Читать книгу Polanim - Karolina Przewrocka-Aderet - Страница 6
Gidi
Оглавление– Ustalmy na początek kilka szczegółów. W Polsce przed wojną żyły ponad trzy miliony Żydów. Dlatego dla nas, ludzi, którzy tam się urodzili, dla naszych dzieci Polska jest po prostu bardzo ważna. – Detektyw Gideon Poraz ociera pot z czoła i odkłada łopatę.
Ma sześćdziesiąt dziewięć lat, wypielęgnowany ogród w moszawie w centrum Izraela i jak mówi, średnio kilkanaście żyć w miesiącu. Można by mu to odebrać, zarzucić przesadę i to, że zbyt wiele czasu spędza pod palącą lampą południowego słońca, nad oczkiem wodnym, które sam wydrążył. Ale potem, gdy się już podrepcze za nim do narożnego gabinetu i podejrzy, jak włącza komputer i na dwóch ekranach rozkłada przedwojenne dokumenty, gdy z tych ekranów wychodzą powoli Warszawa, Łódź, Kraków, Wilno, Lwów, gdy mnożą się imiona, daty, nazwiska i znaki zapytania – wtedy rozumie się wreszcie, co właściwie Gideon – dla przyjaciół Gidi – ma na myśli.
Na wszystko, o czym zaraz tutaj opowie, ma odpowiednie tabelki. Wynika z nich, że odkąd dziesięć lat temu zrezygnował z branży high-tech, z przywilejów korporacji, z zachwytów izraelskiej Doliny Krzemowej, odnalazł ponad piętnaście tysięcy osób z ponad czterystu rodzin. Kolejna tabela wskazuje, że w ciągu roku Gidi prowadzi średnio osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt spraw. W tej chwili szuka piętnastu osób i żyje ich życiem.
Taktyka. To ona jest najważniejsza. Na początku nowych poszukiwań rozpisuje ją dokładnie, planuje, od kogo zacząć, kogo zapytać, jakie archiwa przeszukać. Przydaje mu się wiedza z poprzedniej pracy, doskonała pamięć i umiejętność błyskawicznego kojarzenia faktów. Korzysta z baz danych, kreatorów drzew genealogicznych, branżowych wyszukiwarek. Ale największą wartość mają dla niego znajomości w archiwach rozsianych po całym świecie. Przeciętny poszukujący może mieć z tym problemy. To fach z prawdziwego zdarzenia, dlatego Gidi szkoli w Archiwum Syjonistycznym w Jerozolimie kolejnych adeptów sztuki detektywistycznej w dziedzinie genealogii.
Gidi:
– Istnieje wiele dokumentów o ludziach, którzy wojnę przeżyli, a niewiele o tych, którzy jej nie przeżyli, choć przecież w ewidencjonowaniu śmierci Niemcy byli nieprzeciętnie skrupulatni. Najcenniejszym skarbem jest więc dla mnie moment, gdy odnajduję osobę, o której istnieniu nie wiedziałem. A to zdarza się często.
Podobno trudno mu oddzielić się od emocji. Zgłaszają się do niego dzieci ocalałych, drugie pokolenie, spanikowane, bo nagle dzień po śmierci matki czy ojca okazuje się, że o ich historii nie wiadomo niczego. Jeszcze chwilę temu można było coś z tym zrobić – i się z tej możliwości nie korzystało – a teraz nie ma już kogo zapytać.
Gidi wie, jak to jest. Poznał gorycz tego uczucia.
Nie wiedział – bo skąd niby? – jak nazywali się jego dziadkowie. Wiedział tylko, że pochodzili z Polski. Oraz że dziecko rodziców ocalałych z Holokaustu nie zadaje zbyt wielu zbędnych pytań. Najlepiej niech nie pyta wcale.
Nie pytał. Przywykł do niewiedzy. Nie on jeden – milczenie w drugim pokoleniu po Holokauście, w młodym, silnym Izraelu, który nie chciał pamiętać o strachu, stało się generacyjnym doświadczeniem dzieci polskich Żydów. Śmierć rodziców Gidiego kilkanaście lat temu je przypieczętowała.
Pozornie. Bo nie wszystko da się schować. Nie na zawsze.
Skrywane tajemnice rodziców zaczęły powoli wychodzić z zakurzonych szuflad i pudełek wyjmowanych z szaf przy porządkowaniu rzeczy po zmarłych.
Gidi:
– Zadzwoniła do mnie siostra. W stercie dokumentów mamy znalazła informację, że w Łodzi, przy ulicy Piotrkowskiej, rodzina mamy posiadała kamienicę. Nigdy wcześniej o tym nie słyszeliśmy, mama nie powiedziała ani słowa.
Gdy adwokat poprosił go o listę wszystkich członków rodziny, Gidi zaczął rysować rodowe drzewo. I nagle zorientował się, że o swojej rodzinie nie wie prawie nic. Z zakamarków pamięci wyskrobywał strzępki rozmów, które prowadził z rodzicami między długimi przerwami pełnymi ciszy. Wiedział, że ojciec Szlomo Pozner pochodził z Jaworzna. Matka Janka Bajer z Puław. I że przez większość życia mieszkała w Łodzi. Wiedział, że obydwoje założyli przed wojną rodziny. Że mama straciła na wojnie męża Mordkę Radoszyckiego i dwoje małych dzieci: córkę Henrykę i syna Chaima – Imka. Że do Palestyny przyjechała z córką w 1947 roku i obie zmieniły imiona: na Jehudit i Awiwę.
Że po wybuchu wojny Szlomo uciekł na wschód, został aresztowany przez Sowietów, zesłany na Syberię, a po „amnestii” przez Taszkient – jako opiekun dzieci z Teheranu – w lutym 1943 roku dostał się do Palestyny. Szukał nadaremnie żony i dzieci, dowiedział się, że zginęły. Poznał Jankę-Jehudit, ożenił się ponownie. Miłość? Może w tym i była, ale wtedy każdy chciał po prostu zacząć życie od nowa. Najlepiej jak tylko potrafił.
Gidi miał być symbolem nowego początku, może więc nieprzypadkowo urodził się 14 maja 1948 roku, w dniu ogłoszenia izraelskiej deklaracji niepodległości?
Ktoś z rodziny stanął wówczas przy radiu. Czekano w napięciu. Silny głos Ben Guriona wybrzmiał wreszcie wśród trzasków.
– Ogłasza! Tnijcie!
Zaczęło się obrzezanie.
W dniu, w którym wszyscy wylewali łzy szczęścia, mały Gidi Poraz płakał z bólu.
O pierwszej rodzinie ojca wiedział tylko tyle, że Szlomo założył ją w Krakowie. Z tą informacją Gidi godził się przez lata, nie dopytując o szczegóły, bo i tak wszelkie próby spełzły na niczym. Czasem tylko przystawał zdumiony, słysząc, jak ojciec przywołuje z przedwojnia jedno imię, najwyraźniej mu drogie. „Szpicer to, Szpicer tamto” – mówił, uśmiechając się przy tym radośnie.
Jedyne imię, jakie ojciec przywoływał z przedwojnia, należało do jego psa.
Córki pojawiały się w tych strzępkach niemal przy okazji. Jakby były tematem mniej ważnym, może bardziej zatartym w pamięci. Bohaterkami drugiego planu w historiach o tym, jak Szpicer każdego dnia prowadził je na przystanek i odbierał, gdy wracały ze szkoły.
Lata mijały, a Gidi nie wiedział, że w szufladzie swojego biurka ojciec przechowuje zdjęcia: dziewczynek z białym pieskiem, matki z córką na tle ogródka, portret rodziny, której już nie było.
Gdy je odnalazł, stały się ważniejsze od łódzkiej kamienicy.
Zaczął drążyć. Przekopywał archiwa w Izraelu, w Warszawie, Łodzi, w Waszyngtonie, wymieniał mejle z pracownikami instytucji badawczych, którzy pomagali mu w szukaniu dokumentów. Rodowe drzewo rosło powoli. Dotarł do czterystu imion i nazwisk. Gdy drzewo przemówiło po raz pierwszy, zabolało: w Holonie pod Tel Awiwem mieszkała kuzynka matki. Przed śmiercią Jehudit opowiadała, że zginęła w jednym z obozów.
Matka zmarła, nie spotkały się. Gidi obwinił się o zaniedbanie.
Zadośćuczynienia szukał w sprawie kamienicy. Liczył, że odzyska bodaj jedną rodzinną pamiątkę. Choć włożył w sprawę dużo wysiłku, nie zdobył wystarczających dla sądu informacji.
Sprawa upadła, Gidiemu było przykro.
Wydaje mu się dzisiaj, że z dobrze płatnej posady inżyniera w jednej z najlepszych w Izraelu firm z branży IT zrezygnował w dniu, w którym zadzwoniła tamta staruszka. Prosiła o pomoc w odnalezieniu bliskich. Udało się odnaleźć kilka osób, co sprawiło Gidiemu wiele radości. Postanowił rzucić pracę i zająć się tym na stałe.
Wkrótce zaczęły pojawiać się chwile bolesnej refleksji. Bo wśród setek zidentyfikowanych, ludzi mu obcych, wciąż brakowało imion tamtej kobiety i tamtych dwóch dziewczynek. Współwłaścicielek Szpicera.
W zeszłym roku drzewo drgnęło ponownie. W jednym z najważniejszych niemieckich archiwów, International Tracing Service, Gidi odnalazł kopie dokumentów obozowych. Zapisano w nich dane ojca: Pozner Salomon, Kraków, Koletek 19. Na kolejnej karcie: Pozner Ester, w marcu 1942 roku deportowana z getta krakowskiego, zamordowana. Na jeszcze innej: Sabina z domu Glass.
Gidi rozpoznał w niej pierwszą żonę ojca.
Z zielonego klasera, otwieranego z nabożeństwem i wzruszeniem, wyjmuje jeszcze jedno zdjęcie, zdjęcie-pocztówkę. Patrzy z niego młoda kobieta o żywym spojrzeniu, filmowym uśmiechu i modnie upiętej fryzurze. Na odwrocie napisano po polsku: „Przesyłam Ci zdjęcie pięknej, nieodżałowanej Leny. Umarła 18 kwietnia 1945 roku w Malhof, w Niemczech, dwa tygodnie przed końcem wojny. Była za subtelna, by przeżyć te okropności. Serce nie wytrzymało”.
Podpisu brak. Widnieją tylko miejsce i data: Kraków, 8 września 1947 roku.
Gidi patrzy i nic nie mówi. A jednak trzeba mu zadać to pytanie:
– Łatwiej ci teraz trochę? Z tym, że znasz wreszcie ich imiona?
– Tak, czuję ulgę. Latami miałem do siebie pretensje, że nie zapytałem ojca wcześniej.
– Gdybyś teraz miał możliwość, zapytałbyś go?
– Nie wiem, czy w ogóle potrafiłby odpowiedzieć. Właśnie to zrozumiałem.
Jest ciepłe wiosenne popołudnie. Ogród Gidiego chowa się w cieniu drzewa peltoforum.
Ciszę przerywa telefon. Dzwoni kolejna klientka, znajoma żony. Gidi notuje na kolanie wyimki jej historii, nazwiska poszukiwanych osób. Kobieta, lat sześćdziesiąt dziewięć, korzenie w Warszawie, rozległa przedwojenna rodzina, po wojnie zostali tylko ojciec z bratem. Jest już za późno, ojciec odszedł, nie ma do kogo się zwrócić. Prosi o stworzenie drzewa genealogicznego i odnalezienie. Kogokolwiek, czegokolwiek.