Читать книгу Marzycielka - Katarzyna Michalak - Страница 5

ROZDZIAŁ II
PIOTR

Оглавление

Dźwięk klaksonu przy bramie wdarł się w ciszę „budki na narzędzia” tak niespodziewanie i gwałtownie, że Ewa aż się wzdrygnęła. Nie lubiła niezapowiedzianych gości. Pierwsze, co robiła w nowym domu czy mieszkaniu, to odłączała od prądu domofon, by nikt nie zawracał jej głowy. Z listonoszem umawiała się, że ten zostawia pocztę w zaprzyjaźnionym kiosku Ruchu. Z przyjaciółmi, że uprzedzają o odwiedzinach przez telefon. Nikt inny nie był Ewie do szczęścia potrzebny.

Zwykle ignorowała wszelkie klaksony i nawoływania, udając, że nikogo nie ma w domu, ale tym razem, ostatniego dnia w małym domku nad Liwcem, postanowiła się ujawnić. Odłożyła karton z pamiątkami i zeszła ze stryszku na dół. Jeszcze miała nadzieję, że temu komuś, kimkolwiek jest, znudzi się czekanie pod zamkniętą bramą, ale gdy Ewa wyszła w końcu przed dom, granatowy ford focus nadal tam był. A w nim, za kierownicą… Musiała się uśmiechnąć.

– Piotr! Co ty tutaj robisz?! – wykrzyknęła zdumiona na widok przyjaciela, bo to doktor Kochanowski wysiadał z samochodu.

– Dalej od cywilizacji uciec nie mogłaś? – odpowiedział pytaniem, rozglądając się dookoła.

Rzeczywiście „budka na narzędzia” stała w sporym oddaleniu od szosy, wsi i sąsiadów.

– Ledwie tu trafiłem – mówił dalej, podczas gdy Ewa siłowała się z kłódką.

– Jakim cudem w ogóle tu trafiłeś? Nie przypominam sobie, bym dawała ci mój adres.

Otworzyła bramę, by mógł wejść do środka.

– Użyłem uroku osobistego na sekretarce twojego wydawcy. – Uśmiechnął się i puścił oczko.

– No tak. Nadal żadna ci się nie oprze. – Ewa pokręciła głową. – Ale żeby udzielać nieznajomemu informacji, gdzie mieszkam…

Nie bardzo się jej to podobało.

– Czytała „Pisarkę” – odparł doktor pozornie bez związku. – Gdy przyznałem, że jestem TYM Kochanowskim, jednym z bohaterów twojej nie-autobiografii, i szukam mojej Weroniczki, tak właśnie powiedziałem… wiem, jesteś Ewa Kotowska!… od razu podzieliła się ze mną i twoim adresem, i telefonem.

– Powinieneś uprzedzić o odwiedzinach.

Ewa nadal nie była pewna, czy ta niezapowiedziana wizyta ją cieszy, czy wręcz przeciwnie. Są miłości – i nienawiści – które nigdy nie przemijają. Doktor Kochanowski był jedną z nich.

– Bałem się, że mnie spławisz – rzekł po prostu.

– Z chęcią bym to zrobiła, ale skoro już jesteś… – Gestem dłoni zaprosiła go do domu.

Z ganku wchodziło się od razu do maleńkiego saloniku, połączonego z kuchnią. Piotr zatrzymał się na progu zdumiony.

– A więc tak mieszka słynna pisarka, Ewa Kotowska. Chata, czy jak to nazwać, wielkości chustki do nosa.

Ewa wzruszyła ramionami.

– Mieściliśmy się tu z Kubusiem bez problemu. Nic więcej nie było nam potrzebne.

– Mieszkałaś tu z dzieckiem?! – wykrzyknął zbulwersowany. – W tej głuszy?! W tej budzie?!

– Piotr, przyjechałeś mnie obrażać?

– Nie! Tylko… wyobrażałem sobie twój dom nieco… godniej.

– Nieco godniej mieszkam w Australii – odparła mimo wszystko rozbawiona.

Nie mógł wiedzieć, dlaczego pomimo dziesięciu lat na topkach bestsellerów Ewa nie dorobiła się niczego więcej niż tej żałosnej „budki na narzędzia”. Ona lubiła swój domek, był malutki, ale bardzo przytulny. Jednak nieliczni goście bywali zaskoczeni, jak doktor.

– Masz ochotę na kompot porzeczkowy? Może jesteś głodny? – zmieniła temat. – Nagotowałam gar gołąbków. Kubuś, mój kochany niejadek, za nimi akurat przepada, więc niemal co tydzień pichcę…

– …domowe gołąbki. Pewnie! Uwielbiam! Jeśli nie sprawi ci to kłopotu…

– Karmienie przyjaciół to czysta przyjemność – odparła.

– A uważasz mnie za przyjaciela? – zapytał pół żartem, pół serio.

Zmierzyła go spojrzeniem lekko zmrużonych oczu.

– Sam sobie na to pytanie odpowiedz.

Zakrzątnęła się przy kuchni. Nałożyła na talerz dwa pięknie pachnące gołąbki, nalała do szklanki karminowego płynu.

– Przejdźmy na drugą stronę domu. Tam jest o niebo przyjemniej. – Wskazała drzwi do sypialni, przez którą wychodziło się na taras.

Piotr podążył za nią. Sypialnia zaskoczyła go jeszcze bardziej. Była większa niż salonik i kuchnia razem wzięte, jasna, z trzema dużymi oknami, wychodzącymi na ogród, lecz najbardziej zaskakiwała fototapeta na całą ścianę, przedstawiająca wschód słońca nad morzem.

Zatrzymał się. Zapatrzył na szmaragdowo-błękitne fale.

– Mało nie zwariowałam z tęsknoty za morzem i słońcem, gdy po raz ostatni wyszłam ze szpitala – odezwała się Ewa. – To była namiastka.

Podeszła do ściany,pogładziła dłonią grzbiet morskiej fali. Tak jakoś miękko, z czułością, jakby to było żywe, kochane przez nią stworzenie, a nie zdjęcie. Nie zwykła fototapeta z istocka… Była z tą czułością w oczach taka piękna… Piotr, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi, podszedł do Ewy, objął ją w pół. Znieruchomiała. Uniosła na mężczyznę zdumione spojrzenie. Zapatrzył się w jej złoto-zielone oczy, które tyle razy śniły się mu po nocach od dnia, gdy widział ją po raz ostatni, siłą wyprowadzaną z lecznicy przez ratownika. Ależ siebie nienawidził tamtego dnia i sobą gardził…

– Dziękuję, że mi wybaczyłaś – rzekł miękko.

Ewa uśmiechnęła się tylko.

– Gdybyś wiedziała, jak długo nie mogłem sobie darować, że zamiast się tobą zaopiekować…

– Piotr, proszę… – przerwała mu. Naprawdę nie chciała wracać do przeszłości. Już wystarczy, że musiała o niej pisać. Czy trzeba o tym jeszcze gadać?

Doktor, nadal obejmując ją jedną ręką, drugą pogładził Ewę po policzku, takim zwykłym, miłym, nic nieznaczącym gestem. Ot, przyjaciel spotyka po latach drogą mu istotę… Czy rzeczywiście? Czy naprawdę ten gest jest zwykły, miły i nic nieznaczący? Ewa poczuła nagle po wybrzuszeniu w jego spodniach, że raczej nie…

– Masz kogoś? – zapytał niskim, nieco ochrypłym głosem, dotykając opuszką palca jej ust. Zdecydowanie przestało to być nic nieznaczące i przyjacielskie. Ewa, która od lat była sama, boleśnie sama, pokręciła głową.

Pochylił się i musnął wargami jej usta.

– Piotr… to trochę niewłaściwe – szepnęła, kładąc dłonie na jego piersi. Nie odepchnęła go jednak, nie do końca pewna, czy chce, żeby on przestał.

– Dlaczego? Jesteśmy dorośli. Wolni. Ty jesteś sama, ja też… – wymruczał. – Wiesz, że ciebie pragnę od niepamiętanych czasów. Od chwili, gdy po raz pierwszy stanęłaś w drzwiach lecznicy.

– Miałam wtedy siedemnaście lat – zauważyła, pozwalając, by wsunął dłoń pod jej bluzkę na plecach i zaczął przyciskać jej lędźwie do swoich.

– Byłem tego boleśnie świadom.

– Nie chciałeś mnie, gdy ci się oświadczałam – dodała przekornie.

– Chciałem, chciałem. A teraz chcę jeszcze bardziej. Pragnę się z tobą kochać. Tu i teraz.

Drugi pocałunek nie był już ani pytający, ani niewinny. Piotr ujął twarz kobiety w dłonie i po prostu go sobie wziął. Tak jak o tym marzył od chwili, gdy Ewa, wtedy jeszcze Weronika, pojawiła się w jego życiu, śliczna, młoda i niewinna.

Smakował jej wargi, przygryzał, pieścił językiem, czekając, prosząc, aż ona wyjdzie mu naprzeciw. Pozwoliła się całować parę chwil, po czym odsunęła go łagodnie.

– Pozwól mi na to – wyszeptał, czując przemożne pragnienie. – Wiem, że masz za sobą ciężkie doświadczenia, że byłaś krzywdzona, ale ja będę uważny, nie zrobię nic, co miałoby ci sprawić ból. Proszę, Ewa…

Nienawidził siebie za ten błagalny, żebraczy ton. Jej, za to, że każe się błagać, nienawidził również. Gdy bez słowa pokręciła głową, nagle zrozumiał.

– Wiktor Helert – syknął. – Przeklęty Wiktor Helert. Zawsze on. Tyle razy cię krzywdził, zdradzał i porzucał, a ty, głupia, naiwna kobieto, zawsze pozwalałaś mu wracać. I krzywdzić na nowo…

– Piotr, chyba powinieneś już iść, zanim skompromitujesz się jeszcze bardziej – zauważyła chłodno.

Przez wszystkie te lata paru facetów podkochiwało się w niej i takich tekstów – wyrzutów odtrąconego samca – słuchała nie raz. Naprawdę nie potrafią znosić odmowy z godnością?

– Gdzie on teraz jest? Ojciec twojego dziecka? – Piotr nie pozwolił się uciszyć. – Wciąż działa w mafii? Jest już bossem czy nadal zwykłym bandziorem? Co u niego, Ewcia? Może siedzi?

Zbladła. Posłała Kochanowskiemu spojrzenie pełne odrazy, a potem wycedziła:

– Nie waż się tak o nim mówić. Po prostu milcz! Gówno ci do tego, kim on był i co się z nim stało. Masz na jego punkcie obsesję, więc się lecz!

Kochanowski natychmiast spasował. Jeśli chce zdobyć tę kobietę – a chce – musi być ostrożniejszy.

– Przepraszam, Ewa. Wybacz – zaczął, wyciągając do niej dłoń, ale cofnęła się ponownie, splatając ręce na piersiach.

– Masz jeszcze coś do powiedzenia, czy skończyłeś? – rzuciła obcym, pełnym niechęci tonem. – Jeśli to drugie, wynoś się i nigdy nie wracaj. Już raz cię o to prosiłam, p r z y j a c i e l u, no nie?

– Ewa… porozmawiajmy. Przyrzekam, że cię nie tknę. Usiądziemy na tarasie, spróbuję twoich gołąbków i kompotu z porzeczek, na pewno są przepyszne, a ty opowiesz, jeśli oczywiście zechcesz, co się z tobą działo po wyjściu ze szpitala. Wiesz, że próbowałem się z tobą zobaczyć? Chciałem cię odwiedzać, przychodziłem do tego parszywego psychiatryka, żebyś wiedziała, że nie jesteś sama, że masz dokąd pójść, gdy cię wypiszą – mówił szybko, wiedząc, że gdy umilknie, ona ponownie wskaże mu drzwi. – Ty jednak nigdy nie zgodziłaś się ze mną spotkać.

– Dziwi cię to? – prychnęła z ironią. – Dzięki tobie trafiłam do piekła na ziemi, a ten zdziwiony, że nie byłam wdzięczna!

– Było aż tak źle?

Zaśmiała się bez odrobiny wesołości.

– A jak myślisz? Pięciogwiazdkowe spa to nie było… Z czasem jednak zrozumiałam, że chciałeś dobrze. Może nawet uratowałeś mi wtedy życie. I ci wybaczyłam. – Westchnęła.

Ujął jej dłonie. Odwrócił ku górze. Powiódł palcem po srebrnej bliźnie, pamiątce po ranie, którą, kiedyś zszywał.

– Prawie nie widać – odezwała się mimo wszystko wzruszona tym delikatnym gestem.

– Próbowałaś powtórzyć? – musiał zapytać.

– Och, taaak – odparła. – Przez ładnych parę lat miałam koszmarną depresję i, owszem, próbowałam. Osiem razy, łącznie z tym. Po ostatnim mój lekarz stwierdził, że jestem jak kot, zostało mi ostatnie życie i więcej nie będzie.

– Wzruszyła nonszalancko ramionami, nic sobie nie robiąc z przerażonej miny Piotra.

– Próbowałaś się zabić osiem razy?!

– To według rachub lekarza. Ja tam uważam, że na serio tylko trzy. Ten pierwszy i jeszcze dwa, nieco później.

– Ale… jak ci się udało…? – urwał. To pytanie, jak i wszystkie poprzednie, nie należało do delikatnych. Chyba chciała o tym z kimś pogadać, w przeciwnym razie już dawno poszczułaby go psem, którego nie miała.

– Jak mi się udało jakoś to przetrwać? – Domyśliła się.

– Pewnie sądzisz, jak reszta świata, że gdybym naprawdę chciała umrzeć, skoczyłabym z dziesiątego piętra albo rzuciła pod pociąg. Tylko widzisz, Piotr, ja bardzo chciałam żyć…

Marzycielka

Подняться наверх