiała zwłoki. Prosiłem więc Sama, żeby postarał się o odłożenie tej narady na wieczór, słyszałem bowiem, że czerwonoskórzy, zajęci taką naradą, niełatwo ją kończą, chyba że zmusi ich do tego jakieś niebezpieczeństwo. Hawkens pomówił z wodzem i oświadczył mi potem:
– Jako prawdziwy Indianin, nie chce zmienić swej woli. Na Apaczów jeszcze długo trzeba będzie czekać, dlatego domaga się posiedzenia, na którym ja mam wyłuszczyć swój plan, po czym nastąpi wielka uczta. Zapasów nam nie brak, a Kiowowie sprowadzili także dość suszonego mięsa na swoich jucznych koniach. Szczęściem uzyskałem tyle, że tylko ja, Dick Stone i Will Parker mają być obecni na naradzie. Wam wolno pójść do roboty.
– Wolno? Jak gdybyśmy potrzebowali do tego ich pozwolenia. Ale ja chciałbym także brać udział w naradzie. Chciałbym być pewien, że nie uchwalicie czegoś takiego, przez co życie obu Apaczów byłoby narażone na szwank.
– Co do tego możecie się zdać zupełnie na waszego starego Sama Hawkensa. Zaręczam słowem, że wyjdą z tego cało. Czy to wam wystarczy?
– Tak. Wasze słowo mi wystarcza.
– Well! Zabierajcie się do roboty i bądźcie pewni, że i bez was sprawa ułoży się tak, jak gdybyście sami wetknęli w nią swój nos!
Musiałem się z tym pogodzić, gdyż zależało mi na ukończeniu pomiarów jeszcze przed starciem z Apaczami. Zabraliśmy się więc do wytyczania trasy z nową gorliwością i posuwaliśmy się naprzód bardzo szybko. Bancroft i jego trzej podwładni wytężali wszystkie siły, gdyż przedstawiłem im grożące nam niebezpieczeństwo.
Miałem podwójną robotę, gdyż musiałem mierzyć i zapisywać, a zarazem sporządzać rysunki, i to w duplikatach. Jeden egzemplarz dostawał starszy inżynier, a drugi potajemnie chowałem dla siebie na wszelki wypadek. Położenie nasze było tak niebezpieczne, że przezorność ta była usprawiedliwiona.
Narada trwała istotnie aż do wieczora, a skończyła się właśnie wtedy, kiedy musieliśmy zaprzestać roboty z powodu ciemności. Kiowowie byli w znakomitym usposobieniu, ponieważ Sam, słusznie czy niesłusznie, obdzielił ich naszą pozostałą wódką. Nie przyszło mu oczywiście na myśl zapewnić sobie poprzednio zezwolenia Rattlera. Płonęło już kilka ognisk, a dokoła nich siedzieli ucztujący czerwonoskórzy. Obok pasły się konie, a dalej w ciemności pilnowały obozu czaty rozstawione przez wodza.
Usiadłem obok Sama i jego nieodłącznych towarzyszy, Parkera i Stone’a, jadłem wieczerzę i wodziłem oczyma po obozie, który przedstawiał dla mnie, jako nowicjusza, niezwykły widok. Wyglądał rzeczywiście dość wojowniczo. Przypatrując się kolejno czerwonym twarzom, nie znalazłem ani jednej, którą by można było posądzić o zdolność wzruszenia się niedolą wroga. Naszej wódki wystarczyło zaledwie na tyle, by każdy pociągnął tylko z pięć lub sześć łyków. Nie zauważyłem więc ani jednego pijanego, ale „woda ognista”, którą rzadko mogli zdobyć, wywarła jednak skutek. Indianie byli bardziej ożywieni w ruchach i głośniejsi w rozmowie niż zazwyczaj.
Zapytałem Sama o wynik narady.
– Możecie być zadowoleni – odrzekł. – Obu waszym ulubieńcom nic się nie stanie.
– Jakżeż wy sobie wyobrażacie tę całą sprawę, mój stary Samie?
– Bardzo prosto. Apacze mogą nadejść tylko jedną drogą. Najpierw udadzą się tam, gdzie się z nami spotkali, a potem dalej naszym śladem.
– Musimy mieć pewność, kiedy nadejdą. Moglibyśmy ją uzyskać tylko za pomocą zwiadów, ale wy tego nie chcecie, kochany Samie. Obawiasz się, że zdradziłyby nas ślady zwiadowców.
– Czerwonych zwiadowców, zapamiętajcie to sobie! Apacze wiedzą, że jesteśmy tutaj, i skoro natkną się na ślad białego, nie wzbudzi to w nich podejrzenia. Gdyby jednak znaleźli ślady czerwonoskórych, byłoby to zupełnie co innego, bo ostrzeżeni tym, baczyliby starannie na wszystko.
– Sądzicie zatem, że powinniśmy wysłać białych, a nie czerwonoskórych na zwiady do Apaczów?
– Tak, ale nie kilku, tylko jednego.
– Czy to nie za mało?
– Nie, gdyż na tego jednego można się zdać zupełnie; nazywa się on Sam Hawkens i jeśli się nie mylę, jada myszy polne, hi! hi! hi! Znacie tego człowieka, sir?
– Tak – rzekłem. – Jeśli on to weźmie na siebie, obawy będą zbyteczne. On się nie da pochwycić Apaczom.
– Pochwycić się nie da, lecz się im pokaże.
– W takim razie pochwycą was i zabiją.
– Ani im to w głowie. Są na to zbyt mądrzy. Urządzę się tak, że mnie zobaczą po to, by nie pomyśleli, że ktoś się do nas przyłączył. Gdy zaś tak spokojnie przejdę się przed ich oczyma, będą przypuszczali, że czujemy się bezpieczni jak na łonie Abrahama. Nic mi nie zrobią, bo gdybym nie wrócił do obozu, wy z kolei powzięlibyście podejrzenie. Będą mniemali, że i tak potem dostaną mnie w swe ręce. Skoro ich tylko spostrzegę, doniosę wam o tym, żebyście byli spokojni, gdy będą się skradali do obozu.
– Ale w takim razie zauważą Kiowów i zawiadomią o tym wodza.
– Już ja się o to postaram, że nie będzie widać ani śladu Kiowów, najmniejszego śladu, zrozumiano? Kiowowie ukryją się dobrze i wypadną dopiero w stosownej chwili. Zwiadowcy Apaczów mogą zobaczyć tylko te osoby, które były w obozie podczas bytności Winnetou i jego ojca.
– To co innego!
– Prawda? Zwiadowcy Apaczów mogą zatem śmiało skradać się dookoła nas i nabrać pewności, że nie podejrzewamy niczego. Skoro się potem oddalą, ruszę za nimi, aby zaczekać na całą gromadę. Nadciągnie ona oczywiście nie w dzień, lecz w nocy i zbliży się do obozu, gdy tylko będzie mogła, po czym dzielni Apacze rzucą się na nas.
– I wezmą nas do niewoli albo pozabijają; przynajmniej kilku!
– Słuchajcie, sir; żal mi się was robi naprawdę. Udajecie człowieka wykształconego, a nie wiecie nawet o tym, że jeśli się nie chce być pojmanym, to się zmyka. Wie o tym każdy zając, a nawet ów mały, czarny i kąśliwy owad, który skacze sześćset razy wyżej, niż sięga wzrostem. A wy, wy tego nie wiecie! Hm, czy nie ma tego w owych książkach, których tak dużo przeczytaliście?
– Nie, gdyż dzielny westman nie powinien skakać tak wysoko jak owad, o którym mówicie.
– Zrobimy tak: rozniecimy ogień, żeby nas mogli dokładnie zobaczyć. Dopóki będzie płonął, Apacze z pewnością pozostaną w ukryciu. Skoro się tylko ogniska wypalą, usuniemy się po ciemku, aby sprowadzić Kiowów. Wtedy rzucą się Apacze na obóz i… nie znajdą w nim nikogo, hi! hi! hi! Ogarnie ich oczywiście zdumienie i rozniecą ogień na nowo, żeby nas szukać. Dzięki temu zobaczymy ich tak wyraźnie jak wówczas, kiedy tu byli, i cała sprawa się odwróci: wtedy my na nich napadniemy! Będzie to fortel, o którym ludzie długo będą sobie opowiadali, zaznaczając przy tym, że to Sam Hawkens go wymyślił, jeśli się nie mylę.
– Ale co potem? Zapewne uwolnimy potajemnie Inczu-czunę i Winnetou. A co będzie z resztą?
– Nic złego, sir, mogę was o tym zapewnić. Kiowowie mniej będą myśleli o nich niż o chwytaniu zbiegów, a gdyby się okazali rzeczywiście krwiożerczy, to będzie tu jeszcze Sam Hawkens. W ogóle nie trzeba łamać sobie głowy nad tym, co się potem stanie. Jak się potoczą dalsze wypadki, to się okaże. Teraz musimy się rozejrzeć za miejscem potrzebnym do przeprowadzenia naszego planu, bo nie każde się do tego nadaje. Postaram się o to jutro. Na razie mówiliśmy już dość, od jutra trzeba działać.
Miał słuszność. Dalsze gadanie i snucie planów było zbyteczne; teraz należało tylko czekać na to, co się zdarzy.
Noc była dość nieprzyjemna. Zerwał się wiatr, który się zamienił w burzę, a nad ranem dało się odczuć zimno tak dotkliwe, jakie w tych stronach bywa rzadkością. Znajdowaliśmy się mniej więcej na wysokości Damaszku, a mimo to obudził nas chłód. Sam Hawkens przyjrzał się niebu i rzekł:
– Dzisiaj stanie się tutaj coś, co się rzadko zdarza w tych stronach: deszcz spadnie, jeśli się nie mylę. To nam się bardzo przyda w naszym planie. Popatrzcie, jak się trawa dokoła położyła! Skoro przyjdą Apacze, zauważą, że było tu więcej ludzi i zwierząt, niż nas jest. Jeśli deszcz spadnie, trawa prędko się podniesie. W przeciwnym razie ślady obozu byłyby widoczne jeszcze po czterech lub pięciu dniach. Oddalę się z Kiowami czym prędzej.
Wkrótce Indianie odjechali wraz z Samem i jego dwoma towarzyszami. Oczywiście miejsce, które Sam postanowił wybrać, musiało leżeć na linii naszych pomiarów, inaczej bowiem kosztowałoby nas to zbyt wiele czasu i wpadłoby w oko Apaczom.
Posuwaliśmy się za nimi z wolna, w miarę postępu naszej roboty. Około południa spełniła się przepowiednia Sama, i to w ten sposób, jaki jest właściwy tylko tym szerokościom geograficznym. Zdawało się, że się niebo otwarło.
Wśród tej ulewy nadszedł Sam z Dickiem i Willem. Spostrzegliśmy ich dopiero, gdy się zbliżyli na dziesięć do piętnastu kroków, tak gęsty deszcz padał. Dowiedzieliśmy się, że znaleźli stosowne miejsce. Parker i Stone mieli je nam pokazać, a Hawkens wyszedł na zwiady, zabrawszy ze sobą trochę żywności. Wybrał się pieszo, bo tak mógł się lepiej ukryć niż z mułem. Gdy zniknął za gęstą zasłoną deszczu, doznałem uczucia, że katastrofa zbliża się pospiesznym krokiem.
Jak niezwykła była ulewa, istne oberwanie chmury, tak też prędko się skończyła. Naraz zamknęły się niebieskie upusty, zaświeciło nad nami słońce, przeto na nowo podjęliśmy przerwaną pracę.
Zauważyłem, że Sam Hawkens słusznie przewidział dziś rano skutki deszczu. Kiowowie przejeżdżali tym szlakiem, a mimo to nie widać było śladów kopyt ich koni. Idący za nami Apacze nie mogliby się domyślić, że mamy dwustu sprzymierzeńców w pobliżu.
Nazajutrz rano dotarliśmy po krótkiej pracy do potoku tworzącego dość duży staw, prawdopodobnie napełniony zawsze wodą, gdy tymczasem koryto potoku było przeważnie wyschłe. Obecnie jednak, na skutek ulewy, woda przelewała się przez brzegi. Do stawu prowadził wąski szmat sawann, otoczony drzewami i zaroślami. Brzeg tworzył w tym miejscu półwysep porosły także drzewami i krzakami. Wąski tam, gdzie się łączył z lądem, rozszerzał się ku środkowi stawu tak, że miał kształt prawie kolisty. Po drugiej stronie stawu wznosiło się łagodne, lesiste wzgórze.
– Oto miejsce obrane przez Sama – rzekł Stone, spoglądając dokoła okiem znawcy. Powiadam wam, że nie mogliśmy znaleźć lepszego miejsca na napad dla czerwonoskórych!
Jego długa, chuda, ogorzała twarz świeciła wprost od wewnętrznego zadowolenia, ale starszy inżynier nie podzielał bynajmniej tego zachwytu i rzekł potrząsając głową:
– Jacy wy jesteście dziwni, Mr. Stone! Ogarnia was radość z tego powodu, że na was napadną. Mnie zaś to tak dalece martwi, że się stąd zabiorę!
– Aby tym pewniej wpaść w ręce Apaczów! Strzeżcie się podobnych myśli, Mr. Bancroft! Spojrzyjcie tylko za wodę! Tam na wzgórzu siedzą w lesie Kiowowie. Ich zwiadowcy powyłazili na najwyższe drzewa i zauważą nadciągających Apaczów, gdyż mogą stamtąd objąć okiem całe sawanny.
– Ależ – wtrącił starszy inżynier – co nam to pomoże w razie napadu Apaczów, że za wodą kryją się w lesie Kiowowie?
– Oni tam są tylko tymczasem. Skoro zwiadowcy Apaczów oddalą się, Kiowowie natychmiast zejdą i ukryją się na półwyspie, gdzie nie będzie ich można dostrzec.
– A zwiadowcy Apaczów tam nie pójdą?
– Nie, bo tam, gdzie półwysep styka się z brzegiem, ma tylko trzydzieści kroków szerokości, a tę szerokość zabarykadujemy naszymi końmi. Przywiążemy tam konie do drzew. Indianin na pewno się nie zbliży, gdyż konie mogłyby go zdradzić parskaniem.
– A co będziemy robili do tego czasu? Możemy pracować? – spytałem.
– Tak, tylko musicie być wszyscy tutaj w decydującej chwili.
– A więc nie traćmy czasu. Chodźcie, panowie, aby coś jeszcze zrobić!
Poszli za mym wezwaniem, chociaż bynajmniej nie okazywali zapału do pracy. Jestem pewien, że chętnie by wszyscy pouciekali, ale wówczas praca nie zostałaby skończona i nie otrzymaliby za nią zapłaty. Zresztą, gdyby nawet umknęli, Apacze dopędziliby ich niebawem. Toteż spostrzegłszy, że tutaj bezpieczeństwo ich było względnie największe, zostali na miejscu.
Co się mnie tyczy, to przyznaję otwarcie, że nie czekałem obojętnie na wypadki. Opanował mnie nastrój podobny do gorączki, którą się odczuwa, gdy zaczynają grać armaty. Nie był to lęk, o nie. Chodziło mi o Inczu-czunę i Winnetou! Tyle w ostatnich dniach myślałem o młodym wodzu, że w duchu czułem się mu coraz bliższy. Choć nieobecny i nie zaprzyjaźniony ze mną wcale, stał mi się drogi. I rzecz szczególna! Dowiedziałem się później od Winnetou, że myślał o mnie wówczas równie często jak ja o nim!
Praca także nie usunęła mego wewnętrznego niepokoju. Byłem natomiast pewien, że zniknie on w chwili decydującej, dlatego pragnąłem, ażeby nadeszła jak najszybciej, tym bardziej że ominąć jej nie było można. Na krótko przed południem ujrzeliśmy Sama Hawkensa wracającego ze zwiadów. Mały człowieczek był wyraźnie znużony, lecz jego małe, bystre oczka wyzierały nadzwyczaj pogodnie z gęstwiny zarostu.
– Czy wszystko się udało? – zapytałem. – Widzę to po was, zacny stary Samie.
– Tak? – zaśmiał się. – Gdzież to napisane? Na moim nosie czy w waszej fantazji? Ale macie słuszność. Udało mi się, udało się o wiele lepiej, niż przypuszczałem.
– Ach, to powiedzcie prędzej, czegoście się dowiedzieli!
– Nie teraz i nie tutaj. Zbierzcie przyrządy i idźcie do obozu! Przyjdę zaraz za wami, ale muszę się przedtem udać do Kiowów, aby im oznajmić wynik moich zwiadów i pouczyć, jak się mają zachować.
Wróciliśmy się do obozu i tam czekaliśmy na Sama Hawkensa. Nie widzieliśmy, żeby wracał, ani też nic nie słyszeliśmy, gdy wtem zjawił się nagle między nami i rzekł zarozumiale:
– Oto jestem, my lords! Czyż nie macie oczu ani uszu? Mógłby was zaskoczyć słoń, którego kroki słychać o kwadrans drogi!
– Co prawda, nie zachowywaliście się jak słoń – odrzekłem.
– Być może. Chciałem wam tylko pokazać, że można podejść kogoś niepostrzeżenie. Siedzieliście spokojnie i nie rozmawialiście wcale, a jednak nie zauważyliście mnie, gdy się skradałem. Zupełnie to samo było wczoraj wieczorem, kiedy podchodziłem Apaczów.
– Opowiedzcie nam to, opowiedzcie!
– Well! Usłyszycie, ale dopiero kiedy usiądę, gdyż jestem bardzo zmęczony.
Zajął miejsce blisko mnie, łypnął okiem na każdego z osobna i rzekł kiwając znacząco głową:
– A zatem dzisiaj pójdziemy w taniec!
– Już dziś wieczorem? – zapytałem na wpół zaskoczony i na wpół uradowany, ponieważ życzyłem sobie jak najwcześniejszego rozstrzygnięcia. – To dobrze, to bardzo dobrze!
– Uwzięliście się widocznie, żeby się dostać w ręce Apaczów! Ale słusznie mówicie, że to dobrze. Ja także się cieszę, że nie trzeba już dłużej czekać.
– Cóżeście słyszeli? Opowiedzcie wreszcie, opowiedzcie!
– Tylko powoli, mój młody sir! A więc wyszedłem podczas ulewy, nie czekając jej końca, ponieważ deszcz nawet najulewniejszy nie może się przedostać przez tę bluzę, hi! hi! hi! Dotarłem prawie do miejsca, gdzie obozowaliśmy, kiedy obaj Apacze do nas przybyli, ale tam już musiałem się ukryć, gdyż ujrzałem trzech czerwonoskórych węszących dokoła. „To zwiadowcy Apaczów – pomyślałem sobie – ale nie pójdą dalej, gdyż prawdopodobnie mieli dojść tylko do tego miejsca”. Tak też było. Przeszukali okolicę, ale nie znaleźli moich śladów; usiedli wreszcie pod drzewami, ponieważ poza lasem ziemia była zbyt mokra, i tak czekali ze dwie godziny. Ja również ułożyłem się pod drzewem i czekałem te dwie godziny. Wtem nadjechał oddział jeźdźców pomalowanych wojennymi barwami. Poznałem natychmiast Inczu-czunę i Winnetou z ich Apaczami.
– Ilu było wszystkich?
– Tylu, ilu się spodziewałem: około pięćdziesięciu ludzi. Zwiadowcy wyszli spod drzew i zdali sprawę obu wodzom. Potem ruszyli znowu przodem, a gromada z wolna za nimi. Możecie sobie wyobrazić, dżentelmeni, że Sam Hawkens wybrał się także w drogę. Deszcz pozacierał zwyczajne ślady, ale zostały wasze powbijane pale i one posłużyły za niezawodne drogowskazy. Obym, dopóki żyć będę, miał zawsze takie piękne, wyraźne ślady! Apacze poczynali sobie chytrze i przezornie, czym się bardzo w duchu cieszyłem, gdyż, jak zawsze, sądzę, że Apacze przewyższają wszystkie inne szczepy indiańskie. Inczu-czuna to zuch. Winnetou również. Najdrobniejszy ich ruch był dokładnie obliczony. Nie wymówili ani słowa i porozumiewali się na migi. Kiedy zapadł wieczór, Indianie zsiedli z koni, przywiązali je do palików i zniknęli w lesie, gdzie mieli zostać do rana.
– I wy tam podsłuchaliście, co mówili? – zapytałem.
– Tak. Jako rozumni ludzie, nie rozniecili ognia, a ponieważ Sam Hawkens jest równie mądry jak oni, więc nie zdołali go dojrzeć. Posuwałem się z wolna coraz dalej i dalej pod drzewami na własnym brzuchu, bo innego nie miałem, aż się do nich zbliżyłem i usłyszałem, o czym rozprawiali.
– A zrozumieliście wszystko?
– Mówili, jeśli się nie mylę, dialektem Mescalerów, który od biedy rozumiem. Przybliżyłem się do obu wodzów, którzy zamieniali ze sobą co pewien czas kilka słów, krótkich wprawdzie, zgodnie z indiańskim zwyczajem, lecz pełnych treści. Dowiedziałem się dostatecznie wiele i wiem, czego się trzymać. Apacze zawzięli się istotnie na nas i pałają żądzą pochwycenia nas żywcem.
– A więc nie będą zabijali?
– Owszem. Chcą nas zabić, ale nie od razu. Będą się starali nas tylko pojmać i zabrać potem do wsi Mescalerów nad Rio Pecos, gdzie nas poprzywiązują do słupów i żywcem upieką. Well, zupełnie jak karpie, które się przynosi do domu, wkłada do wody i karmi, aby je potem ugotować z różnymi korzeniami, hi! hi! hi!
Zaśmiał się w zwykły swój sposób i mówił dalej:
– Szczególnie godzą na Mr. Rattlera, który siedzi tu z wami w niemym zachwycie i patrzy na mnie w upojeniu. Tak, Mr. Rattler, nawarzyliście sobie piwa i musicie je wypić. Wbiją was na pal, zakłują, zastrzelą, połamią kołem i powieszą, jedno po drugim, a za każdym razem tylko troszkę, żebyście od razu nie zginęli. A jeśli nie umrzecie mimo to, położą was razem z zastrzelonym przez was Kleki-petrą do grobu i żywcem zakopią.
– O nieba! Czy tak powiedzieli? – zapytał Rattler, zbladłszy z przerażenia.
– Rozumie się. Zasłużyliście na to, a ja wam w tym nieszczęściu nie pomogę. Zwłoki Kleki-petry oddano czarownikowi, aby je zabrał do domu. Musicie wiedzieć, że południowi Indianie umieją świetnie balsamować zwłoki swych zmarłych. Zobaczymy, jak Mr. Rattlera zamienią żywcem w mumię.
– Ja tutaj nie zostanę! – zawołał wymieniony. – Uciekam! Mnie nie dostaną!
Chciał się zerwać, ale Sam go przytrzymał.
– Ani kroku stąd, jeśli wam życie miłe! Powiadam, że Apacze obsadzili już całą okolicę. Wpadlibyście im prosto w ręce.
– Czy naprawdę tak sądzicie, Samie? – spytałem.
– Tak. To nie pusta groźba, mam prawo to przypuszczać. Nie pomyliłem się i pod innym względem. Apacze wyruszyli już także przeciwko Kiowom. Jest tam całe wojsko, z którym obaj wodzowie mają się połączyć, kiedy uporają się z nami. Tylko w ten sposób mogli tak szybko do nas powrócić.
– Gdzie się znajduje oddział przeznaczony do walki z Kiowami?
– Nie wiem. Nie słyszałem o tym ani słowa. Jest to zresztą obojętne.
Tu stary Sam nie miał słuszności. Nie było nam to wcale obojętne, gdzie się znajdował ten najliczniejszy oddział. Mieliśmy się o tym przekonać już w najbliższych dniach.
Sam ciągnął dalej:
– Usłyszawszy wystarczająco dużo, byłbym się od razu wybrał do was, ale… pst, czyście słyszeli?
Trzykrotny krzyk orła przerwał mu mowę.
– To zwiadowcy Kiowów – rzekł. – Siedzą na drzewach. Powiedziałem im, żeby dali ten znak, gdy dojrzą Apaczów na sawannach. Chodźcie, sir, przekonamy się, jakie macie oczy!
Wezwanie to skierował Sam do mnie. Podniósł się z ziemi, żeby odejść, a ja wziąłem strzelbę i ruszyłem za nim.
– Stać! – rzekł. – Strzelbę zostawcie tutaj. Westman nie powinien się wprawdzie rozstawać ze strzelbą, ale to wyjątkowy wypadek, gdyż musimy udawać, że nie myślimy o żadnym niebezpieczeństwie. Będziemy pozornie zbierali drzewo na ognisko. Apacze wywnioskują z tego, że wieczorem rozłożymy się tu obozem, a to nam się przyda.
Włóczyliśmy się na pozór niewinnie pomiędzy rzędami drzew i zarośli na otwartej polanie, po czym poszliśmy na sawanny. Tam zaczęliśmy na skraju lasu zbierać suche gałęzie i rozglądaliśmy się przy tym ukradkiem. Jeśli się znajdowali w pobliżu, byli niewątpliwie w zaroślach rozsypanych po sawannach.
– Czy widzicie kogo? – spytałem Sama po chwili.
– Nie – odpowiedział.
– Ja także nie.
Wytężyliśmy wzrok, ale nie dostrzegliśmy niczego. Tymczasem, jak się później dowiedziałem od samego Winnetou, leżał on może o pięćdziesiąt kroków od nas za krzakiem i stamtąd nas śledził. Nie wystarczą tylko bystre oczy, trzeba je jeszcze wyćwiczyć, a tego ćwiczenia wówczas jeszcze moje oczy nie miały. Dzisiaj spostrzegłbym Winnetou od razu, choćby tylko po muchach, które znęcone zapachem ciała gęściej kłębią się nad krzakiem.
Powróciliśmy więc do naszych towarzyszy, nic nie wskórawszy, i dalej zbieraliśmy drzewo na ognisko. Nazbieraliśmy więcej, niż było potrzeba.
Ściemniło się. Sam, jako najbardziej doświadczony, ukrył się na samym skraju polany, gdzie zaczynały się sawanny, chcąc posłyszeć zbliżanie się zwiadowców. Rozniecono ogień, który rzucał światło daleko na sawanny. Apacze musieli niewątpliwie uważać nas za ludzi niedoświadczonych! Ten ogień bowiem wybornie wskazywał drogę do nas.
Ułożyliśmy się do wieczerzy tak swobodnie, jak gdybyśmy byli dalecy od wszelkich obaw. Strzelby leżały daleko od nas, ale zwrócone ku półwyspowi, żebyśmy potem mogli zabrać je ze sobą. Półwysep, jak to Sam Hawkens przedtem postanowił, zamykały konie.
Od zapadnięcia zmierzchu upłynęły ze trzy godziny, kiedy Sam wrócił cicho jak cień i zawiadomił nas szeptem:
– Nadchodzą dwaj zwiadowcy: jeden z tej, a drugi z tamtej strony. Słyszałem ich i widziałem.
Sam przysiadł się do nas i rozpoczął rozmowę na jakiś obojętny temat, a myśmy mu odpowiadali. W ten sposób rozwinęła się pogawędka, której ożywienie miało uśpić czujność zwiadowców.
Teraz szło przede wszystkim o to, żeby się dowiedzieć, kiedy się oddalą. Słyszeć tego ani widzieć nie mogliśmy, a przecież po ich odejściu nie mieliśmy juŻani chwili do stracenia. Należało się spodziewać, że zaraz potem zbliży się cała gromada, a przedtem Kiowowie powinni byli obsadzić półwysep. Najlepiej więc było nie czekać, aż zwiadowcy sami opuszczą zarośla, lecz zmusić ich do tego. Sam Hawkens podniósł się udając, że szuka drzewa, wszedł w zarośla z jednej, a ja z drugiej strony. Teraz nie ulegało już wątpliwości, że Indianie się cofnęli. Następnie Sam złożył dłonie koło ust i wydał trzykrotny okrzyk, naśladując głos ropuchy. Był to dla Kiowów znak, by się zbliżyli.
Upłynęły zaledwie dwie minuty od krzyku żaby, a już nadeszli Kiowowie, jeden za drugim, w długim szeregu, złożonym z dwustu ludzi. Nie czekali w lesie, lecz dla pośpiechu posunęli się aż do potoku. Jak węże przeczołgali się w naszym cieniu ku półwyspowi tak zręcznie i szybko, że w trzy minuty minął nas już ostatni.
Teraz czekaliśmy na Sama, który wkrótce się zjawił i szepnął:
– Nadchodzą, i to z obu stron. Dołóżcie drzewa. Trzeba się postarać, żeby po zgaśnięciu ognia został jeszcze żar pod popiołem, od którego czerwoni będą mogli szybko rozniecić ogień.
Ułożyliśmy zapas drzewa dokoła ognia w ten sposób, by światło żaru nie zdradziło przedwcześnie naszego zniknięcia. Teraz każdy z nas musiał się stać aktorem. Wiedzieliśmy, że w pobliżu znajduje się pięćdziesięciu Apaczów, a nie mogliśmy się z tym zdradzić, gdyż od tego zależało nasze życie.
Ponieważ minęło już z pół godziny, nabraliśmy pewności, że napad nastąpi dopiero wówczas, gdy zaśniemy, w przeciwnym razie dawno już doszedłby do skutku. Ogień się prawie wypalił, toteż uważałem za stosowne nie zwlekać dłużej z rozstrzygnięciem. Ziewnąłem więc przeciągle kilka razy i powiedziałem:
– Jestem znużony i chciałbym się położyć spać. A wy, Samie?
– Nic nie mam przeciwko temu i także to zrobię – odrzekł. – Ogień już gaśnie, dobranoc!
– Dobranoc! – zawołali również Stone i Parker, po czym odeszliśmy jak najdalej od ognia, ale tak, żeby to nie wyglądało podejrzanie, i rozciągnęliśmy się na ziemi.
Ogień malał coraz bardziej, aż wreszcie zgasł. Żar tlił się jeszcze pod popiołem, ale światło nie mogło nas już dosięgnąć, byliśmy więc w zupełnej ciemności. Teraz należało przenieść się w bezpieczne miejsce. Wziąwszy swoją strzelbę, zacząłem się z wolna czołgać. Sam trzymał się mego boku, a reszta ruszyła za nami. Wszystkim udało się dotrzeć do Kiowów zaczajonych jak chciwe krwi pantery.
– Samie – rzekłem – jeżeli mamy rzeczywiście oszczędzać obu wodzów, to nie wolno nam dopuścić do nich Kiowów. Czy jesteście tego samego zdania?
– Tak.
– Ja biorę na siebie Winnetou, a wy, Stone i Parker zaopiekujecie się Inczu-czuną.
Ustawiwszy się o kilka kroków bliżej ognia, czekaliśmy z najwyższym napięciem na hasło walki Apaczów, gdyż należało się spodziewać, że bez hasła nie rozpoczną napadu. Zgodnie z indiańskim zwyczajem wódz daje znak okrzykiem, a potem wtóruje mu reszta, jak może najpiekielniej. Można ten właściwy wszystkim szczepom okrzyk naśladować w ten sposób, że się wydaje jak najprzenikliwiej długie „hiiiiiiih”, a potem dłonią uderza się szybko raz za razem po wargach tak, że to brzmi jak tryl.
Kiowowie byli tak samo podnieceni jak my. Każdy z nich chciał być pierwszy, więc pchali się do przodu, popędzając nas coraz bardziej ku ognisku. Mogło się to stać dla nas, wysuniętych naprzód, niebezpieczne, dlatego pragnąłem, żeby Apacze rozpoczęli atak jak najszybciej.
Nareszcie spełniło się to życzenie. Zabrzmiało wspomniane „hiiiiiiih” tak przeraźliwie i dojmująco, że mi ciarki przeszły po plecach, po czym nastąpiło wycie tak straszliwe, jak gdyby je wydało tysiąc diabłów. Mimo miękkości gruntu usłyszeliśmy odgłos szybkich kroków i – znowu zapanowała cisza. Potem doszedł nas głos Inczu-czuny, który wymówił krótkie słowo „ko!”
Wyraz ten oznacza: ogień. Popiół, któryśmy zostawili, tlił się jeszcze, a leżący obok chrust łatwo się palił. Apacze czym prędzej wykonali rozkaz i rzucili trochę drzewa na przygasłe nieco ognisko. W kilka sekund płomienie buchnęły na nowo i oświetliły polanę.
Inczu-czuna i Winnetou stali obok siebie. Skoro Apacze spostrzegli, że nas nie ma, utworzył się dokoła wodzów krąg wojowników.
– Uff, uff, uff! – wołali zdumieni.
Winnetou okazał już teraz, mimo swej młodości, rozwagę, którą tak podziwiałem u niego później. Pomyślał, że musimy być jeszcze niedaleko i że wobec tego stojący w świetle ognia Apacze stanowią dla nas zbyt wyraźny cel. Dlatego zawołał:
– Tatisza, tatisza!
Słowo to znaczy: oddalić się. Sam Winnetou już się prężył do skoku w ciemność, kiedy go uprzedziłem. Kilka szybkich kroków – i oto znalazłem się przy otaczającym go kole wojowników. Roztrąciwszy na prawo i lewo zawadzających mi Apaczów, przebiłem się do środka, a Sam, Stone i Parker szli tuż za mną. Wtedy właśnie, kiedy Winnetou zawołał głośno „tatisza!” i zamierzał odskoczyć, znalazł się przede mną. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. On sięgnął ręką błyskawicznie do pasa po nóż, lecz równocześnie ja uderzyłem go pięścią w skroń tak, że zachwiał się i runął na ziemię, a w tej samej chwili Sam, Will i Dick pochwycili Inczu-czunę.
Apacze zawyli z wściekłości, ale wycie ich przygłuszył okropny ryk Kiowów, którzy się teraz na nich rzucili.
Przebiwszy koło Apaczów, stałem w samym środku kłębowiska walczących i wyjących ludzi. Dwustu Kiowów przeciwko pięćdziesięciu Apaczom, a więc czterech na jednego! Ale dzielni wojownicy Winnetou bronili się ze wszystkich sił. Musiałem kilku z nich utrzymywać z dala od siebie, pomagając sobie przy tym pięściami, ponieważ nie chciałem nikogo zranić ani zabić. Powaliwszy jeszcze czterech czy pięciu, zdobyłem trochę miejsca, a wtedy osłabł także opór ogólny. W pięć minut po naszym ataku walka się zakończyła. Zaledwie w pięć minut! Ale w takim wypadku znaczy to: bardzo długo!
Wódz Inczu-czuna leżał związany na ziemi, a obok niego również skrępowany i nieprzytomny Winnetou. Ani jeden z Apaczów nie uciekł, prawdopodobnie dlatego, że tym mężnym wojownikom ani przez myśl nie przeszło opuścić obu pokonanych zaraz na początku wodzów. I oni, i Kiowowie mieli rannych, a trzech Kiowów i pięciu Apaczów poniosło śmierć na miejscu.
Trupy usunięto na bok, a ponieważ ranni Kiowowie znaleźli pomoc u swoich towarzyszy, przeto my zabraliśmy się do opatrywania rannych Apaczów. Oczywiście przyjęli nas z ponurymi twarzami, a niektórzy nawet stawiali opór.
Ukończywszy opatrywanie rannych, zapytaliśmy, jak pojmani spędzą noc. Chciałem im ulżyć, ile możności, ale wódz Kiowów, Tangua, huknął na mnie:
– Te psy do nas należą, nie do was, ja tylko mam prawo stanowić o ich losie!
– A co z nimi zrobisz? – spytałem.
– Zatrzymalibyśmy ich w niewoli aż do powrotu do naszych wsi, ale ponieważ chcemy na nie napaść, a droga do nich długa, przeto nie będziemy się z nimi wlekli tak daleko. Pójdą pod pal męczeński.
– Wedle praw Zachodu pojmany należy do tego, kto go pokonał. Weźcie więc Apaczów, których wyście ujęli, ja wam w tym nie przeszkodzę. Ci jednak, których myśmy obezwładnili, należą do nas.
– Uff, uff! Jak ty mądrze mówisz! Chcecie zatem wziąć sobie Inczu-czunę i Winnetou?
– Naturalnie!
– A jeśli ja wam ich nie dam?
– O to się nie boję!
Tangua mówił głosem nieprzyjaznym, a ja odpowiadałem spokojnie, ale stanowczo. Wyciągnął zza pasa nóż, wbił go w ziemię aż po rękojeść i rzekł, błyskając ku mnie groźnie oczyma:
– Dotknijcie tylko jednego Apacza, a ciała wasze będą jako to miejsce, w którym tkwi nóż. Powiedziałem. Howgh!
Sprawa przybrała więc dość niebezpieczny obrót, ale mimo to byłbym mu dowiódł, że nie potrafi mnie zastraszyć, gdyby nie Sam Hawkens, który rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie. To przywróciło mi rozwagę. Wolałem więc zamilknąć.
Skrępowani Apacze leżeli dokoła ognia. Najprostszą rzeczą było zostawić ich tak, zwłaszcza że nietrudno byłoby ich pilnować. Ale Tangua chciał mi pokazać, że uważa ich rzeczywiście za swoją własność i że może z nimi robić, co mu się podoba. Rozkazał więc, żeby poprzywiązywano ich do drzew w postawie stojącej.
Zlecenie to wykonano i jak to sobie można łatwo wyobrazić, niezbyt łagodnie.
Nie było mowy o tym, żeby któryś z jeńców mógł o własnych siłach wydobyć się z więzów i umknąć, ale mimo to Tangua rozstawił czaty dokoła obozu.
Rozniecony na nowo ogień płonął na środku polany. Rozłożyliśmy się dokoła ognia, zamierzając nie dopuścić tutaj nikogo z Kiowów, ponieważ utrudniłoby to uwolnienie Winnetou i jego ojca. Na szczęście nie przyszli do nas. Od razu na początku okazali się nieprzychylni dla nas, a moja sprzeczka z wodzem tym bardziej nie zmieniła ich nastawienia na lepsze. Zimne, pogardliwe niemal spojrzenia, jakie na nas rzucali, nie budziły bynajmniej zaufania. Musieliśmy sobie powiedzieć, że i tak dobrze będzie, jeżeli rozstaniemy się z nimi bez starcia.
Kiowowie zapalili sobie daleko od nas kilka ognisk i rozłożyli się przy nich obozem. Tam rozmawiali ze sobą językiem swojego szczepu, oczywiście dlatego, żebyśmy ich nie rozumieli, co było także złym znakiem.
Wykonanie naszego zamiaru utrudniała jeszcze ta okoliczność, że mogły o nim wiedzieć tylko cztery osoby: Sam Hawkens, Dick Stone, Will Parker i ja.
Sam zwrócił uwagę, że byłoby dobrze trochę się przespać. Zasnąłem szybko pomimo podniecenia. Nie umiałem jeszcze wówczas mierzyć czasu podług gwiazd, ale niewątpliwie było już około północy, kiedy Sam mnie obudził. Parker i Stone także już czuwali. Mogliśmy ze sobą porozmawiać przyciszonym głosem. Sam szepnął do mnie:
– Przede wszystkim należy wybrać spomiędzy nas dwu ludzi, bo wszyscy czterej nie możemy stąd odejść.
– Oczywiście ja do nich należę! – rzekłem stanowczo.
– Well. Jesteście zuch, jeśli się nie mylę, ale grozi nam zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Narażamy życie; powodzenie zamiaru zależy od osób, które go wykonają. A wy jesteście nowicjuszem. Po prostu nie umiecie jeszcze się skradać.
– Możliwe. Dowiodę wam jednak dzisiaj, że człowiek potrafi spełnić swoje zadanie, jeśli tylko gorąco tego chce.
– I posiada trochę zręczności. A tego wam jeszcze brak.
– Niech rozstrzygnie próba. Wiecie, czy Tangua śpi?
– Nie.
– Ja się tam zakradnę, właśnie, by odbyć próbę. Jeśli mi się to uda, to weźmiecie mnie ze sobą do Winnetou.
Wsunąłem nóż i rewolwer za pas tak głęboko, że nie mogły mi wypaść po drodze, i odczołgałem się od ognia. Dziś, kiedy to opowiadam, czuję całą odpowiedzialność, jaką tak lekko wówczas wziąłem na siebie, całe zuchwalstwo zamierzonego przedsięwzięcia. Nie miałem bowiem zamiaru zakradać się do wodza Tanguy.
Leżałem w trawie i posuwałem się przez zarośla. Od obozu do miejsca, gdzie przywiązano do drzew Inczu-czunę i Winnetou, było z pięćdziesiąt kroków. Powinienem był posuwać się tak, żeby dotykać ziemi tylko palcami rąk i końcami butów. Do tego potrzeba siły i wytrwałości, jaką zdobywa się przez długie ćwiczenie, a ja ich wtedy jeszcze nie miałem. Posuwałem się więc bardzo powoli, ale jednak stale naprzód.
Drzewa obu wodzów stały na skraju polany, a o pięć kroków od nich siedział, zwrócony do nich twarzą, Indianin. Ta okoliczność utrudniała zadanie, ale obmyśliłem sobie sposób odwrócenia uwagi strażnika.
Przebyłem już prawie pół drogi i zużyłem na to przeszło pół godziny. Wtem ujrzałem obok siebie jasną plamę. Było to małe zagłębienie napełnione piaskiem. Nabrałem więc prędko piasku do kieszeni i popełzłem dalej.
Doczołgałem się najpierw do Winnetou i poleżałem kilka chwil spokojnie, aby się przypatrzyć dozorcy. Był niewątpliwie znużony, gdyż oczy miał zamknięte i otwierał je z widocznym wysiłkiem. Było mi to bardzo na rękę.
Należało najpierw zbadać, w jaki sposób przywiązano Winnetou. Sięgnąłem więc ręką do pnia i obmacałem go dokoła razem z nogami jeńca, który to z pewnością poczuł. Bałem się, że się poruszy, co by mnie zdradziło. Nie uczynił tego jednak, był na to zbyt mądry. Przekonałem się, że związano mu nogi w kostkach, a oprócz tego przymocowano je rzemieniem do drzewa. Były tu zatem konieczne dwa cięcia.
Następnie spojrzałem w górę. Przy migotliwym świetle ognia zauważyłem, że ręce miał wykręcone do tyłu, oplecione wokół drzewa i związane rzemieniem. Tu wystarczyło jedno cięcie.
Najpierw przeciąłem oba dolne rzemienie. Górnego nie mogłem z ziemi dosięgnąć. Trzeba więc było wstać, a wtedy mógł mnie spostrzec strażnik. Aby odwrócić jego uwagę, wyjąłem odrobinę piasku z kieszeni i rzuciłem ją na krzak obok niego. To wywołało szelest. Strażnik obejrzał się, popatrzył na krzak, ale wnet się uspokoił. Drugi rzut wzbudził w nim już podejrzenie. W krzaku mógł się znajdować jakiś jadowity płaz. Wstał, podszedł do krzaka i przyjrzał mu się badawczo. Odwrócił się wówczas do nas plecami. W tej chwili uniosłem się i przeciąłem górny rzemień. Wpadły mi przy tym w oko wspaniałe włosy Winnetou, opadające obficie na plecy. Uchwyciwszy cienki kosmyk tych włosów, odciąłem go i obsunąłem się znowu na ziemię.
Po co to zrobiłem? Aby w razie potrzeby mieć w ręku dowód, że to ja uwolniłem Winnetou.
Ku mej radości Winnetou nie ruszył się nawet, lecz stał dalej tak samo jak przedtem. Zwinąłem włosy na palcu w pierścionek i schowałem do kieszeni. Następnie podkradłem się do Inczu-czuny, którego pęta zbadałem równie dokładnie. Był tak samo jak Winnetou skrępowany i przywiązany do drzewa i również nie poruszył się, gdy poczuł dotknięcie mej ręki. Przeciąłem jego rzemienie i ruszyłem z powrotem.
Wiedziałem, że w chwili zniknięcia obu wodzów strażnik natychmiast podniesie alarm i pobudzi wszystkich, a wówczas nie powinienem się znajdować w pobliżu. Musiałem się więc spieszyć. Ukryłem się przeto w krzakach tak głęboko, że nie dostrzeżono by mnie, nawet gdybym się wyprostował, poruszałem się teraz znacznie szybciej.
Moi trzej towarzysze bardzo się o mnie niepokoili. Kiedy się do nich dostałem i znowu położyłem się na ziemi, Sam szepnął do mnie:
– Byliśmy w strachu o was, sir! Czy wiecie, że nie było was prawie dwie godziny?
– Słusznie: pół godziny tam, pół z powrotem, a godzina na miejscu.
– Po co bawiliście tam tak długo? Wystarczyło przecież z pewnej odległości rzucić taki kawałeczek drzewa lub grudkę ziemi na wodza.
– Być może, ale próbę ogniową przecież odbyłem!
Podczas rozmowy miałem oczy zwrócone na Apaczów. Dziwiłem się, że stali jeszcze wciąż przy drzewach, gdy mogli już uciec. Powód był zupełnie prosty. Winnetou spodziewał się, że rozciąwszy najpierw jemu pęta, poszedłem do jego ojca, oczekiwał więc teraz jakiegoś znaku. Tak samo myślał zapewne ojciec. Po chwili podniósł rękę, by dać znać ojcu, że nie jest już skrępowany, a stary wódz uczynił to samo. Wtedy dopiero zniknęli obaj ze swoich miejsc.
– Tak, odbyliście próbę – rzekł Sam Hawkens. – Śledziliście ruchy wodza całą godzinę i nie daliście się pochwycić… – Zwrócił oczy ku Apaczom i utknął w pół zdania, gdyż w tej chwili właśnie zniknęli. Strażnik także już dostrzegł brak jeńców, zerwał się i wybuchnął głośnym, przejmującym okrzykiem, budząc nim wszystkich. Gdy opowiedział, co się stało, powstał nieopisany rwetes.
Wszyscy pędzili do drzew, nawet biali. Pospieszyłem za nimi, udając, że nie wiem o niczym, a równocześnie wysypałem z kieszeni piasek.
Tangua nakazał spokój i wydał rozkazy. Po chwili połowa Kiowów rozbiegła się po sawannach, aby mimo ciemności szukać zbiegów. Wódz pienił się wprost z wściekłości. Uderzył nieuważnego strażnika pięścią w twarz, zdarł mu z szyi woreczek z „lekami” i zaczął go deptać. W ten sposób odebrano nieszczęśnikowi jego cześć.
Z wyrazu „leki” nie należy sądzić, ze chodzi tu o lekarstwa jako o środki lecznicze. Słowo to zrodziło się u Indian dopiero z pojawieniem się białych. Leki bladych twarzy nie były im znane, uważali więc ich skutek za działanie czarów, jakiejś niepojętej, tajemniczej siły. Odtąd nazywają lekarstwem wszystko, czego nie rozumieją, co im się wydaje cudem, skutkiem wyższych wpływów.
Każdy dorosły wojownik, każdy wódz nosi na szyi woreczek z „lekami”. Tracąc owe „leki”, Indianin traci zarazem i honor. Taki nieszczęśnik może odzyskać cześć tylko wówczas, gdy zabije sławnego wroga i zdobędzie jego „leki”.
Można więc sobie wyobrazić, jaką karą było dla strażnika zerwanie i podeptanie tego woreczka. Nie rzekłszy ani słowa usprawiedliwienia lub gniewu, zarzucił strzelbę na ramię i zniknął między drzewami. Odtąd uchodził dla swego szczepu za umarłego, szczep mógł go przyjąć z powrotem tylko, gdyby zdobył nowe „leki”.
My, biali, wróciliśmy do naszego obozu, gdzie wszyscy próbowali wyjaśnić to zdarzenie, ale bez skutku. Ja milczałem nawet wobec Sama, Dicka i Willa. Bawiło mnie to w duchu, że posiadam tajemnicę uwolnienia jeńców, której oni, mimo największych starań, nie mogli rozwiązać. Kosmyk włosów Winnetou miałem przy sobie we wszystkich moich wędrówkach po Zachodzie i zachowałem go do dziś dnia.