Читать книгу Polanim - Karolina Przewrocka-Aderet - Страница 8

I Droga do Erec
Tel Awiw

Оглавление

Jak to się stało, że Tel Awiw, miasto stworzone niemal wiek temu na wydmach, zatracił granice między dniem i nocą? Między możliwym i niemożliwym, między innością i konserwatywną ortodoksją?

Może to rebranding, skutecznie zaplanowany przez miejskich urzędników, ogłaszający go „miastem non stop”, może miejska mitologia, która nie pozwala na stagnację? Faktem jest, że w ostatnich latach sprosił gości z całego świata, wypełnił ulice gwarem rozlicznych języków, stworzył warunki do rozwoju najbardziej z pozoru niedorzecznych marzeń, przekuł je w start-upy i zyskał na tym ekonomicznie. Latem na głównych arteriach rozwiesza tęczowe flagi i ogłasza, że każdy ma tutaj prawo być tym, kim chce, niezależnie od swojej orientacji, wyznania, narodowości. Jakby na przekór ortodoksyjnej, kipiącej od emocji Jerozolimie, na przekór konserwatywno-religijnemu kierunkowi Izraela – Tel Awiw udziela azylu liberalnej myśli wychodzącej na ulice wokół placu Rabina. Nazywanej przez polityków prawicy myślą „antyizraelską”, „antysemicką”, myślą „samonienawidzących się Żydów”.

Pozostał przy tym wszystkim miastem spokojnym, pełnym luzu, hipsterów w modnych okularach, z zamiłowaniem do stylizacji retro, młodych rodzin z trójką dzieci i psem, kawiarni – wiecznie pełnych, podobnie jak plaże. Z koncertami gwiazd w parku ha-Jarkon, festiwalami filmowymi, literackimi, kulinarnymi, dla dzieci, wegan i psów. Miastem-lustrem, w którym odbija się świat, z białą bogatą północą i uchodźczym zaniedbanym południem. Miastem gwiazd filmowych przesiadujących w kawiarniach przy ulicy Dizengoffa, podwórkowych kotów o ludzkich twarzach, kotów-łobuzów, zamieniających nocą skwery w miejsca walk o wpływy. Powstawał jako miasto zielone, pełne ogrodów i parków nawadnianych sztucznie kilometrami gumowych rurek, w którym aż chce się patrzeć ku górze, na fasady starych kamienic, w korony kwitnących kolorowo drzew i daktylowych palm.

I takim pozostał.


Piętnastego dnia miesiąca szwat, na przełomie stycznia i lutego, gdy w Polsce trwa jeszcze walka z mrozem, żydowskie dzieci obwieszczają zakończenie zimy, biegając z sadzonkami roślin. Zaczyna się święto Tu bi-Szwat, święto drzew, migdałowców nieśmiało otwierających pąki kwiatowe w pierwszych mocniejszych promieniach słońca. I suszonych owoców podawanych na stół: fig, moreli, rodzynek, daktyli, zgodnie z tradycją Żydów europejskich, którym zimą trudno było o świeże. To o owocach mówi Księga Kapłańska: „Gdy przyjdziecie do ziemi [Izraela] i będziecie sadzić wszelkie drzewo [rodzące] jadalny owoc, będzie wam ten owoc wzbroniony. Przez trzy lata będzie wam wzbroniony i jedzony nie będzie. A w czwartym roku wszelki jego owoc będzie święty, na chwałę Boga. A w piątym roku możecie jeść jego owoc”.

Syjonistyczny koncept Żydów w diasporze przejmuje pogląd fizjokracji, zakładający, że zdrowy naród to taki, który żyje na własnej ziemi i poprzez swoją pracę czerpie z jej bogactw. Adaptuje przy tym biblijne słowa, znajdując w nich nakaz dla siebie. W zwyczaju sadzenia drzew Żydzi widzą metaforę odzyskiwania kontaktu z ukochaną ziemią, ponownego zakorzenienia. Nic więc dziwnego, że gdy do Erec przyjeżdżają pierwsi chalucim, pionierzy, zaczynają od sadzonek. Premiera uroczystej ceremonii w Tu bi-Szwat odnotowana została w 1884 roku, w moszawie Jesud ha-Mala, w dolinie Hula. Wieść niesie, że pionierzy śpiewali tradycyjną pieśń na melodię Żydów jemeńskich: „Oto czas sadzenia drzew, czas sadzenia i czas budowy”.

Ale kto sadzi drzewa na wydmach? Ten, kto bezczelnie marzy o pierwszym w historii prawdziwie żydowskim mieście. Przepełniona od dekad Jaffa, pełna Arabów, Turków, Brytyjczyków, pęka w szwach od języków i zwyczajów. Żydzi ostatecznie decydują o jej opuszczeniu, gdy dochodzi do krwawych zamieszek z arabskimi współmieszkańcami. Na piaszczystym wybrzeżu na północ od Jaffy syjoniści wykupują ziemię, tworzą spółdzielnię Ahuzat Bajit, po polsku „dom na włościach”. Na początku planują tu wybudować sześćdziesiąt sześć domów. Podziału parceli dokonują przez losowanie, które nadzoruje przybyły z Grodna Arie Akiwa Weiss. Aby uniknąć nieporozumień, wpada na pomysł „loterii muszlowej”: zbiera sześćdziesiąt sześć białych i tyle samo czarnych muszelek, na jednych wypisuje nazwiska przyszłych właścicieli, na drugich numery działek. Wyciąga z tłumu chłopca i prosi go o pomoc w ciągnieniu losów – po jednej muszelce czarnej i jednej białej.

W losowaniu uczestniczy grupa zainteresowanych, ubranych na europejską modłę mężczyzn, kobiet i dzieci. W cienkich garniturach, sukniach, kapeluszach. Niektórzy siedzą cierpliwie na piasku, większość stoi w zwartej gromadzie. Słuchają i czekają.

Tę właśnie scenę, zatrzymaną na zdjęciu z 11 kwietnia 1909 roku, uznaje się za początek Tel Awiwu. Miasta, które powstało z niczego. Z grupki ludzi pośrodku piaszczystego odludzia i stu trzydziestu dwóch muszelek.

W młodziutkim Tel Awiwie święto Tu bi-Szwat trwa bez przerwy. To pierwsze żydowskie miasto na świecie z żydowską administracją i hebrajskim – dopiero co zresztą unowocześnionym przez Eliezera ben Jehudę – jako językiem urzędowym. Ukoronowanie idei ponownego zakorzenienia, miasto-ogród, żydowskość, która żyje i kwitnie. Założyciele szukają dla niego dobrej nazwy. Inspirują się w końcu tytułem pomnikowego dzieła ruchu syjonistycznego Altneuland autorstwa Herzla. Na hebrajski tłumaczy ją urodzony w Wyszogrodzie Nahum Sokołow, wspomniany już dziennikarz i pisarz. Nadaje jej zupełnie nowy tytuł: Wzgórze wiosny, po hebrajsku tel aviv.

Szimon Peres w swojej Podróży sentymentalnej z Teodorem Herzlem napisze później, że „Tel Awiw jest niewątpliwie jedynym miastem na powierzchni ziemi, którego nazwa pochodzi od tytułu książki napisanej na długo przed jego zaistnieniem”.

Piaszczysty teren, niemal pozbawiony starej zabudowy, jest jak czysta kartka papieru. Staje się idealnym polem dla wyobraźni architektów. Zaprojektowania urbanistycznego miasta podejmuje się, w porozumieniu z młodą radą miejską i burmistrzem Meirem Dizengoffem, Szkot Patrick Geddes. Rysuje niskie kamienice ciągnące się wzdłuż szerokich ulic z zielonymi bulwarami pośrodku. Miasto ma być pełne drzew i ogrodów, każdą z kamienic otaczać ogródek. Spragnieni cienia mieszkańcy namiętnie sadzą drzewa w alejach. Sadzonki przywozi się statkami z Europy. Szerzy się pogłoska, że drzewa w alei Allenby’ego przyjechały z Polski.

Głównym architektem miejskiego krajobrazu jest w latach 1940–1960 pochodzący spod Lwowa Abraham Karavan, ojciec znanego dziś na całym świecie rzeźbiarza Daniego. W 2016 roku artysta powie mi w wywiadzie, że ojciec zewsząd sprowadzał rośliny, które mogły uchować się w tym klimacie. O sadzonkach z Polski nie słyszał, ale przyznał, że dopiero gdy pojechał do Galicji, zrozumiał koncepcję miasta-ogrodu, którą jego ojciec przywiózł ze sobą i próbował realizować. „Uważał, że ulice, aleje, skwery mają być pełne drzew, więc pomalował Tel Awiw na zielono” – stwierdził.

Tymczasem młoda telawiwska rada gminna dyskutuje o rozmieszczeniu ulic i budynków. Aleksander Klugman w swoich Polonicach w Ziemi Świętej przytacza następującą scenę: radni spierają się o szerokość jezdni, nie mogąc dojść do porozumienia, czy powinny one być sześcio- czy dwunastometrowe. Wreszcie osiągają kompromis – ulica nie będzie tak szeroka, jak paryskie Pola Elizejskie, lecz jak warszawska Marszałkowska.

Telawiwskie ulice początkowo nie mają nazw, a domy oznacza się nazwiskami właścicieli.

Miasto się rozrasta, prze wzdłuż linii brzegowej na północ. Pięć lat po jego założeniu stoi już sto czterdzieści budynków, obszar powiększa się dziewięciokrotnie, do tysiąca pięciuset wzrasta liczba mieszkańców. Podczas I wojny światowej Tel Awiw cichnie na chwilę – Turcy wyrzucają ludzi z domów – ale wkrótce odzyskuje oddech. W 1925 roku ma trzydzieści cztery tysiące obywateli, w roku 1936 jest już stupięćdziesięciotysięcznikiem.

Na skutek postępujących w Niemczech represji do Palestyny emigrują żydowscy uczniowie Bauhausu. W Tel Awiwie, tak jak ich poprzednicy, otrzymują niezwykłą szansę – stworzenia dzielnic mieszkaniowych o iście europejskim sznycie. Architekci z pasją zabierają się do pracy, dostosowując założenia stylu do warunków atmosferycznych. Zachowują prostotę i symetrię formy, uwzględniają liczne okna i balkony. Budynki malują na biało, na kolor, który skutecznie odbija światło. Nowe zachwycające dzielnice zyskują przydomek Białego Miasta.

Wśród jego twórców wyróżniają się polscy Żydzi. W 1931 roku do Palestyny po raz kolejny przyjeżdża pochodzący z Jarosławia Arie Szaron, uczeń Gropiusa i Meyera, i od razu dostaje pierwsze zlecenie – na cztery budynki Targów Lewantu, które mają się odbyć w 1932 roku. Jeden z targowych pawilonów, przeznaczony dla wystawców z Polski, wieńczy nazwa naszego kraju w trzech językach: angielskim, hebrajskim i arabskim. Przetrwa on do dzisiaj jako część kompleksu portowego w północnym Tel Awiwie, gdzie na pamiątkę polskiego udziału zawiśnie biało-czerwona flaga.

Po ukończeniu projektu targów Szaron buduje szikuny, spółdzielcze domy robotnicze, a także kina i szpitale, w tym w latach sześćdziesiątych najważniejszy w Tel Awiwie szpital Ichilov. Jest w tym tak dobry, że z czasem staje się autorem projektów największych kompleksów medycznych w Izraelu.

Warszawianin Lucjan Korngold, autor projektów stołecznych willi i kamienic z lat trzydziestych, w Tel Awiwie kontynuuje pracę w stylu międzynarodowym, projektując między innymi dom Rabińskiego przy ulicy Szenkin. W stylu Bauhausu projektują także inni polscy uczniowie tej szkoły, jak choćby Abraham Markusfeld z Łodzi, krakowianin Dov Kutchinsky, Carl Rubin ze Śniatyna we wschodniej Galicji, Jakub Pinkerfeld z Przemyśla, Pinchas Hutt ze Lwowa, Szlomo Bernstein z Wilna.

„Żydzi pracują tu dumnie i z pewnością siebie. To miasto należy do nich. To jest ich krew i ciało, ich praca. Każdy bez różnicy czuje się tutaj jak obywatel pierwszej klasy. Żyd w Tel Awiwie jest bardziej subtelny, cichy i bardziej pewny siebie niż Żydzi w pozostałych zakątkach kraju”3 – mówi o Tel Awiwie urodzony w Warszawie Izaak Grünbaum, polski poseł, syjonista, wreszcie jeden z tych, którzy podpiszą później deklarację niepodległości państwa Izrael. Podkreśla, że to wyjątkowe miejsce w żydowskiej ojczyźnie, bo tu Żydzi mają szansę być samodzielni, stanowić o sobie, sprawdzać się w samorządności bardziej niż w innych miejscach.

W latach 1924–1926 do Palestyny napływa czwarta alija, nazwana potocznie „aliją Grabskiego”. To właściciele niewielkich sklepików, Tel Awiw śmieje się więc, że oto przeniosły się tutaj warszawskie Nalewki. Inni złośliwie nazywają tę falę imigrantów alijat hakioskim, aliją kioskową. Ci, którym udało się zachować kapitał, inwestują go. Panuje przekonanie, że sytuacja ekonomiczna młodego Tel Awiwu zależy właściwie od majątków przywożonych przez polskich Żydów.

Przybywają polscy rzemieślnicy, kupcy, inteligenci, przywożą ze sobą europejski styl życia. Mimo specyficznej pogody ani mężczyźni, ani kobiety nie rezygnują z szyku. Przy trzydziestostopniowym upale spacerują po nowiutkich bulwarach w garniturach, kapeluszach, szpilkach i eleganckich garsonkach. Przesiadują w kawiarniach, czytając gazety, racząc się kawą i ciastem. Chadzają do kin, na zabawy, wkrótce także do teatru i filharmonii.

W 1928 roku do Brytyjskiego Mandatu Palestyny przyjeżdża wraz z trupą teatralną Nahum Zemach. I zostaje na stałe. W Białymstoku w pierwszej dekadzie XX wieku wystawiał jako pierwszy sztuki po hebrajsku i stamtąd jeszcze przed końcem I wojny światowej udał się w tournée po Rosji, gdzie ostatecznie stworzył teatr Habima. W niepodległym Izraelu Habima oficjalnie otrzyma miano Teatru Narodowego, z okazałą siedzibą na reprezentacyjnym placu w sercu Tel Awiwu, na końcu Bulwaru Rothschilda.

Częstochowianin, światowej sławy skrzypek Bronisław Huberman, odwiedzi Palestynę w 1929 roku. Legenda głosi, że w rozmowie z burmistrzem Tel Awiwu Meirem Dizengoffem poskarży się, że nie ma gdzie zagrać koncertu. I usłyszy: „Chciałem być burmistrzem – założyłem miasto. Chcesz koncertować – załóż filharmonię!”. Prawda to czy nie, grunt, że w 1936 roku Huberman zakłada Palestyńską Orkiestrę Symfoniczną, przemianowaną w 1948 roku na Izraelską. Tuż przed wybuchem II wojny światowej ściąga do Palestyny około tysiąca muzyków z krajów europejskich, w tym z Polski, czym ratuje im życie.


Burżuazyjny charakter Tel Awiwu i wielkomiejska poza przybyszów stoją w sprzeczności z ideą pracowitego pioniera. Nie o taki jiszuw, osadnictwo, chodziło syjonistom! „Moda z Warszawy, maniery ekonomiczne burżuazji rosyjskiej, koncerty, teatry”4 – wylicza w 1928 roku Chaim Arlozorov i złości się, że emigranci przywieźli ze swoich krajów kulturalne zwyczaje, które nie pasują do rynkowych możliwości Tel Awiwu. Pochodzący z Rawicza Artur Rupin w 1925 roku wystawia miastu krytyczną opinię: „Wzrost burżuazyjnego elementu z Polski przywiódł do tego kraju, a szczególnie do Tel Awiwu, postaci z niskim poziomem moralności i cieszę się, że mieszkam w Jerozolimie, która nie przyciąga tego typu ludzi”5.

Miasto budzi kontrowersje, ale i zachwyca. „Ma w sobie coś z Warszawy, coś z Paryża i lśnienie Wilna”6 – pisze w 1934 roku Nahum Sokołow. Dodaje jednak, że można tu wyczuć „skutki uboczne Lewantu”. Radny miejski David Izmużyk w 1926 roku donosi z kolei na łamach pisma „Jiszuw”: „Jedyną rzeczą, która przyciągnęła imigrantów do Tel Awiwu, było to, że znaleźli w nim wszystkie udogodnienia, do których przyzwyczaili się w Europie: światło elektryczne, wodę, trochę czystości, kino, operę i teatr, szkoły mniej lub bardziej dobre, restauracje, kawiarnie, dansingi na dachach, zatłoczone ulice, pełne restauracje, w kawiarniach śpiew do drugiej nad ranem, muzykę i tańce. […] W rok czy dwa Tel Awiw stanie się drugą Łodzią”7.

W sumie w latach 1918–1948 do Palestyny przyjechało około dwustu tysięcy polskich Żydów, stając się tym samym najliczniejszą grupą pośród ludności żydowskiej. Według spisu przeprowadzonego w 1926 roku Polacy stanowili 37,6 procent ogółu palestyńskich Żydów, a dziesięć lat później już 36,5 procent ludności pracującej.

3

J. Shavit, G. Birger, Ha-Historia szel Tel Aviv, t. 1, Tel Aviv 2001.

4

Tamże.

5

Tamże.

6

Tamże.

7

Tamże.

Polanim

Подняться наверх