Читать книгу Polanim - Karolina Przewrocka-Aderet - Страница 9

I Droga do Erec
Lodzija

Оглавление

Z Bulwaru Rothschilda, kierując się w stronę placu Habima, skręcamy w prawo w ulicę Nahmani. Po jednej i po drugiej stronie bielą się kamienice, wzrok przyciągają proste linie fasad, miniaturowe ogródki, półokrągłe balkony, brzuchy krat osłaniających okna na parterze. Jest gorący i duszny wieczór. Zapach perfum ciąży nad pobliskimi knajpkami, w koronach palm, ciężkich od daktyli, buszują nietoperze. Ktoś na kogoś krzyknął, ktoś zarzucił parę trampek na przewody linii energetycznej. W śmietniku po prawej biją się koty.

Ni stąd, ni zowąd na wysokości przecinającej Nahmani ulicy Goldberga wyrasta budynek inny od pozostałych. Dwupiętrowy, z szarej i czerwonej cegły, ze spadzistym dachem, kompletnie nieprzystający do białych willi wokół, do pogody ani do klimatu. Bo któż tu kładzie spadziste dachy, wznosi domy z czerwonej cegły, jakby to była Europa, a nie środek pustynnego kraju? Ale budynek stoi, nie ma co do tego wątpliwości. I wygląda jak efekt żartu albo pomyłki.

Jakby usilnie chciano zaszczepić przywieziony na statku kawałek znajomego skądś widoku.


Sara Guter:

– Mój dziadek Benjamin Guter oznajmił babci: „Saro, jedziemy do Palestyny”. A parę dni później podpisał ze wspólnikami kontrakt na budowę pierwszej fabryki w Tel Awiwie. Było ich czterech: Braun, Mozes, Guter i Danziger, wszyscy fabrykanci z Łodzi. I tak w 1924 roku powstała Lodzija.


Sara jest do rozmowy przygotowana. Wykłada swoją opowieść jak towar na ladę. Mówi szybko, jakby wszystkie zdania czekały w równych szeregach, gotowe na wybrzmienie.

– Wspólnicy ustalili, że każdy z nich wyłoży po sto tysięcy funtów egipskich, za które kupią między innymi maszyny sprowadzone z Anglii i z Polski. Że wszyscy w różnym czasie wyemigrują do Palestyny i że ich fabryka zajmie się wyrobem skarpetek i swetrów. Umowę spisali w Łodzi przy ulicy Południowej (obecnie Rewolucji 1905 roku) w latach dwudziestych. Tyle wiemy, bo data jest nieczytelna.

Przedziwne, że w wieku 83 lat można żyć w takim tempie. By umówić się na rozmowę z Sarą, należy do niej zadzwonić trzy tygodnie wcześniej, a potem jeszcze potwierdzić. Jej kalendarz wypełniają spotkania, wykłady, wyloty, co chwila przyjeżdża ktoś z kamerą lub dyktafonem. Sara korzysta przy tym z najnowszych technologii, używa smartfona, obsługuje rodzinną stronę internetową, wysyła zdjęcia przez Jumbo Mail. Nietypowo jak na mieszkankę domu spokojnej starości Ahuzat Poleg opodal Netanii, gdzie życie powinno już zwalniać. Ale u Sary i jej męża Uziego Davidsona z jakiegoś powodu nie chce.

To nie jest tak, że je sobie wybrała. Kto życzyłby sobie ekscytującego życia, jeśli miałoby ono oznaczać zgodę na chwile wypełnione śmiertelnym strachem? Nie ona. Na przykład w lipcu 1976 roku nie wsiadłaby do samolotu, gdyby wiedziała, że za kilka godzin zostanie porwany. Że przez kilka dni ona, jej mąż i dwójka dzieci będą przetrzymywani na lotnisku w Ugandzie, a następnie odbici z rąk porywaczy w tajnej operacji izraelskiego wojska i Mosadu, która przejdzie do historii pod nazwą Operacja Entebbe. Nikt nie chciałby narażać na takie doświadczenie swoich najbliższych, nawet jeśli wiele lat później miałby stać się z tego powodu bohaterem telewizyjnych talk-show. A potem napisać o tym książkę.

Nie, wręcz przeciwnie. Sara pamięta czasy sprzed powstania państwa Izrael, gdy była młoda. Dorastała w grupach młodzieżowych, marzenia były proste: zamieszkać w kibucu, potem wstąpić do Hagany czy Palmachu. I również te późniejsze, gdy pracowała spokojnie jako sekretarka zarządu izraelskiej firmy energetycznej i nie wiedziała jeszcze, co ją spotka. Nie interesowały jej nawet rodzinne fabrykanckie historie. Ani Lodzija, ani dziadek, ani polskie korzenie.

I wtedy nastąpił zwrot akcji. W archiwum Lodzii znalazła dokumenty założycielskie fabryki przy ulicy Nahmani. Sygnowane przez dziadka Gutera, nie pozostawiały wątpliwości, że zarządzał niemałym majątkiem. Zaczęła sobie przypominać historie, które przypadkiem słyszała w dzieciństwie. O fabryce skarpetek, o wspólnikach, o problemach finansowych. Pobiegła na Nahmani, gdzie na próżno szukała wokół budynku informacji. Zaczęła pytać ludzi, zajrzała do internetu.


Sara:

– Zdziwiłam się. W Wikipedii napisano, że fabrykę założył ktoś inny. Spotykałam się z dziennikarzami i pytałam: znacie jej historię? A oni, że nie wiedzą dokładnie. Pomyślałam, że dłużej tak nie może być. I że na emeryturze poświęcę się opowiadaniu ludziom historii Lodzii, dziadka Gutera i jego wspólników.

Tak, jestem z Polski. Nie, urodziłam się już w Palestynie, ale pochodzę z dwóch szanowanych łódzkich rodzin: Guterów ze strony ojca i Maliniaków ze strony matki. Maliniak miał fabrykę dykt Gemal przy Naftowej. – Sara była tam niedawno. Budynek stoi pusty, wisi tabliczka: „Zakaz palenia”. – Był religijny, miał siedmioro dzieci, mieszkanie w pięknej kamienicy przy Zakątnej 13, z balkonami przemienianymi jesienią w kuczki. Dziadek Guter był zagorzałym syjonistą. Z miejsca zakochał się w Herzlu i jeździł za nim z wystąpienia na wystąpienie. Szybko dał się przekonać do wyjazdu z Polski. Miał w głowie wizję i pomysł, wiedział, że w młodej Erec brakuje fabryk, a on w Łodzi zdobył wiedzę i potencjał, który można było wykorzystać. Miał trójkę dzieci. Najstarszy syn Josef, chaluc z prawdziwego zdarzenia, od dawna już mieszkał w Palestynie.


Do Erec wyjechali jako pierwsi, we trzech: Benjamin Guter, Eliezer Braun i Jehuda Mozes. Pozostali wspólnicy: Meir Danziger, Ichak Schenferber i Mosze Braliński mieli nadzorować budowę fabryki z Łodzi. Pamiętając o mieście, które ich wychowało i wykształciło, postanowili nazwać inwestycję Lodzija. Nazwa wydawała się im oczywista.

Guter chciał, by fabryka wyglądała jak te, które zapamiętał z polskiego miasta. Wbrew dominującemu w owym czasie stylowi. Ba, wbrew zdrowemu rozsądkowi! Wieść niosła, że o miejsce pod budynek kłócił się zażarcie z burmistrzem Dizengoffem, który nie wyobrażał sobie fabryki skarpetek pośrodku powstającego miasta. Guter nie widział w tym problemu i groził, że przeniesie inwestycję do Hajfy.

Postawił na swoim.

Projektem pierwszej telawiwskiej fabryki zajęła się firma Berlin & Passovsky. Wykonawcą zlecenia, podobnie jak prywatnego domu Guterów przy ulicy Ahad ha-Am, był Arie Akiwa Weiss, inicjator „loterii muszlowej”, współzałożyciel miasta, wówczas szef Towarzystwa Budowlanego. I to właśnie jego nazwisko zapisało się w pamięci mieszkańców jako założyciela Lodzii.

Inwestycja była gotowa w 1924 roku. W budynku umieszczono sześć maszyn do szycia i farbowania tkanin. Wokół wzniesiono drewniane crifim, domki dla pracowników.

Aż do lat trzydziestych Lodzija była największą fabryką w Erec, a jej nazwa stała się synonimem przemysłu tekstylnego. Udowodniła, że przeniesienie żydowskiego interesu z Łodzi do Palestyny może się powieść. O tym nieprawdopodobnym sukcesie mówiono w kategoriach „syjonistycznego aktu”, bo właśnie powstały pierwsze miejsca pracy dla mieszkańców Tel Awiwu.


Z nagrania wywiadu z Chają Oriman, jedną z najstarszych pracownic Lodzii, do którego dotarła ekipa izraelskiego filmu dokumentalnego The Red House [Czerwony Dom]:

– Wszyscy pierwsi pracownicy fabryki byli aszkenazyjczykami, mówili w jidysz z silnym polskim akcentem. Otrzymanie pracy w tej fabryce było dużym osiągnięciem. Warunki były trudne: nie dostawaliśmy żadnych wakacji ani dni wolnych, nawet gdy byliśmy chorzy. Podczas letnich upałów musieliśmy pracować w środku budynku bez wentylacji. Było tak gorąco, że ludzie pracowali przy maszynach boso. Chodziłam tak z domu do fabryki […]. Ale nie było w ogóle strajków, bo to była tak wielka rzecz, pracować w Lodzii.


W chwili gdy dziadek Guter pracował w Tel Awiwie nad rozwojem fabryki, jego młodszy syn Szlomek Zalman przygotowywał się w Łodzi do makabiady, żydowskich igrzysk. Na korcie tenisowym zobaczył siostrę jednego z uczestników. W Toli Maliniak zakochał się od pierwszego wejrzenia.


Sara:

– Cóż z tego, skoro mama kategorycznie odmówiła wyjazdu do Palestyny! Kochała Polskę z całego serca, uważała ją za swój dom. W przeciwieństwie do dziadka Maliniaka była też bardzo postępowa. Uczęszczała do prywatnej szkoły dla panien. Jej językiem ojczystym był polski, taki wysoki, literacki, bez żydowskiego akcentu. Dziś, gdy chodzę ulicami Łodzi, dziwię się, bo polski się zmienił. Nie brzmi już jak ten maminy, trudno mi go zrozumieć.


Szlomo obiecał Toli, że jeśli Palestyna jej się nie spodoba, wrócą do Polski. W 1934 roku wzięli w Łodzi ślub, chwilę później wyjechali. Po roku urodziła się Sara.

– W Palestynie rodzice rozmawiali ze sobą w domu po polsku. Mama nie znała ani słowa w jidysz, podobnie jak ja później, bo niby skąd? Miałam ze cztery lata, gdy poszłam do przedszkola. Mówiłam słabym hebrajskim, z silnym polskim akcentem i dzieci się ze mnie śmiały. Pewnego dnia wróciłam do domu – ja, taki berbeć! – i powiedziałam mamie: „Od dziś nie mówię z tobą po polsku! Naucz mnie hebrajskiego!”. I mama się przejęła. Zatrudniła nauczyciela i siedziała nad książkami od rana do wieczora, aż język wyćwiczyła. A dzieci przestały się ze mnie śmiać.

Nie tylko akcent odróżniał przybyszów z Łodzi od sabrów, tutejszych. Wspólników od Lodzii z miejsca ogłoszono szaleńcami, bo któż w gorącej Erec chciałby nosić skarpety i swetry? Ale przywykłe do pończoch eleganckie europejskie Żydówki nie zamierzały rezygnować z przyzwyczajeń.


Sara:

– Patrzę na zdjęcia mamy z czasów młodości i wszędzie te pończochy! Czy to zima, czy lato! Pamiętam, że nasz dom był pełen walizek i pudeł na kapelusze, bo mama przyjechała do Palestyny jak do Nowego Jorku, z futrami, koronkowymi sukienkami, kapeluszami i biżuterią. Tu życie było proste, ale ona zawsze była wielką damą. Przesiadywała w kawiarniach, dużo czytała, starała się prowadzić taki tryb życia jak w Łodzi. Podobnie żyło tu wiele europejskich kobiet.


Tak się złożyło, że to właśnie skarpetki i pończochy zagwarantowały fabryce dobre imię. We wrześniu 1925 roku magazyn „Mischar we-Tasija” [Handel i Przemysł] donosił: „Lodzija jest znakiem nowej ery w dziedzinie tekstyliów. To do niej należy ostatnie słowo w kwestii techniki. Mieści w sobie wszystko to, czego fabryka potrzebuje do szycia”. Autor artykułu zwracał uwagę na sprowadzone najnowocześniejsze maszyny: „[…] produkują teraz skarpetki, a w przyszłości będą służyć też innym fabrykom w Izraelu. Skarpetki Lodzija już mają swoją markę […] i powoli wypierają konkurencję lokalną i syryjską”.

W ślad za maszynami przybył do Palestyny ich projektant, łodzianin Eleazar Vardinon-Warszawski, absolwent inżynierii włókienniczej w Niemczech, Czechach i Polsce. A że Izrael jest mały, także brat babci detektywa genealogicznego Gidiego Poraza. Ojciec Sary przyjął Vardinona bardzo gorąco – wszak rodzina Eleazara miała w Łodzi przy Północnej 12 fabrykę swetrów, pończoch i czapek. Po przenosinach do Erec Warszawski stał się pierwszym specjalistą od maszyn włókienniczych i ściśle współpracował z Lodziją. Pomógł też wyposażać inne fabryki, które w tamtym czasie wyrastały wśród piasków Palestyny, aż w końcu założył własną. Firma tekstylna Vardinon, oferująca pościele, koce, ręczniki, kołdry i poduszki, istnieje w Izraelu do dziś i słynie jako jedna z najlepszych marek.

Mimo zainwestowanych pieniędzy i początkowego sukcesu Lodzija zaczęła się zadłużać. Szybko okazało się, że koszty zakupu ziemi i inwestycji przewyższyły początkowo planowane i że inwestorzy przeliczyli się z możliwościami. Niektóre działy, rozrosłe do rozmiarów dziesięciokrotnie przekraczających zapotrzebowanie, przyczyniły się do strat. Pojawiły się zarzuty o nieprawidłowości księgowe, słabą jakość kupowanych materiałów oraz o wypłacanie dyrektorom nieproporcjonalnie wysokich pensji. Fabryce zagroziła upadłość.


Sara:

– To przykre, trudno mi o tym mówić. W 1930 roku zmarła babcia Sara, żona Gutera. Dziadek pogrążył się w żałobie. A wcześniej wśród wspólników wybuchł spór. Fabryka plajtowała. Dziadek nie mógł tego przeżyć – przecież to było ich marzenie! To dlatego zostawili Łódź, wszystko, co mieli, i przyjechali budować od zera na piasku. I nagle to się rozpadło.

Braun, najbliższy Guterowi, już nie żył, zmarł rok po założeniu fabryki. A każdy z pozostałych wspólników poszedł w swoją stronę. Pochodzący z Kalisza Jehuda Mozes postanowił zmienić branżę i w 1939 roku założył jeden z najważniejszych dziś izraelskich dzienników „Jediot Ahronot” [Najnowsze Wieści]. Guter kupił w Petah Tikwie pardes, ogród, i postanowił zamknąć się w domu. Wreszcie sprzedał swoje udziały Arie Szenkarowi, przedsiębiorcy tekstylnemu i zdeklarowanemu syjoniście, również z Łodzi, doskonale znającemu łódzki przemysł i potencjał.

To właśnie Szenkar postawił fabrykę na nogi. Krótko po przyjeździe zbadał sytuację w Lodzii i doszedł do wniosku, że główną przyczyną upadku było złe zarządzanie.

„Stało się dla mnie jasne, że jeśli kryzys Lodzii potrwa dłużej, wpłynie na wszystkie kolejne przedsiębiorstwa, które zechcą rozpocząć działalność w Eretz, a przyszłość lokalnego przemysłu stanie pod znakiem zapytania. Zrozumiałem, że muszę wziąć na siebie zadanie wyprowadzenia Lodzii z długu i udowodnić, że przyczyną niepowodzenia tej fabryki nie są złe warunki dla rozwoju przedsiębiorstw w Palestynie”8 – opowiadał później Szenkar. Kupił fabrykę za dwanaście tysięcy funtów egipskich i rozpoczął walkę z problemami. „Zrozumiałem, że jakość produktów Lodzii jest niewystarczająca; że na rynku mają one nie najlepszą opinię. […] Byłem już gotowy wycofać się z tego, choć przecież włożyłem w to swoje pieniądze, ale poczułem odpowiedzialność i presję ze strony ludzi. Prosili, bym tego nie porzucał, bo jeśli to zrobię, fabryka zostanie po prostu zamknięta, a pracownicy i ich rodziny znajdą się w trudnej sytuacji”9. Spłacił długi fabryki, wdrożył nowy system pracy, kupił nowe, lepsze materiały, wreszcie obciął koszty utrzymania o jedną czwartą i zwielokrotnił produkcję. Latem 1924 roku na jednego pracownika przypadało dziennie sto osiemdziesiąt sześć par wyprodukowanych skarpetek, w lutym 1929 – siedemset osiemdziesiąt, w kwietniu 1930 aż dziewięćset sześćdziesiąt. Wprowadzano nowe działy, wzrastało zatrudnienie W 1939 roku w fabryce pracowało już dwustu pięćdziesięciu specjalistów. Otrzymanie pracy w Lodzii wciąż było osiągnięciem, więc fabryka nie narzekała na brak chętnych. Zarząd pozostawał w stałym kontakcie z Wydziałem Alii Agencji Żydowskej, Sochnutem, który wydawał certyfikaty imigracyjne i sprowadzał z zagranicy odpowiednio wykwalifikowanych żydowskich pracowników. W drugiej połowie lat dwudziestych produkcja fabryki wzrosła dziesięciokrotnie.

Sprawne zarządzanie i charyzma wyniosły Szenkara na piedestał. W krótkim czasie stał się on najważniejszym producentem tekstylnym w Erec Israel. O pozycji tak silnej, że miał prawo dyktować warunki Brytyjczykom. W 1925 roku zażądał od nich ochrony dla lokalnego włókiennictwa i ograniczenia konkurencji z importu. „Każdego dnia odwiedzałem lokalne sklepy i uczyłem się o wymaganiach, jakie stawia nasz rynek. Obserwowałem podejście ludzi w tej branży. Ze zdumieniem odkryłem, że zupełnie im nie przeszkadza fakt, że kobiety pytają o produkty zagraniczne, a nie lokalne. Ludzie zwyczajnie nie chcieli zrozumieć znaczenia kryzysu, jaki nastanie w kraju, jeśli będą kontynuowali kupowanie produktów z zagranicy! Lokalny rynek był zbyt mały, by pomieścić wszystkich, a sklepy robiły, co tylko mogły, by sprzedać produkty z zagranicy”10 – opowiadał Szenkar. Dlatego przyjął nową strategię: odtąd firma miała się stać dumą regionu. Hasło reklamowe, które pojawiło się w 1929 roku na łamach dziennika „Haaretz”, brzmiało: „Słońce Erec wybiela tylko skarpetki Lodzija!”.

Problemem były też nieufność banków i niechęć do udzielania przez nie pożyczek, a także fakt, że w powstającym właśnie Izraelu wciąż brakowało infrastruktury. Fabryki, przenoszone pod miasta, z dala od głównych dróg, miały kłopot z szybkim transportem materiałów czy gotowych produktów.

Szenkar przyznawał później, że sytuacja ta odbiła się na jego zdrowiu, jednak nie zaprzeczał, że w pierwszych latach działalności w Palestynie dominowała wśród przedsiębiorców radość tworzenia czegoś zupełnie nowego. Jego wysiłki się opłaciły – pod koniec lat dwudziestych drastycznie obniżono limit importu skarpet do Erec Israel.

Dla fabryk tekstyliów nastały złote lata.

Lodzija pozostawała wśród nich numerem jeden. Sława firmy i nazwisko Szenkara niosły się echem po całym Bliskim Wschodzie. Podobno w ciągu kilku lat fabryka przejęła cały lokalny rynek, a następnie rozpoczęła eksport swoich towarów do Egiptu, Syrii i krajów na południu Afryki.

Jednak gdy Szenkar rozbudowywał biznes, wokół rosły budynki mieszkalne. Wprowadzili się pierwsi ludzie i nagle fabryka zaczęła przeszkadzać. Narzekano na hałas i na zapachy. Lodzija nie pasowała już do dzielnicy, która zupełnie zmieniła swój charakter, więc Szenkar przeniósł ją wreszcie do Holonu.

W tym samym czasie rodzina Sary Guter stanęła na skraju przepaści.


Sara:

– Rok po moim urodzeniu mama wsadziła mnie na prom i popłynęłyśmy do Polski. Dziadek Maliniak miał pod Łodzią, w Wiśniowej Górze, drewniany dom wakacyjny. Zjeżdżała się cała rodzina i spędzała tam każde lato. Aż do 1938 roku, gdy dziadek zaproponował, że przyjadą do nas z babcią na wakacje. Tak bardzo się cieszyłam!


Wakacje nie dobiegły końca, gdy postanowił o przenosinach do Palestyny na stałe. Miał wrócić do Polski na parę miesięcy, podzielić swój ogromny majątek. Lecz gdy mama Sary wysłała do Łodzi certyfikaty imigracyjne dla dziadków, wybuchła wojna. Dziadek ciężko się rozchorował, oddał swój certyfikat komuś z rodziny. Chwilę później kontakt z nim ustał.


Sara:

– Od 1939 roku prawie nie miałam mamy. Przestała ze mną rozmawiać, płakała od rana do nocy. Biegała do pobliskiej apteki, w której był telefon, czekała na każdą wieść z Polski, często bez powodzenia. Wiedziałam tylko tyle, że dzieje się coś bardzo złego.


Dziadek zmarł w Warszawie, wskutek choroby, na początku wojny. Rodzina, która się nim opiekowała, przeniosła się do Częstochowy, licząc na to, że nie dotrą tam prześladowania Żydów, lecz wkrótce po przyjeździe zamknięto wszystkich w częstochowskim getcie. W 1942 roku dwadzieścia osób z rodziny Maliniaków wsadzono w pociągi do Treblinki.

Trafiły prosto do pieców.


Od lat sześćdziesiątych Lodzija odnotowywała długą listę zakupów i przejęć. W roku 1977 weszła na giełdę, w latach osiemdziesiątych w skład firmy Rotex.

Po przenosinach fabryki do Holonu Czerwony Dom długo stał pusty. Do urzędu miasta napływały kolejne listy z prośbą o wynajęcie budynku. Ktoś chciał tu otworzyć kino, ktoś inny fabrykę papierosów, jeszcze inny – urządzić garaż. Żaden z pomysłów się nie spodobał. W latach pięćdziesiątych w budynku Lodzii zaczęła działać synagoga.

W latach osiemdziesiątych jedno z pięter wynajęli artyści. I szybko zamienili Czerwony Dom w najmodniejsze miejsce na mapie miasta. Zbierała się tam kulturalna śmietanka Tel Awiwu, który nagle zyskał swoją Tate Modern.

Później budynek opustoszał. A w 2010 roku kupili go przedsiębiorca Ronny Douek i aktorka Jael Abecassis.

Po trzech latach ruszył gruntowny remont, pod kątem adaptacji wnętrza na jedyne w swoim rodzaju łódzkie lofty w centrum bauhausowskiego Białego Miasta. Prac architektonicznych podjęła się firma Amnon Bar Or-Tal Gazit, specjalizująca się w renowacji obiektów zabytkowych. Odnowienie Czerwonego Domu jest częścią dwóch miejskich projektów urbanistycznych i podlega ścisłemu nadzorowi konserwatora. Dzięki temu mają zostać zachowane jego zewnętrzna sylwetka, a nawet oryginalne cegły i odpowiednio odrestaurowane okna.


Sara:

– Gdy dowiedziałam się, że Douek kupił Lodziję, próbowałam do niego dotrzeć. Nie było łatwo. Wreszcie spotkaliśmy się, opowiedziałam wszystko, pokazałam papiery. Od razu się zapalił. „Zrobimy film dokumentalny” – powiedział. Obiecał też, że na gotowym budynku zawiesi tablicę z informacją o założycielach i historii miejsca.


Pierwszej obietnicy już dotrzymał. O pomoc w realizacji filmu poprosił młodą izraelską reżyserkę Tamar Tal Anati, która dziesięć lat życia spędziła w mieszkaniu przy Nahmani, naprzeciwko dawnej fabryki. The Red House zadebiutował wiosną 2017 roku na telawiwskim festiwalu Docaviv. Wyświetlono go w szczególnym miejscu – na fasadzie budynku Lodzii. Podczas zaledwie kilku pokazów obejrzało go ponad półtora tysiąca osób.

Na potrzeby filmu ekipa Tamar zrobiła dogłębne badania i dotarła do zapomnianych materiałów archiwalnych.

Jeden z bohaterów dokumentu nazywa Lodziję „polską fatamorganą” pośrodku piasków pustyni. Tak bardzo tutejszą, a jednak zupełnie inną.


Sara:

– Wszystkie papiery, zdjęcia, instrukcje szukania nagrobków i adresy zebrałam w segregatorze i przekazałam wnukom. Za każdym razem, gdy jadą do Polski, zobowiązuję ich do wizyty na łódzkim cmentarzu. Mają zapalić świeczkę i powiedzieć kadisz. To dla mnie ważne, ta świadomość, że mają w Polsce swoje korzenie. Muszą wiedzieć, skąd się wzięliśmy.


Z dziećmi i wnukami odwiedziła Polskę kilkukrotnie. Do każdego z wyjazdów przygotowywała się miesiącami. Na kirkucie w Łodzi odnowili zdewastowany po wojnie nagrobek i postawili nową macewę babci Sarze, żonie Benjamina Gutera, która po osiedleniu się w Palestynie pojechała z wizytą do Polski i tam zmarła w 1930 roku.

Sara Guter-Davidson z mamą były w Polsce pod koniec lat osiemdziesiątych. Matka miała już ponad siedemdziesiątkę, nie wszystko pamiętała. Szukały razem domu przy Zakątnej, lecz kamienicę przebudowano, trudno ją było rozpoznać. Udało im się za to trafić do szkoły dla panien. I nagle, ni stąd, ni zowąd, mama powolutku ruszyła przed siebie, a po kilkunastu minutach trafiły pod dawny dom. Pamięć zawiodła, ale nogi pamiętały drogę.

Tamtego dnia pojechały też do Wiśniowej Góry.


Sara:

– Były lata osiemdziesiąte, czas „Solidarności”. Polska wciąż jeszcze szara, smutna, nie to co teraz. Dom dziadka Maliniaka został zburzony, ale opodal bramy spotkałyśmy staruszki. Podeszłam, przywitałam się. „Czego szukacie, nie wiecie, że tu przed wojną żyli królowie?” – zapytały. Zdziwiłam się. A one na to, że bogaci Żydzi, którzy z dziećmi przyjeżdżali na wakacje, i one same się tymi dziećmi opiekowały. Więc uśmiechnęłam się i mówię, że jestem jednym z tych dzieci! Kobieta się skrzywiła: „Wynoś się, nic tu po tobie! Jakim cudem jeszcze żyjesz po tej wojnie?”. Odjechałyśmy z mamą z ciężkimi sercami, choć rozumiałam, że kobieta boi się, że spróbuję odzyskać majątek.


Staruszka nie wiedziała, że matka Sary po wojnie przepisała cały majątek na siostrę. Niczego z Polski nie chciała.


Sara:

– Mama przeszła metamorfozę: od totalnego zakochania się w Polsce, poczucia, że to jej jedyna ojczyzna, przez syjonizm na fali wyjazdu do Palestyny, aż po antagonizm wynikający z wojennych doświadczeń tych paru lat, które dosłownie przepłakała. Zawsze jednak, choć wspomnienia bolały ją niemiłosiernie, mówiła z bliskimi i koleżankami po polsku. Zachowywała bardzo ciepły stosunek do języka i do kultury.


Podczas tamtej podróży, jak mówi Sara, zdarzył się jeszcze jeden cud. Kilka dni po przyjeździe ona sama nagle zaczęła mówić po polsku. Po sześćdziesięcioletniej przerwie, od czasu, gdy jako czteroletnia dziewczynka odmówiła komunikacji w tym języku, zaczęła w nim mówić płynnie, jak gdyby nigdy nic.


Sara:

– Tak jakby w tej Polsce przypomniało mi się, skąd pochodzę. Bez udziału świadomości. I poczułam, że wróciłam do korzeni.

8

J. Shavit, Textiles in Eretz Israel 1854–1956. From a pioneering to a leading industry, Tel Aviv 1992.

9

Tamże.

10

Tamże.

Polanim

Подняться наверх