Читать книгу Marzycielka - Katarzyna Michalak - Страница 7

ROZDZIAŁ IV
GOŚĆ

Оглавление

Mijał miesiąc od dnia, w którym Ewę tutaj przywieziono, dzięki nieocenionemu byłemu przyjacielowi, gdy do sali weszła pielęgniarka i rzekła:

– Pani Ewo, ma pani gościa. Wpuścić go?

Ewa, która akurat wypełzła spłakana spod kołdry po półgodzinnej, codziennej porcji łez, pokręciła głową. Ostatnie, o czym marzyła, to wizyta… kogo? Nawet nie miała siły zapytać.

– To pani przyjaciel z dzieciństwa, tak przynajmniej twierdzi. Wiktor Helert. Niezły przystojniak. – Pielęgniarka, jedna z tych milszych i bardziej ludzkich, puściła do Ewy oczko, a ona… ona aż wstrzymała oddech.

Wiktor! Jest tutaj! Pewnie czeka tuż za ścianą, na korytarzu! I czemu, durne serce, zaczynasz walić z podekscytowania i radości?! Pamiętasz, co ci zrobił? Jak cię pokaleczył? A ty cieszysz się, głupie, na sam dźwięk jego imienia…

Pielęgniarka, biorąc milczenie Ewy za zgodę, wyszła na korytarz i już po chwili do pokoju wchodził on, ten, którego Ewa nie potrafiła wyrzucić ani z pamięci, ani z durnego, stęsknionego serca.

Pochylił się i pocałował ją w usta. Leciutko. Uśmiechnął się, pogładził jej policzek. Potem przysiadł na łóżku, ujął dłoń Ewy w swoją i trwał w milczeniu, chłonąc obraz ukochanej kobiety, tak jak ona jego. Też bez słowa, bo zaciśnięte gardło nie chciało przepuścić ani jednego, wpatrywała się w jego twarz, pociemniałą ze zmęczenia i smutku. Oczy, zazwyczaj błyszczące wolą życia i walki, miał przygaszone. Rysy twarzy ostre, szczęki zaciśnięte. Próbował grać spokojnego, może nawet szczęśliwego, że ją widzi, ale Ewa znała tego mężczyznę zbyt dobrze, by dać się zwieść.

Leżała, oddychając płytko i bezgłośnie, by nie spłoszyć tej magicznej chwili, w której ma Wiktora tak blisko i tylko dla siebie.

– Jak się czujesz? – wyszeptał, przerywając milczenie.

Odgarnął kosmyk włosów z jej czoła, a ona poczuła łzy pod powiekami. Oddałaby pół życia za taką czułość, jeśli mogłaby ją zatrzymać. Nie miała jednak złudzeń. Wiktor za chwilę odejdzie. Kiedy wróci? Jeśli w ogóle… Tego nie wie on sam zapewne.

– Jak cię tutaj traktują? – odezwał się ponownie, bo nie odpowiedziała. – Pielęgniarki wydają się sympatyczne. Lekarz również.

– Rozmawiałeś z lekarzem? – zdziwiła się mimowolnie.

Jej rodzice też najpierw widzieli się z ordynatorem, dopiero potem przyszli do niej. Po co? Dlaczego? Nie miała pojęcia i w ich przypadku nie interesowało to jej. Jednak Wiktor, to co innego.

– Jesteś ponoć bardzo skryta. Niewiele o sobie opowiadasz. Lekarz potrzebuje jak najszerszego wywiadu środowiskowego, tak się wyraził.

– Powiedziałam wszystko, co chciał wiedzieć. – Wzruszyła ramionami. – Od nocy poślubnej do nocy, w którą próbowałam się zabić. Niczego więcej mu nie wyczaruję.

– Mówiłaś, że rodzice wychowywali cię „bezstresowo”?

– A jakie to ma znaczenie? Z tego powodu samobójstwa nie popełniałam. Pieprzę i ich, i to wychowanie.

– Myślisz, że klęczenie pod ścianą z rękami w górze nie miało żadnego wpływu na to, co teraz przeżywasz? Wyleczyłaś się z tamtego cierpienia? Serio? – mówił cicho i z troską, jakby pytał siebie, a nie ją. – Bo ja nie potrafię zapomnieć. Wybaczyć również nie. Nienawiść, którą czuję do ojca i matki, jest tak samo żywa, jak w czasach, gdy on mnie katował, i w dniu, gdy ona zafundowała mi swoimi zeznaniami poprawczak, a potem więzienie. Gdyby nie to, Nisia, to znaczy Ewa, bylibyśmy razem. Razem! Ja nie siedziałbym za kratami i ty… – rozejrzał się po pokoju – … również nie.

– To nie była wina twoich czy moich rodziców. Oboje mamy wolną wolę. Ty mogłeś się powstrzymać od skatowania ojca, ja nie musiałam ciąć się po rękach. To nasze wybory, Wiktor, doprowadziły nas do miejsca, w którym jesteśmy.

Pokręcił nieprzekonany głową. Tak, lata temu go poniosło. Tak, wpadł w furię, widząc ciskaną o ścianę matkę i wreszcie odpłacił skurwielowi tym samym. Ale najwyższą cenę zapłaciła za to najniewinniejsza z nich wszystkich. Ewa-Weronika. Jeśli potrafiła wybaczyć… dobrze. On nie umiał. Nie potrafił pogodzić się z tym, że za chwilę zostawi ją w szpitalu, odejdzie, zniknie i długo nie pojawi się w jej życiu. Może nawet nigdy? Żył na krawędzi. Liczył się ze śmiercią każdego dnia. Ewa nie może jednak o tym wiedzieć…

Ona jednak wyczytała to w jego oczach, pociemniałych z frustracji i smutku, bo ujęła bez słowa rękę mężczyzny i przytuliła do policzka.

– Nic nie mów – wyszeptała. – Wiem, że mnie zostawisz.

– Tak strasznie tego nie chcę… – Głos mu się załamał. – Trzyma mnie przy życiu, w bagnie, w którym jestem, tylko nadzieja, że kiedyś będziemy razem.

– A będziemy? – zapytała cichutko. Ona powoli traciła tę nadzieję.

Chociaż Wiktor miał rację: dla niej ta gwiazdka z nieba, marzenie, że kiedyś on wróci i zostanie, i zamieszkają razem w małym domku, i urodzi im się maleńka dziewczynka, a może chłopczyk, również były odległym, chwiejnym promykiem w mroku, który trwał, trwał i nie chciał się skończyć.

Ujął jej dłoń i ucałował.

– Jeżeli na mnie poczekasz…

– Jak długo, Wiktor? Ile razy jeszcze będziesz pojawiał się znikąd, nieoczekiwany, a potem odchodził, zostawiając mnie bez nadziei, że wrócisz?

Pokręcił głową. Nie znał odpowiedzi na to pytanie.

– Dlaczego nie możesz zabrać mnie ze sobą? – mówiła dalej. – Umiem i lubię pracować, nie byłabym dla ciebie ciężarem.

– Nie o to chodzi! – wykrzyknął ze złością. Nie na nią, na siebie, że mimo to musi ją odrzucić. – Nie możesz wejść do świata, w którym teraz żyję!

– Mogę! Zniosę wszystko, byle tylko…

– Nie wiesz, o czym mówisz – uciął zduszonym tonem, po czym nachylił się do niej tak, by nikt ich nie słyszał, i zaczął szybko, żeby nie mogła mu przerwać: – Kiedyś powiedziałaś, że nie nadajesz się na dziewczynę bandziora i miałaś rację. Na kobietę gangstera tym bardziej nie, a tym właśnie się stałem. W więzieniu zwerbowała mnie mafia. Mafia, Ewuś! Ten szajs, od którego chciałem trzymać się z daleka, dorwał mnie i nie wypuści tak szybko, o nie…

Słuchała jego rwących się słów z przerażeniem i rosnącą rozpaczą. Chciała coś powiedzieć, ale nie pozwolił sobie przerwać.

– Nie miałem wyboru. Tresowali mnie dotąd, aż poszedłem na współpracę. Nie brudzę sobie rąk zabijaniem i torturami, nie wymagają, bym przemycał narkotyki czy małolaty do szwabskich burdeli. Nie. Ja tylko włamuję się na konta bankowe, na serwery policji, wszędzie tam, gdzie boss sobie zażyczy. Kradnę i morduję w białych rękawiczkach. Ale… widziałem straszne rzeczy, Ewa…

Ponownie głos mu się załamał. Ona chwyciła go za rękę i zacisnęła palce z całych sił.

– Wezwali mnie do takiego jednego, biznesmena, który… chciał zakończyć z nimi współpracę. Coś tam niby miałem wydobyć z jego komputera, ale im chodziło o coś innego. O pokazanie mi, nie jemu, ale mi, co się ze mną stanie, gdy to ja zechcę odejść. Skończyć z gangsterką, zdradzić. Torturowali tego człowieka na straszne sposoby… Jego żona musiała na to patrzeć… Potem wzięli się za nią, a ja… Tym razem ja musiałem na to patrzeć. – Przycisnął dłoń do oczu, siłą powstrzymując łzy.

Ewa milczała, ściskając go za rękę. W żaden inny sposób nie potrafiła mu pomóc.

– Wyszedłem stamtąd, gdy już skończyli i z tym facetem, i z jego żoną… jako zupełnie inny człowiek. Złamany. Złamali mnie okrucieństwem, wręcz sadyzmem, i bezwzględnością. Wtedy zrozumiałem jedno: muszę cię chronić za wszelką cenę przed tym skurwysyństwem. Nie wolno mi się do ciebie zbliżać Ewa, nie wolno pisać. Nie mogę pozwolić, by któryś z bandziorów wpadł na twój trop. Żebyś stała się ich zakładniczką. Nade mną mogą się znęcać, wytrzymam wiele, ale nie wolno im tknąć ciebie. Teraz rozumiesz, dlaczego zostałaś sama z tamtym psychopatą? – Pochylił się i pocałował ją w usta, słone od łez, jeszcze raz. – Potrafiłbym skręcić mu kark jednym ruchem, ale wtedy oni, którzy nie spuszczają oka ze swego ulubionego hakera, dorwaliby ciebie Ewuś i już nigdy nie mógłbym się od nich uwolnić. Kiedyś, gdy przestanę być im potrzebny, gdy opłacę się mafii wystarczająco, zniknę. Razem z tobą. I gdzieś daleko zaczniemy nowe życie. Przyrzekam. Ale to jeszcze nie ten czas. Jeśli potrafisz czekać, nie wiadomo jak długo, poczekaj na mnie. Jeśli jednak chcesz normalnie żyć, z normalnym, przyzwoitym, dobrym facetem, zrób to. Znajdź sobie kogoś. Będę całym sercem za nim i za tobą. Nigdy nie stanę wam na drodze. Chciałbym, żebyś chociaż ty była szczęśliwa. Tak bardzo bym tego chciał…

– Nie rozumiem, dlaczego w ogóle do nich przystąpiłeś – odezwała się z buntem w głosie. – To był przecież twój wybór. Nikt nie mógł cię zmusić do czegoś, czego sam byś nie chciał!

Pokręcił głową i odrzekł z goryczą:

– Masz rację. Dobrowolnie zgodziłem się zostać bandytą. Nie chciał opowiadać, czym były pierwsze miesiące w więzieniu. A ona nie musi o tym wiedzieć.

Zaczęła płakać. Cicho, bezgłośnie. Po prostu łzy płynęły po jej wychudłych policzkach i wsiąkały w poduszkę.

Nie mógł na to patrzeć.

Wstał.

Nie próbowała go zatrzymywać.

Może gdyby zdobył się na całkowitą szczerość, zaufał jej do końca i jednak wyznał, w jaki sposób zmuszono go do współpracy, rozstaliby się z jakąkolwiek nadzieją na przyszłość. Ale on się nie odezwał, a ona nie chciała wiedzieć nic więcej. Może tylko, kiedy zobaczy go ponownie, ale… nie zapytała. Pozwoliła, by ostatni raz dotknął dłonią jej policzka, starł łzy, odwrócił się i – przygarbiony, załamany, pozbawiony złudzeń – wyszedł.

I ona, Ewa, ma niby leczyć depresję? Być szczęśliwa i uśmiechnięta? Serio?

Powróciła do kontemplacji sufitu.

Przy następnym obchodzie ordynator, doktor Jakubiak, zdecydował, że na sali ścisłej obserwacji jego ulubiona pacjentka jeszcze trochę zabawi…


Jest takie doświadczenie, durne i okrutne, lecz wiele mówiące: do akwarium z wodą wrzucają szczura. Szczury potrafią doskonale pływać, tak na marginesie, więc zwierzak pływa i pływa, próbuje wdrapać się na gładkie, śliskie ścianki i wreszcie tonie. Chcę wierzyć, że nim utonie całkiem, jednak go ratują.

Drugiemu szczurowi, zanim zacznie opadać z sił i tonąć, podrzucają drabinkę, po której wydostaje się z akwarium na „stały ląd”. Gdy następnym razem wrzucają nieszczęśnika do wody, pływa – wierząc, że podrzucą mu tę drabinkę – nawet kilkadziesiąt godzin, o wiele, wiele dłużej niż ten pierwszy, bez nadziei. Jaki z tego wniosek? Ano taki, że mając nadzieję, mogę walczyć o życie, zaś bez niej wszelka walka traci sens.

Ja sensu dalszego istnienia w tamtych dniach po prostu nie widziałam. Wiktora, czy raczej moje wyobrażenie o nim, bo tak naprawdę nie znałam tego człowieka, kochałam od zawsze. Był moją wyidealizowaną wizją księcia na białym koniu, domu i rodziny. Nie mam pojęcia, jakie naprawdę byłoby nasze wspólne życie, bo spędziliśmy razem, pod jednym dachem raptem miesiąc. Piękny, pełen czułości i kochania, ale tylko miesiąc.

Czy byłabym w stanie żyć z człowiekiem po takich przejściach? Byłym więźniem? A teraz jeszcze gangsterem, który musiał patrzeć na tortury i mordowanie? Jakie zmiany na jego psychice to wywarło? Kim się stał?

Może powinnam była sobie na to odpowiedzieć, zanim znowu zaczęłam umierać z rozpaczy, że on po raz kolejny mnie zostawił? Do codziennej porcji płaczu o trzynastej trzydzieści doszedł i ten żal: Wiktor pojawił się, nakarmił mnie dwoma pocałunkami, pogładzeniem po policzku, i zniknął nie wiadomo na jak długo, może na zawsze.

Szczur przebierał łapkami coraz wolniej… z coraz większym wysiłkiem… tonął…

I wtedy mądry doktor Jakubiak wpadł na pomysł, który ocalił mi życie.

– W dniu przyjęcia miała pani ze sobą pewien przedmiot – zagaił ordynator oddziału nerwic i depresji, który od dwóch miesięcy próbował poradzić sobie z oporną pacjentką.

Nie to, żeby Ewa sprawiała trudności, wręcz przeciwnie! Była wyjątkowo spokojna. Nie wadziła nikomu. Starała się zniknąć ze świata na dobre, jedząc coraz mniej i nie wstając już w ogóle, jeśli nie musiała. Do stanu, w którym zdecydowałby się na zastosowanie elektrowstrząsów, było na szczęście daleko, lecz leki powinny już działać! Pacjentka mogłaby wreszcie wstać, pójść do świetlicy, dołączyć do szpitalnej społeczności, zacząć chodzić na psychoterapię… Ona była jednak zainteresowana sufitem i niczym więcej. Nie podobało się to lekarzowi z powołania, jakim był Jakubiak.

Dziś miał dla Ewy niespodziankę…

Spojrzała na niego bez zrozumienia.


W dniu przyjęcia miała podcięte żyły i niewiele więcej pamiętała oprócz bólu. Lecz oto doktor wyciąga „spod lady” i kładzie na blacie biurka starego laptopa, którego Ewa rzeczywiście przytargała najpierw do lecznicy, potem widać i do szpitala.

Uniosła brwi, nic nie rozumiejąc. Po co mu ten laptop? Chce przypitolić jej nim w łeb, żeby ocknęła się ze stuporu i zaczęła egzystować jak człowiek?

– Pani przyjaciel, Wiktor, zna panią dużo lepiej niż rodzice. Powiedział między innymi, że pięknie pani pisze. Że w głębi serca jest pani pisarką. Czy to prawda?

Kochany Wiktor… Durny Wiktor! Ona pisarką?

Jak to było, droga profesorko od polskiego? „Zdasz, drogie dziecko, maturę, pod warunkiem że przyrzekniesz mi teraz, jak tu stoisz, iż nigdy więcej nie będziesz próbowała pisać”. Przyrzekła.

– Pani Ewo, a gdybym tak zgodził się, żeby ten laptop na parę godzin dziennie był pani wydawany? Pod ścisłą kontrolą oczywiście, bo nie jest to zwykły przedmiot na wyposażeniu szpitala. A i kabel ma, że tak powiem… zachęcający. Usiadłaby sobie z nim pani w świetlicy i pisała, co tam w duszy zagra? Hę?

Patrzył na Ewę z taką nadzieją…

Ona zaś, od dwóch miesięcy zawieszona między istnieniem i nieistnieniem, nagle poczuła znane mrowienie. Koniuszki palców domagały się klawiatury. Natychmiast!

Doktor był bystry. Musiał dostrzec błysk ożywienia w nieruchomej zazwyczaj twarzy kobiety, bo uśmiechnął się szeroko i zapytał konkretnym tonem:

– Kiedy pani zaczyna? Proponuję zaraz.

Przesunął laptop w stronę Ewy, jak przesuwa się plik banknotów w stronę opornego klienta i… kupiona-zatopiona. Chwyciła komputer, jak tonący brzytwę.

– Mogę pisać? W świetlicy? – upewniła się.

– Tak. W nocy laptop może się ładować u pielęgniarek, ale dziś może się pani podłączyć do gniazdka i zacząć natychmiast. Widzę, że już coś się kluje w tej pięknej główce – zaśmiał się. Ewa po raz pierwszy od niepamiętnych czasów uśmiechnęła się również.

Chwilę później siadała przy stole nakrytym starą, wypłowiałą ceratą, podnosiła klapę laptopa, który ledwo dychał, ale jednak, i niecierpliwymi dłońmi, pragnącymi pisać już teraz, natychmiast, otwierała nowy plik.

Tak właśnie powstał Ferrin.

Ferrin, który stanie się jej ucieczką, azylem, miejscem, w którym będzie ratowała się przed całkowitym obłędem, beznadzieją i rozpaczą. Miejscem, w którym nauczy się od nowa żyć.


Są książki ratujące życie. Książki, które pomogą ci dotrwać do świtu w najczarniejszą noc. Książki, w których znajdziesz coś, co ustrzeże cię przed najgorszym. Na przykład wrócisz do domu dłuższą drogą, przez oświetlone ulice, zamiast przez ciemny park. Książki, przy których zapomnisz, jak podły jest twój los, a przypomnisz sobie, że gdzieś daleko, pod lasem, od lat czeka na ciebie mała, rozpadająca się chałupka po dziadkach, która stanie się twoją ostoją, dzięki której odżyjesz. Są wreszcie książki-ucieczki. Książki, w które tak dalece się zapadasz, że przestajesz być TUTAJ, a jesteś TAM. I dzięki temu żyjesz.

Taką książką był dla mnie Ferrin.

W nim kochałam i byłam kochana. W nim zabijałam i umierałam. Nienawidziłam, upadałam i podnosiłam się. Rządziłam, byłam manipulowana, poddawałam się i zwyciężałam. Miałam wpływ na wszystko, by w następnej chwili, wraz z następnym rozdziałem, nie mieć wpływu na nic.

Zupełnie jak w życiu!

W Ferrinie odnalazłam oczywiście mojego Wiktora i będę go odnajdować w każdej następnej powieści. Nie mogłam być przez niego kochana w realnym życiu, miałam go chociaż w moich książkach. Słusznie zauważył Konrad Dorada, wydawca: przemycałam czarnookiego drania, mojego Wiktora Helerta, bo tak go nazwałam na potrzeby „Pisarki”, do każdej historii, która wyszła spod mego pióra. Wiktor-Jakub był cząstką mnie, moim dopełnieniem. I nic nie mogłam na to poradzić.

Zrozumiałam to, pisząc moją pierwszą, wielką powieść.

Ferrin.

Marzycielka

Подняться наверх