Читать книгу Polanim - Karolina Przewrocka-Aderet - Страница 10

I Droga do Erec
Miri

Оглавление

– To było czyste szaleństwo. Z Warszawy do Palestyny! Na rowerach! Bez grosza przy duszy! Bez papierów! W życiu bym dzieciaka w taką podróż nie puściła!

Z emocji Miri zasycha w gardle, upija łyk kawy. I śmieje się zaraz, bo „dzieciak”, o którym mówi, to jej własny ojciec, tylko osiemdziesiąt lat wcześniej.

Kto wie, czy byłaby dziś na świecie, gdyby nie ta historia z rowerem.

Z Miri rozmawia przez telefon ciepłym wieczorem detektyw genealogiczny Gidi Poraz. Rozmowa jest chaotyczna, pełna niewiadomych.

Historię swojej rodziny Miri spisuje w mejlu. Kilka imion, nazwa ulicy, daty i miejsca wyrwane z kontekstu, domysły na podstawie detali dostrzeżonych na fotografiach i własnego rozeznania w historii Warszawy. Zgłasza się do specjalisty, bo czuje, że już dalej sama nie dojdzie. Że już nie wie, gdzie szukać.


Nazywał się Zerach Maliniak. Urodzony w 1910 roku, mieszkał na warszawskiej Pradze przy Brukowej 26 (dzisiaj Okrzei), w ubogiej religijnej żydowskiej rodzinie. Z dziesięciorgiem rodzeństwa. Nosił buty łatane każdej jesieni gazetą. W domu mówiono w jidysz. Zerach chodził z tatą do synagogi, do chederu raczej nie. Pewnie rodzice posłali go do szkoły powszechnej, bo skądś przecież musiał znać polski, w którym szeptali sobie potem z matką tajemnice przed dziećmi. A może było zupełnie inaczej?

Miri nie jest tej historii pewna. Mówi „przypuszczam”, „wydaje mi się”, „prawdopodobnie”.

Gidi wie, że łatwo nie będzie. W bazie danych z lat 1825–1912 znajduje ponad czterystu Maliniaków Żydów. Potem już nic, bo w czasie wojny Warszawa płonie. Z tego, co cudem ocaleje, większość trafi do różnych archiwów. Gidi dotrze do nich, zamówi dokumenty, porówna świadectwa urodzenia. W pół roku stworzy drzewo genealogiczne rodziny Miri.

W tym samym czasie ona opowie mu o tym, co wie na pewno. Pomoże jej siedzący obok brat Micha.

Jako nastolatek Zerach Maliniak wstąpił do grupy Tora we-Awoda [Biblia i Praca], związanej z Hapoel Mizrachi, szczególną grupą syjonistyczną, bo przygotowującą do wyjazdu do Palestyny młodzież religijną. Z tego ruchu w niepodległym już Izraelu w przyszłości wyłoni się polityczna narodowa partia religijna Mafdal, a z niej Ha-Bajit Ha-Jehudi [Żydowski Dom], która forsuje między innymi rozbudowę osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu.

– Nie jestem z tego dumna – mówi Miri.

Na hachszarę, obóz przygotowawczy, wyjeżdżał z członkami Hapoel Mizrachi pod Warszawę. Ale pewnego dnia, tak po prostu, wśród przyjaciół ktoś rzucił pomysł, by jechać do Palestyny bez czekania na certyfikaty. Na rowerach. Do pomysłu zapalili się bracia Zeracha: Perec, jego bliźniak, i najstarszy Dow.

Zerach miał wtedy dwadzieścia cztery lata.

Nie wiedział, jak się jeździ na rowerze. W ubogiej rodzinie Maliniaków nie było szans na jego zakup.

– Po Warszawie chodził piechotą lub biegał, bo nigdy nie miał nawet grosza na tramwaj – śmieje się Micha.

Rodzeństwo nie wie, jak to się stało, że w krótkim czasie dziecięciu biednych chłopaków uzbierało na dziesięć rowerów. I jak to możliwe, że żaden z nich nie wziął z domu pieniędzy, tylko pojechał, jak stał, w jednym ubraniu.

– Pewnego razu zapytałem ojca, jak często zmieniali ubrania, a on na to: „Jak to: zmienialiśmy?”. Nic ze sobą nie mieli – mówi Micha.

Grunt, że latem 1934 roku wyruszyli z Warszawy ku południowej granicy: siódemka kolegów i trzech Maliniaków.

Tu Miri się uśmiecha. Ma szczęście, bo przynajmniej ten wątek z życia ojca został dobrze udokumentowany. Na stole rozkłada kopie stron pamiętnika z podróży, zapisanego w najróżniejszych językach, w tym po hebrajsku i po polsku.

Z czytelnych wpisów w pamiętniku podróży Zeracha Maliniaka i jego kolegów


26 lipca 1934, Łódź

W tych dniach odwiedziła nas grupa przyjaciół bohatersko reprezentujących ducha naszego ruchu w warszawskim oddziale, obecnie w drodze do Erec Israel na rowerach. Życzymy im wszelkiego powodzenia. Jedźcie i wypełniajcie ideały Tora we-Awoda!

W imieniu kibucu Jawec i Aleksander, kierownik (nazwisko nieczytelne).


31 lipca 1934, Bełchatów

Członków naszej organizacji w Warszawie, którzy przejeżdżają właśnie przez nasze miasto na rowerach, pozdrawiamy z miłością i radością, bo czynicie i Tora, i Awoda. Z tego powodu wszystko Wam się uda, a Bóg pokaże Wam drogę, bo w trudzie i na niepewnej ścieżce jest również coś świętego.


19 sierpnia 1934, Łowicz

Odwiedzili nas dziś członkowie Ha-Chaluc Mizrachi z Warszawy, którzy właśnie robią aliję do Ziemi Świętej. Podpisano: Menachem, Icchak (nazwisko nieczytelne), szefowie Histadrut Ceirej Mizrachi w Łowiczu.

Uczestnicy „alii rowerowej” nie potrzebują pieniędzy, bo w każdym z miasteczek, w jakim się zatrzymują, ma swoją siedzibę jakaś organizacja syjonistyczna. Dostają miejsce do spania, jedzenie, godziny rozmów o marzeniach i planach. Wreszcie – wpis i pieczątkę w pamiętniku. Glejt do następnego przystanku.

Docierają na południe, przekraczają granicę w Cieszynie. Przez Czechosłowację jadą dalej, do Austrii.

– W Wiedniu tata po raz pierwszy widzi kukurydzę i nie wie, jak ją zjeść.

A potem jeszcze dalej, przez Jugosławię do Grecji. Na greckiej granicy zatrzymuje ich straż, żąda pieniędzy. Nie wiedzą, co robić, nie mają już kogo poprosić o pomoc.

Wracają przez Jugosławię, skręcają do włoskiego Triestu. W porcie czeka już statek z legalnymi imigrantami do Palestyny. Rowerzyści nie mają certyfikatów ani biletów, rozdzielają się. Sobie tylko znanymi sposobami, pojedynczo, Dow i Perec dostają się na statek. Najmują się jako podkuchenni i płyną do Hajfy od razu.


Zerach zostaje we Włoszech.

– I tu następuje historia, w którą trudno nam uwierzyć – ciągnie Micha. – Straż graniczna prosi ojca o certyfikat na wyjazd do Palestyny. Z trzech Maliniaków pyta tylko jego! Więc tata w przypływie jakiejś dziwnej pewności siebie idzie do polskiego konsula i oburza się, że on tu specjalnie przyjechał z Warszawy, a na przejściu granicznym nikt nie wie, że ma certyfikat! Początkowo nikt mu nie wierzy, lecz on nie ustaje w próbach. Chodzi do konsula dzień w dzień, przez osiem miesięcy. Konsul wydzwania do Warszawy, dopytuje w organizacji syjonistycznej, co zrobić z delikwentem, wreszcie wydaje upragniony certyfikat. I ojciec, jako jedyny z braci, płynie do Hajfy legalnie. To jedyny raz, o którym słyszeliśmy, że wykazał się jakąkolwiek asertywnością.


Tak oto latem 1935 roku, po około czterech miesiącach podróży rowerowej, ponad pół roku czyhania na polskiego konsula i prawie tygodniu podróży statkiem, Zerach Maliniak dociera do Hajfy.


Braciom żyje się ciężko. Początkowo nie mają dachu nad głową, chwytają się każdej pracy: na budowach, na roli, w winnicach, w gajach pomarańczowych. Ziemia jest surowa, nieurodzajna, poddająca się opornie. Nieprzyjazna nawet i niechętna – bo przecież nikt tu na braci Maliniaków nie czekał. Wielu przybyłych choruje na malarię i dezynterię, części nie udaje się przetrwać. Ale Maliniakowie są przygotowani. Mają wyrobione mięśnie i wiedzę z hachszary pod Warszawą.

– I silną wolę – dodaje Miri. – No i byli młodzi, zdrowi i silni, nie mieli żadnej alternatywy. Prawdziwi chaluce. Później już takich nie będzie.

Z czasem udaje się im wynająć coś małego w Petach Tikwie.


Miri:

– W 1938 roku Perec wymyślił, że chce odwiedzić rodzinę w Polsce. Atmosfera w Europie gęstniała, było niebezpiecznie, ale on się uparł. Ojciec już w drodze wiedział, że to zły pomysł. Gdy dojechali do Warszawy, matka zawołała w jidysz: „Oj, wej, po coście tu przyjechali?!”.


Zerach widzi, co się dzieje, idzie z Perecem załatwić dla niego dokumenty powrotne. Wie, że tym razem bez certyfikatu brat do Palestyny nie wjedzie. Perec dostaje odmowę.

Wyglądają identycznie, zdarza się, że mylą ich znajomi. Zerach wpada na pomysł: szybko zbiera się w drogę, płynie do Palestyny i chwilę po opuszczeniu statku wręcza swój certyfikat komuś zaufanemu, by ten oddał go Perecowi w Warszawie. Liczy na to, że bratu uda się wjechać z tym samym dokumentem. Ale plan nie kończy się powodzeniem. Zanim papiery docierają, w Polsce wybucha wojna.


Miri:

– Kontakt ojca z rodziną się urwał. Wiemy na pewno, że Perec nie przeżył. Ojciec obwiniał się o to do końca życia.

Drugi z braci, Dow, który w 1938 roku do Polski nie pojechał, po wybuchu II wojny światowej zaciąga się wraz z Zerachem do armii brytyjskiej. Walczą z nazistami w Egipcie, Libii. Dow ginie w Grecji.

Ostatecznie z całej rodziny, ze wszystkich praskich Maliniaków, ostaje się tylko Zerach. Z obozu w Lamsdorfie wraca w 1945 roku do Palestyny.

Miri będzie później o nim rozmawiać z dziećmi ocalałych z Holokaustu. Zdziwi się, gdy usłyszy o nieprzespanych nocach, koszmarach i krzykach, o niewyobrażalnym fizycznym cierpieniu, jakie ci, którzy przetrwali, noszą w sobie przez całe życie. Jej ojciec cierpiał inaczej. Zalepił ranę plastrem milczenia. Nie chodził do psychologa, bo nikt wtedy nie myślał, że można sobie z tą raną poradzić. Nie chorował, nie brał żadnych lekarstw. Dopiero w wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu lat, pół roku przed śmiercią, po raz pierwszy przyznał, że potrzebuje pomocy. Że nie daje sobie rady.

Po samotnym powrocie do domu miał trzydzieści pięć lat i zaczynał życie od nowa. Z pustką w kieszeniach, sercu i w głowie. W 1947 roku poznał Rywkę-Reginę z warszawskiej rodziny Książenickich, zamieszkałej przy Dzielnej 22. Jej ojciec wyczuwa atmosferę w Polsce już w pierwszej połowie lat trzydziestych. Gromadzi pieniądze, organizuje dokumenty, co roku wysyła do Palestyny po jednym dziecku: w 1935 roku najstarszą córkę, potem trzynastoletniego syna.

– Dzieciaka samego na statek wsadza! – przeraża się Miri.

Rywka przypływa do Hajfy niemal w ostatniej chwili, na dwa miesiące przed wybuchem wojny, wśród nielegalnej imigracji. Reszta rodzeństwa zostaje w Warszawie.

Z rodziny nie ocaleje nikt.

W 1948 roku, po powstaniu państwa Izrael, zaczyna się wojna o niepodległość. Zerach dostaje powołanie do wojska (nie będzie mógł później otrzymać przez to polskiego paszportu). Ben Gurion prosi żołnierzy o zmianę nazwisk z poprzednich na hebrajsko brzmiące, Maliniak się nie zgadza. Wciąż czeka na sygnał z minionego świata. Wierzy, że ktoś z rodziny cudem przeżył i jeszcze się z nim skontaktuje, a nowe nazwisko mogłoby to utrudnić.

Lata mijają, nikt się nie zjawia.

Miesiąc po ogłoszeniu deklaracji niepodległości Izraela, już w czasie wojny, Zerach i Rywka biorą ślub. Na ceremonię w telawiwskim Rabanucie przychodzi zaledwie kilka osób, wszystkie z rodziny Rywki. Zerach nie ma kogo zaprosić.

W 1949 roku rodzi się Miri, w 1954 Micha. Z dzieciństwa pamiętają, że wychowanie w ich polskim domu wyglądało zupełnie inaczej niż w innych. Najważniejsze były dobre maniery. Nie wolno było krzyczeć, mówić zbyt głośno, bo jeszcze sąsiedzi usłyszą. W ogóle bardzo wielu rzeczy nie było wolno.


Micha:

– Zakazy dotyczyły rzeczy zupełnie nieprzystających ani do izraelskiego klimatu, ani do zwyczajów. „Nie otwieraj okna, bo cię zawieje!”. „Nie wychodź z domu z mokrymi włosami, bo się rozchorujesz!”. Mówiliśmy: „Tato, przecież jest trzydzieści stopni, ani odrobiny wiatru”, ale on wiedział lepiej. A potem jeszcze: „Nie pij wody z kranu, bo cię rozboli brzuch!”. „Nie jemy na stojąco, bo jedzenie idzie w nogi i się pulkes, grubych ud, dostaje”. Same stereotypy, jakie w Izraelu powtarzano o Żydach z Polski. Śmialiśmy się z tego okropnie, lecz tata, choć miał wielkie poczucie humoru, tego naszego śmiechu nie rozumiał. Pewnego razu czytał książkę Jaira Garbuza Tamid Polani [Wieczny Polak]. My w śmiech, a on: „Ale o co wam właściwie chodzi?”.


Miri:

– Były dwa tematy, do których obsesyjnie powracał: jedzenie i nauka. Ten ciągły strach, żebyśmy zjedli, żebyśmy nie byli głodni, żeby jedzenia nie zabrakło. Gdy byłam nastolatką, chciałam w weekendy spotykać się ze znajomymi. Tata tego nie lubił. Uważał, że w szabat trzeba być z rodziną, że trzeba pójść do synagogi, a w pozostałe dni należy się uczyć. Chcieliśmy zarobić na kieszonkowe, ale nie pozwalał nam wykonywać prac sezonowych. Chciał, żebyśmy się uczyli. Nauka i wiedza były najważniejsze. To przekonanie wyróżniało rodziny Żydów, którzy przyjechali z Polski. W stosunku do moich dzieci i wnuków byłam potem taka sama.


Miri pamięta, że skończywszy klasę maturalną, przyniosła do domu świadectwo z najlepszymi ocenami. Ojciec poszedł na ostatnią wywiadówkę i wrócił do domu smutny.

– Powiedział: „Boję się, że nie dostaniesz się na studia”. Zdziwiłam się, zapytałam, dlaczego tak sądzi. A on, że wychowawczyni mówiła, że na studia dostają się najpierw dzieci prawników i lekarzy, a on jest przecież nikim.

Pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy Polska wychodzi z komuny, Miri oznajmia ojcu, że pragnie zobaczyć jego pierwszą ojczyznę. Ojciec odmawia. Nie chce jechać, jak całe jego pokolenie. Boi się spotkania z miejscem, w którym dom zamienił się w cmentarz. Miri się upiera, naciska. Ojciec zgadza się wreszcie. Robi to dla niej.

– Byliśmy w Warszawie tylko dwa i pół dnia, planowaliśmy stamtąd udać się w dalszą podróż. Z tego pobytu pamiętam tylko jedno: ogromne cierpienie na twarzy mojego taty. Wizyta nie wzbudziła w nim żadnej nostalgii, tylko ból. Powiedział mi: „Czuję, że chodzę po ziemi przesiąkniętej krwią moich bliskich”. W tamtych dniach w Warszawie wiedziałam tylko jedno. Że zrobiłam mu tym wyjazdem prawdziwą krzywdę.

Miri pamięta z tej wizyty coś jeszcze: puste półki sklepów, kolejki ciągnące się kilometrami. Ludzi na ulicach ubranych tak, jak jej matka w latach sześćdziesiątych. Przedmioty, samochody, garnki, talerze – jak z przeszłości. Szarzyznę ulic i zmęczenie na twarzach warszawiaków. Pamięta jeszcze, że pomyślała: „Dobrze im tak, należy im się! Za ten cały przedwojenny antysemityzm, za to, że tata wyjeżdżał na rowerze w przeczuciu, że gdy przyjdzie wojna, nikt tutaj nie stanie w jego obronie”.

– Dziś przyjeżdżam do innej Polski. Ludzie są otwarci, mili, uśmiechnięci, ulice pełne kawiarni i sklepów, życie toczy się dalej. To dziwne, czasami zmuszam mój umysł do wysiłku, by przypomnieć sobie, gdzie jestem, że dla mnie to miasto, Warszawa, ma jeszcze inne, głębsze znaczenie. Że w tej ziemi leżą prochy moich krewnych. W ten sposób jestem z nią związana na zawsze.

Wiosną 2016 roku Miri wybiera się do Polski z całą rodziną. W Warszawie na cmentarzu żydowskim szuka grobu swojego pradziadka. Zna nazwisko: Książenicki, poza tym nie wie nic. Szuka ponad godzinę, nie znajduje, myśli o ponownej podróży po wakacjach. Wraca do Izraela i ledwie przekręca klucz w drzwiach domu, biegnie do komputera, by zamówić bilety na wrzesień.

Gdy wraca, jest już przygotowana. Znajduje grób Książenickiego. A potem wymyślają z Michą, że wynajmą samochód i pojadą z południa Polski do Warszawy. W odwrotną stronę niż trasa do Palestyny, którą ojciec w 1934 roku pokonał rowerem.

Nie mają planu. W miasteczkach szukają czegokolwiek: synagogi, kirkutu, tablicy. Miri notuje. W Skierniewicach, skąd pochodzi jej mama, znajduje tylko jedną macewę na całym cmentarzu. Nie może wyjść ze zdumienia.

Trasę, którą ojciec przemierzał tygodniami, oni pokonują w tydzień. Miri czuje, że tym samym zamyka jakiś etap swojego życia.

Etap życia z ojcem.

– Zmarł siedem lat temu, w wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu i pół roku. Nadal ciężko nam bez niego. Był niezwykłym człowiekiem: bez pieniędzy, bez możliwości, ale za to z wielką duszą, z wielką dbałością o rodzinę. O nas dbał bardziej niż o samego siebie. Jakby całe jego życie było jednym wielkim dawaniem.

Miri pamięta, że był spokojny, nigdy się z nikim nie kłócił, nie był asertywny. Najważniejsze w jego życiu były dzieci i ich edukacja.

– Ładował w nią całe swoje pieniądze. Był mądrym człowiekiem, ale taką mądrością życiową, bo przecież nie skończył żadnego uniwersytetu.

– Co się tak uparłaś, czemu cię tam tak ciągnie? – denerwuje się brat, gdy Miri po raz kolejny rezerwuje bilety do Polski. – Trzeba było zadawać ojcu pytania, póki jeszcze żył!

Ale Miri wie, że to nie zależało od niej. Im mniej ojciec mówił, tym mniej wiedziała, o co właściwie mogłaby go zapytać. Dziś, gdy już wie, nie ma przy niej żadnego z rodziców.

– Nie wiem, czy niepytanie było dobre, czy złe. Bałam się, że gdy zacznę, obudzę w nim wspomnienia. I że go to będzie potem strasznie bolało.

Gdy umarł, zapisała się na jidysz. Postanowiła poszukać odpowiedzi na własną rękę, oddać się nauce, zrozumieć. Od niedawna studiuje na uniwersytecie Bar Ilan. Zastanawia się nad zrobieniem doktoratu.

– Jidysz wszedł mi w duszę – mówi.

Jako nastolatka za wszelką cenę próbowała się go pozbyć. I jego, i polskiego, którym rodzice posługiwali się na co dzień.

– Po hebrajsku, mówcie po hebrajsku! – krzyczała zirytowana.

Nie była w tym odosobniona – pierwsze pokolenia Izraela chciały być bardzo izraelskie. A jidysz i polski przypominały o galut, diasporze, i o wszystkim, co się z nią wiązało. Miri zauważa, że po polsku mówiono zwykle w domach, w których były babcie. Z jakiegoś powodu babciom trudniej było nauczyć się hebrajskiego.

Wydawało się wtedy, że język można z człowieka wyrzucić, zmienić go tak, jak się zmienia koszulę. A dziś Miri już wie, że język i krajobraz trwają wtłoczone w ludzką pamięć. Dwie rzeczy, których nigdy się nie zapomina. Gdyby mogła cofnąć czas, prosiłaby rodziców, by do niej mówili. O ileż łatwiej byłoby jej dzisiaj przedzierać się przez szeleszczące w ustach słowa pełne tylnojęzykowych głosek.

Jednak dzięki studiom dowiedziała się przynajmniej, dlaczego w 1934 roku dwudziestoczteroletni Zerach Maliniak z Pragi wsiadł na rower i z dziewięcioma kolegami ruszył na południe. Do Palestyny.

Polanim

Подняться наверх