Читать книгу Marzycielka - Katarzyna Michalak - Страница 8

ROZDZIAŁ V. CZERWONY ALARM
CZERWONY ALARM

Оглавление

Ten gnojek był niebezpieczny Do Ewy, która – nadal przetrzymywana na sali ścisłej obserwacji, nie wiadomo właściwie dlaczego – nie brała żadnego udziału w życiu szpitala i pacjentów, mimo wszystko docierały różne wieści. Najczęściej podczas posiłków, jakie siłą rzeczy musiała spożywać na oddziałowej stołówce. Zamówić do pokoju ich się nie dało.

„Zgwałcił pacjentkę”, to usłyszała któregoś dnia. „Wykorzystał dziewczynę po próbie samobójczej, naćpaną prochami, i zgwałcił”.

Och, dzieciaku w kocu, który zniknąłeś któregoś dnia, jako „nierokujący”, przeniesiony na cięższy oddział, prawdopodobnie schizofreników i innych takich… Pomyśleć, że twoja cicha, ale nieszkodliwa obecność mnie irytowała…

Za Ewą, pracowicie klikającą swoją pierwszą powieść, zaczął się włóczyć synuś pani sędziny – a więc nietykalny, tudzież z lepszej kasty – który był tutaj na obserwacji. Co ten bandzior robił na oddziale baranków i owieczek cierpiących na depresje i nerwice? Tego nie wiedział nikt. Oprócz mamusi.

Nietykalny synuś, który ot tak zgwałcił półprzytomną dziewczynę, upodobał sobie „panią pisareczkę”. Z początku niegroźnie popatrywał na klikającą w zapamiętaniu kobietę. Lecz którejś nocy… Bo Ewa, całkowicie zapadając się w powieść, pisała cichutko w kąciku także po zgaszeniu świateł… Pojawił się znikąd, cichy jak cień. Stanął za jej plecami, długie minuty śledził tekst, pojawiający się na ekranie laptopa i nagle chwycił ją za gardło. Odgiął głowę i wyszeptał wprost do ucha:

– Będziesz miła i ja będę miły. Postawisz się, kurwo, a skręcę ci kark.

Ewa… cóż… kiedyś zamarłaby z przerażenia, niezdolna choćby do kiwnięcia palcem. Ale ona po pierwsze była w szpitalu psychiatrycznym, gdzie możesz wszystko. Cóż, odbiło pacjentce… Po drugie przeżyła własną śmierć i gwałt na ciele, zadany przez „kochającego” mężunia. Po trzecie właśnie mordowała kogoś w Ferrinie i była… niebezpieczna.

Odwinęła się jak żmija.

Chwyciła bandziora za krtań, jak on przed chwilą chwycił ją, i wycedziła:

– Ode mnie, gnoju, trzymaj się z daleka albo cię zabiję. Rozumiesz, bandyto? Po prostu którejś nocy przyjdę do twojego pokoiku i uduszę cię poduszką.

Skąd wzięła w sobie siły, by skurwielowi z kasty nietykalnych zagrozić? Nie wiadomo. Ważne, że bandyta odpuścił. Przed taką Ewą-do-serca-przytul-psa bandyta, co gwałci nieprzytomne kobiety, odpuścił. Od tej pory omijał Ewę szerokim łukiem i już nigdy, do czasu jej wypisu, nie nastawał na jej cześć. Ile jednak nieszczęsnych pacjentek zdołał zmusić do uległości? Ile wziął, bo nie stawiały oporu? To tajemnica oddziału. Nie chciałabyś się na nim znaleźć, prawda?

Ewa – ta sama, co swego czasu kochała cały świat – na drodze do wyzdrowienia miała jeszcze nie jedno ekstremalne przeżycie, które nie mieści się w waszym pojęciu, kochane, cieplarniane paprotki, niezdające sobie sprawy, jak popieprzony bywa świat… Niedopuszczające do świadomości, że normalna, inteligentna kobieta, pani doktor, urocza weterynarz, dobrze wykształcona i ze znakomitymi perspektywami, może się nagle znaleźć w najniższym kręgu piekła, zdana na łaskę i niełaskę popieprzonych towarzyszy niedoli…

Któregoś dnia siedziała sobie na swoim miejscu, w najodleglejszym rogu świetlicy, gdy – zupełnie nie wiadomo, w jakim celu – ordynator zadecydował o integracji oddziału nerwic i depresji z oddziałem cięższym, cokolwiek to oznaczało.

Ewa o decyzji ordynatora nie miała pojęcia. Po prostu klikała w klawiaturę, oderwana od rzeczywistości. I nagle… została uniesiona, tak właściwie: porwana w powietrze przez czyjeś niesamowicie silne ręce. Ciśnięta o ścianę. Przyduszona palcami miażdżącymi jej krtań. Wybałuszyła oczy i patrzyła na rosłą kobietę, która właśnie próbowała ją zabić z zaciętym wyrazem twarzy. Wokół nie było nikogo. Po prostu pustynia. I tylko chuda, nic nieważąca Ewunia Kotowska w garści napakowanej, wyższej o głowę furiatki.

– Zabiłaś mi rodzinę! – wycharczała napastniczka. – Ty suko, ty kurwo!!! Doniosłaś na nich!!!

Ewa znieruchomiała, modląc się, by ktoś zauważył ten napad wcześniej, niż tamta ją udusi. W głowie rozbrzmiał jej CZERWONY ALARM. Aaaa! Aaaa! Walcz o życie! Mordują cię! Aaaa! Aaaa!

Oszem, mogła umierać, ale z własnej ręki! Niekoniecznie uduszona przez kogoś, komu popieprzyło się we łbie!

– Ty ubecka suko, skurwiała mendo, pierdolona donosicielko! – Kobieta obrzucała Ewę przekleństwami, zaciskając palce coraz silniej.

Ratunku!!! Ewa trwała nieruchomo, wiedząc, że stawiając najmniejszy opór – umrze. Ta kobieta była psychotyczką. Miała napad manii. To nie był całkiem przytomny bandzior na obserwacji. Ona odleciała całkiem daleko. Nie bała się niczego ani nikogo. Niczym nawiedzony berserk. Palce zaciskały się coraz mocniej. Chciała zabić. Nienawidziła. Udusić! Udusić donosicielkę!

Ewie zaczęło brakować tchu. Ratunku, ratunku, ratunku!!! – skowyczała w duszy. Kobieta dalej miażdżyła jej krtań. W najdalszym i najciemniejszy kącie świetlicy… Ratunku, na pomoc, ratunku!!! Ciemniało jej w oczach. Umierała…

Nagle uścisk zelżał.

Dwóch rosłych pielęgniarzy odciągnęło napastniczkę. Ta szarpała się, wyła, drapała, próbowała gryźć, ale szybko sobie z nią poradzili.

Ewa opadła na krzesło, z trudem łapiąc powietrze. Łzy płynęły jej po policzkach. Drżała niczym osika. Ktoś tam ją przepraszał. „Nie mieliśmy pojęcia, że jest niebezpieczna, była przecież na lekach”. „Psychoza maniakalno-depresyjna, proszę zrozumieć, pani Ewo, proszę zrozumieć…” – o to chyba prosił doktor Jakubiak, który o mało co nie stracił pacjentki, uduszonej jak gdyby nigdy nic na jego dyżurze.

Ewa zaś wiedziała od tej pory jedno: pisanie – pisaniem, ale bezpieczna jest tylko w swojej sali, razem z depresjantkami takimi jak ona. Kochanymi, potulnymi warzywkami, które gapią się w sufit. Zrozumiała też jeszcze coś: chce żyć. A jeśli umierać, to na swoich warunkach, a nie duszona przez psychotyczkę jak bezwolny kurczak, albo gwałcona przez bandziora, synusia pani sędziny z kasty nietykalnych, niech im wszystkim ziemia ciężką będzie…

Tak, Ewa Kotowska zdecydowała się na powrót do rzeczywistości. Tam przynajmniej, po drugiej stronie krat, mogła decydować o swoim życiu. Wybory był jej wyborami, a nie regulaminem szpitala. Za błędne decyzje ona ponosiła odpowiedzialność. Nie była zdana na łaskę czy niełaskę oszalałych pacjentów psychiatryka. I lekarzy, którzy nagle zapragnęli integrować ją z psychotykami w morderczej manii.

Chciała stąd wyjść.

Jak najszybciej.

Marzycielka

Подняться наверх