Читать книгу Zamieć - Ken Follett - Страница 10
03.00
ОглавлениеSilne reflektory systemu bezpieczeństwa oświetlały wieże i szczyty dachów Kremla. Temperatura spadła do pięciu kresek poniżej zera, ale niebo było czyste i nie zanosiło się na śnieg. Budynek stał w wiktoriańskim ogrodzie pełnym starych drzew i krzewów. Księżyc w trzeciej kwadrze oblewał szarą poświatą nagie nimfy pluskające się w suchych fontannach, których strzegły kamienne smoki.
Zalegającą tu ciszę zmącił warkot silników dwóch wyjeżdżających z garażu furgonetek. Obie oznakowane były międzynarodowym symbolem biozagrożenia – cztery pęknięte czarne kręgi na jaskrawożółtym tle. Strażnik przy bramie uniósł już szlaban. Samochody przejechały pod nim, skręciły z piskiem opon i pognały na południe.
Toni Gallo siedząca za kierownicą pierwszej furgonetki prowadziła wóz jak swojego porsche, zawłaszczając całą szerokość drogi, żyłując silnik, biorąc zakręty na pełnym gazie. Poganiał ją strach, że może już być za późno. Jechało z nią trzech specjalistów od dekontaminacji. Druga furgonetka była izolatką na kołach; prowadził ją sanitariusz, obok niego siedziała doktor Ruth Solomons.
Toni z jednej strony przerażała myśl, że jej czarny scenariusz może się ziścić, z drugiej bała się, że jest w błędzie.
Zarządziła czerwony alarm, nie mając na uzasadnienie tej decyzji niczego, prócz swoich podejrzeń. A przecież lek, jak to sugerował Howard McAlpine, mógł zostać wykorzystany całkowicie legalnie przez któregoś z naukowców, który po prostu zapomniał umieścić w książce rozchodów stosowny wpis. Niewykluczone też, że Michael Ross naprawdę samowolnie przedłużył sobie urlop, a historia z jego matką okaże się zwyczajnym nieporozumieniem. Jeśli tak, to ktoś na pewno uzna, że Toni zareagowała zbyt nerwowo. Jak typowa histeryczka, nie omieszka dodać James Elliot. Kto wie, czy nie zastaną Michaela Rossa śpiącego sobie smacznie we własnym łóżku, z wyłączonym telefonem pod poduszką, i Toni aż się skrzywiła na myśl, co w takim przypadku powie rano swojemu szefowi Stanleyowi Oxenfordowi.
Jeśli jednak się okaże, że przeczucie ją nie myli, sytuacja będzie o wiele gorsza.
Pracownik nie wraca w określonym dniu z urlopu; wcześniej kłamie co do swoich planów urlopowych; a z krypty znikają próbki nowego leku. Czyżby Michael Ross zrobił coś, co naraziło go na zainfekowanie śmiercionośnym wirusem? Lek znajdował się jeszcze na etapie prób i nie był skuteczny w przypadku wszystkich wirusów, ale Michael mógł uznać, że lepsze to niż nic. Cokolwiek chodziło mu po głowie, chciał mieć pewność, że przez dwa tygodnie nikt nie zadzwoni do niego do domu, więc skłamał, że wyjeżdża do Devon, do matki, która już od dawna nie żyje.
Monica Ansari powiedziała: „To, że ktoś mieszka sam, nie świadczy jeszcze o tym, że coś z nim jest nie tak, prawda?”. Sformułowanie typowe dla przypadku, kiedy co innego się mówi, a co innego myśli. Biochemiczka wyczuwała w Michaelu coś dziwnego, lecz jako racjonalnie myślący naukowiec miała awersję do wysnuwania daleko idących wniosków w oparciu o samą tylko intuicję.
Toni zaś była zdania, że intuicji nigdy nie należy lekceważyć.
Wolała nie myśleć o konsekwencjach wydostania się Madoby-2 na zewnątrz. Wirus był bardzo zaraźliwy, rozprzestrzeniał się szybko drogą kropelkową poprzez kasłanie lub kichanie. I był zabójczy. Przeszedł ją dreszcz zgrozy, mocniej wcisnęła pedał gazu.
Droga na szczęście była pusta i już po dwudziestu minutach zajechali pod stojący na uboczu domek Michaela Rossa. Dojazd nie był wyraźnie zaznaczony, ale Toni go zapamiętała. Skręciła w krótką alejkę prowadzącą do niskiego budynku z kamienia otoczonego murkiem. W oknach było ciemno. Toni zatrzymała furgonetkę obok volkswagena golfa należącego przypuszczalnie do Michaela. Zatrąbiła długo i głośno.
Nic. Światło się nie zapaliło, nikt nie otworzył drzwi ani okna. Toni zgasiła silnik. Cisza.
Jeśli Michael wyjechał, to co tu robi jego samochód?
– Stroje króliczków, panowie, jeśli łaska – rzuciła do członków ekipy.
Zaczęli zakładać pomarańczowe kombinezony. Za ich przykładem poszedł zespół medyczny z drugiej furgonetki. Nie było to zadanie łatwe, bo kombinezony wykonane były z grubego, mało elastycznego tworzywa sztucznego. Zapinało się je na hermetyczny zamek błyskawiczny. Pomogli sobie nawzajem przymocować rękawice do nadgarstków taśmą izolacyjną. Na koniec powsuwali plastikowe stopy kombinezonów w gumowe buty.
Kombinezony były hermetycznie szczelne. Noszący je ludzie oddychali przez filtr HEPA – High Efficiency Particulate Air Filter, czyli wysoko skuteczny filtr powietrza z elektrycznym wentylatorkiem zasilanym z akumulatora przypiętego do pasa. Filtr zatrzymywał wszelkie unoszące się w powietrzu cząsteczki, na których mogły znajdować się zarazki bądź wirusy. Jeśli chodzi o zapachy, to przepuszczał tylko te najintensywniejsze. Wentylatorek szumiał nieustannie, co niektórych drażniło. Mikrofon i słuchawki zainstalowane w hełmie umożliwiały porozumiewanie się między sobą oraz – poprzez kodowany kanał radiowy – z centralą w Kremlu.
Kiedy byli już gotowi, Toni ponownie spojrzała na dom. Ktoś, kto wyjrzałby teraz przez okno i zobaczył siedem istot w pomarańczowych kombinezonach, uwierzyłby w istnienie kosmitów i UFO.
Jeśli jednak ktoś był w środku, to przez okno nie wyjrzał.
– Wchodzę pierwsza – oznajmiła Toni.
Stąpając sztywno w krępującym ruchy ubiorze, podeszła do frontowych drzwi. Zadzwoniła i zastukała kołatką. Odczekawszy parę chwil, obeszła budynek. Na tyłach znajdował się dobrze utrzymany ogród, w głębi majaczyła drewniana szopa. Tylne drzwi nie były zamknięte na klucz. Weszła. Pamiętała, jak stała kiedyś w tej kuchni, a Michael parzył herbatę. Obeszła wszystkie pomieszczenia, w każdym zapalając światło. Na ścianie living roomu nadal wisiały reprodukcje Rembrandta. Wszędzie było czysto, schludnie i pusto.
– Nikogo nie ma – powiadomiła przez radio resztę ekipy. Słyszała w swoim głosie nutkę rozczarowania.
Dlaczego nie zamknął drzwi na klucz? Może już nie wróci?
To był cios. Gdyby zastali Michaela, zagadka szybko by się wyjaśniła. Teraz czekają ich mozolne poszukiwania. Przecież on może być wszędzie. Trudno powiedzieć, ile czasu upłynie, zanim go znajdą. Wzdrygnęła się na samą myśl o tych nerwowych dniach, a kto wie czy nie tygodniach.
Wyszła do ogrodu. Dla spokoju sumienia sprawdziła drzwi szopy. One też nie były zamknięte. Kiedy je otwierała, w nos połaskotał ją nieprzyjemny i dziwnie znajomy zapach. Musiał być bardzo intensywny, skoro przedostał się przez filtr. Chyba krew, pomyślała. W szopie musiało cuchnąć jak w rzeźni.
– Boże – mruknęła.
– Co tam masz? – spytała Ruth Solomons.
– Jedną chwileczkę. – W drewnianym baraczku było ciemno, choć oko wykol: nie miał okien. Toni namacała kontakt. Kiedy zabłysło światło, krzyknęła.
W słuchawkach hełmu rozpętała się wrzawa, pozostali członkowie ekipy pytali jeden przez drugiego, co się stało.
– Chodźcie tu szybko! Do ogrodowej szopy. Ruth pierwsza.
Na podłodze z desek leżał na wznak, w kałuży krwi, Michael Ross. Krew ciekła mu ze wszystkich otworów: z oczu, nosa, ust, uszu. Toni nie potrzebowała lekarza, żeby stwierdzić, że to obfity krwotok wielonarządowy – symptom klasyczny dla Madoby-2 i podobnych infekcji. Michael był w tej chwili bardzo niebezpieczny dla otoczenia, jego ciało stanowiło tykającą bombę z zabójczym wirusem. Ale żył. Klatka piersiowa unosiła się i opadała, z ust wydobywał się cichy bulgot. Przykucnęła, uklękła w kałuży lepkiej, świeżej krwi i pochyliła się nad nim.
– Michael! – krzyknęła przez plastikową osłonę hełmu. – To ja, Toni Gallo z laboratorium!
W jego krwawych oczach zatliła się iskierka świadomości. Chyba ją usłyszał. Otworzył usta i coś wybełkotał.
– Co? – krzyknęła. Pochyliła się niżej.
– Nie działa – powtórzył. I zwymiotował. Struga czarnej cieczy, która bluznęła mu z ust, ochlapała osłonę hełmu Toni. Wiedziała, że chroni ją kombinezon, ale mimo to cofnęła się odruchowo z okrzykiem obrzydzenia.
Ktoś ją odsunął. Nad Michaelem pochyliła się Ruth Solomons.
– Puls ledwie wyczuwalny – stwierdziła. Otworzyła Michaelowi usta i palcami obleczonej w rękawicę dłoni oczyściła mu jako tako gardło z krwi i wymiocin. – Laryngoskop, szybko! – Po chwili do szopy wpadł sanitariusz z przyrządem. Ruth wepchnęła go Michaelowi w usta, udrażniając gardło, żeby łatwiej mu było oddychać. – Dawaj tu nosze z izolatki, tylko na jednej nodze. – Otworzyła torbę lekarską i wyjęła z niej napełnioną już strzykawkę. Pewnie morfina i coś na poprawę krzepliwości krwi, pomyślała Toni. Ruth wbiła Michaelowi igłę w szyję i nacisnęła tłoczek. Kiedy cofnęła strzykawkę, z dziurki po nakłuciu pociekł nowy strumyczek krwi.
Toni zalała fala współczucia. Przypomniała sobie Michaela chodzącego po Kremlu, pijącego herbatę w swoim domu, rozprawiającego z ożywieniem o akwafortach: widok tego zmaltretowanego przez chorobę ciała stał się przez to jeszcze bardziej bolesny i tragiczny.
– Dobra – rzuciła Ruth – zabieramy go stąd.
Dwaj sanitariusze dźwignęli Michaela z ziemi i wynieśli na zewnątrz, gdzie czekały nosze na kółkach przykryte przezroczystym plastikowym namiotem. Wsunęli pacjenta przez otwór z jednej strony namiotu, który następnie uszczelnili i potoczyli nosze przez ogród.
Przed wejściem do ambulansu musieli odkazić siebie i nosze. Jeden z członków zespołu Toni wyjął już płytką plastikową wanienkę przypominającą dziecięcy brodzik. Doktor Solomons i jej sanitariusze wchodzili do niej kolejno i spryskiwali się silnym środkiem dezynfekującym, który zabijał wszelkie wirusy, utleniając ich proteiny.
Toni przyglądała się temu ze świadomością, że każda sekunda zwłoki zmniejsza szanse Michaela na przeżycie, zdawała sobie jednak sprawę, że jeśli chcą uniknąć dalszych ofiar, procedura odkażania musi być rygorystycznie przestrzegana. Nie mogła sobie darować, że z jej laboratorium wydostał się na świat śmiercionośny wirus. W historii Oxenford Medical jeszcze się to nie zdarzyło. Niewielkim pocieszeniem było to, że miała rację, robiąc tyle szumu wokół zniknięcia próbek leku, podczas gdy jej koledzy starali się rzecz zbagatelizować. Jej obowiązkiem było do tego nie dopuścić, i nie wywiązała się z niego. Czy w konsekwencji biedny Michael umrze? Czy będą dalsze śmiertelne ofiary?
Sanitariusze wsunęli nosze do ambulansu. Doktor Solomons usiadła koło pacjenta. Zatrzaśnięto drzwi i karetka odjechała w noc.
– Mów mi, co się dzieje, Ruth – rzuciła Toni do mikrofonu. – Możesz się ze mną łączyć poprzez hełm.
Głos Ruth słabł jednak w słuchawkach wraz z powiększającą się odległością.
– Zapadł w śpiączkę – powiedziała. Dodała coś jeszcze, ale była już poza zasięgiem nadajnika i Toni jej nie zrozumiała. Po chwili odbiór zanikł zupełnie.
Toni wzięła się w garść i potrząsnęła głową, żeby odpędzić czarne myśli. Robota czekała.
– Posprzątajmy tu – zarządziła.
Jeden z jej ludzi wziął rolkę żółtej taśmy z nadrukiem „Zagrożenie biologiczne – nie zbliżać się” i ruszył truchtem przed siebie. Miał otoczyć taśmą całą posiadłość – dom, szopę, ogród, nawet samochód Michaela. Na szczęście w pobliżu nie było innych zabudowań, bo i je musiałby obiec. Gdyby Michael mieszkał w bloku ze wspólnymi szybami wentylacyjnymi, na odkażenie byłoby już za późno.
Pozostali wyjęli z furgonetki rolki plastikowych worków na śmieci, plastikowe spryskiwacze ogrodowe napełnione środkiem dezynfekującym, pudełka ze szmatami i duże białe plastikowe beczki. Trzeba było spryskać i wytrzeć do sucha każdą powierzchnię. Twarde przedmioty i precjoza, takie jak biżuteria, powędrują do szczelnych beczek, w których zostaną przewiezione do Kremla i wysterylizowane w autoklawach parą pod ciśnieniem. Wszystko inne zapakuje się w podwójne torby i spali w piecu do spopielania odpadków medycznych, zainstalowanym w podziemiach pod laboratorium BSL-4.
Toni poprosiła jednego z mężczyzn, żeby starł z jej kombinezonu czarne wymiociny Michaela i spryskał ją środkiem dezynfekującym. Najchętniej zdarłaby z siebie ten splugawiony plastikowy ubiór.
Kiedy mężczyźni przystąpili do sprzątania, rozejrzała się, szukając jakiejś wskazówki, która pomogłaby jej się zorientować, co tu się wydarzyło. Tak jak się obawiała, Michael wykradł eksperymentalny lek, ponieważ wiedział albo podejrzewał, że uległ zainfekowaniu Madobą-2. Ale co sprawiło, że wszedł w bezpośredni kontakt z wirusem?
W szopie znajdowała się szklana gablota z wyciągiem powietrza, coś jakby zaimprowizowana komora biobezpieczna. Wcześniej tylko rzuciła na nią okiem, bo zajęta była Michaelem, teraz zauważyła, że w gablocie leży martwy królik. Wszystko wskazywało na to, że zdechł na chorobę, która zaatakowała Michaela. Czyżby Michael wyniósł go z laboratorium?
Obok stała miseczka z wodą z napisem „Joe”. To był znaczący szczegół. Pracownicy laboratorium rzadko nadawali imiona stworzeniom, na których przeprowadzali eksperymenty. Odnosili się do nich po ludzku, ale starali się nie przywiązywać do tych skazanych na śmierć zwierzaków. Jednak Michael nadał swojemu królikowi imię i taktował go jak zwierzę domowe. Czyżby wyrzuty sumienia w związku z wykonywaną pracą?
Wyszła przed dom. Obok furgonetki zatrzymywał się właśnie policyjny wóz patrolowy. Spodziewała się ich. Zgodnie z procedurą postępowania w sytuacjach kryzysowych, który sama wprowadziła, strażnicy z Kremla automatycznie powiadomili komendę policji w Inverburn o zarządzeniu czerwonego alarmu. Teraz komenda przysłała swoich ludzi, żeby ocenili, na ile poważny to kryzys.
Toni pracowała kiedyś w policji. Od początku była hołubiona przez przełożonych – szybko awansowała, prezentowano ją mediom jako wzór funkcjonariuszki nowej generacji, i w końcu, jako pierwsza w dziejach Szkocji kobieta, objęła stanowisko komisarza okręgowego. Przed dwoma laty starła się z szefem w drażliwej kwestii przejawów rasizmu w policji. On utrzymywał, że nie ma w tym względzie żadnych odgórnych zaleceń. Ona twierdziła, że funkcjonariusze nagminnie tuszują przestępstwa na tle rasistowskim, co każe podejrzewać, że jednak istnieją. Spór przeciekł do gazet. Odmówiła odwołania swoich poglądów i została zmuszona do złożenia rezygnacji.
Żyła wówczas z Frankiem Hackettem, też detektywem. Byli ze sobą osiem lat, ale się nie pobrali. Kiedy popadła w niełaskę, zostawił ją. Ta rana dotąd się nie zagoiła.
Z wozu patrolowego wysiedli mężczyzna i kobieta. Toni znała większość miejscowych policjantów ze swojego pokolenia, a niejeden starszy wiekiem pamiętał jej nieżyjącego już ojca, sierżanta Antonia Gallo, zwanego, a jakże by inaczej, Hiszpańskim Tonym. Jednak tych dwoje widziała chyba po raz pierwszy.
– Jonathanie, policja przyjechała – rzuciła do mikrofonu. – Odkaź się, z łaski swojej, i porozmawiaj z nimi. Powiedz, że stwierdziliśmy wydostanie się wirusa z laboratorium. Niech wezwą Jima Kincaida, to zreferuję mu sytuację.
Nadkomisarz Kincaid był odpowiedzialny za tak zwane zagrożenia CBRN – chemiczne, biologiczne, radiologiczne i nuklearne. Pomagał Toni w opracowywaniu procedury bezpieczeństwa. Teraz wspólnie zastanowią się nad taktyką postępowania w tym konkretnym przypadku.
Przyszło jej do głowy, że przed przyjazdem Kincaida dobrze by było zebrać trochę informacji o Michaelu Rossie. Na pewno będzie nimi zainteresowany. Weszła do domu. Michael urządził sobie w drugiej sypialni gabinet. Na stoliczku pod ścianą stały trzy oprawione w ramki fotografie jego matki: jako szczupłej nastolatki w obcisłym sweterku; jako szczęśliwej matki z podobnym do Michaela niemowlęciem na ręku; oraz jako kobiety po sześćdziesiątce z czarno-białym kotem na kolanach.
Toni usiadła za biurkiem i przebierając niezdarnie obleczonymi w rękawice palcami po klawiaturze komputera, przeczytała e-maile Michaela. W internetowej księgarni Amazon zamówił książkę pod tytułem Etyka zwierząt. Wysyłał też zapytania dotyczące studiów uniwersyteckich z zakresu filozofii moralności. Sprawdziła w przeglądarce historię i stwierdziła, że odwiedzał ostatnio strony internetowe poświęcone prawom zwierząt. Wszystko wskazywało na to, że nie dawała mu spokoju kwestia etyki pracy, którą wykonywał. Jednak nikt z Oxenford Medical nie zauważył, żeby coś go gnębiło.
Toni rozumiała Michaela. Ilekroć zobaczyła leżącego w klatce psa albo chomika zarażonego z rozmysłem chorobą, którą badali właśnie naukowcy, serce jej się krajało. Ale zaraz przypominała sobie śmierć ojca. W wieku pięćdziesięciu kilku lat zachorował na nowotwór mózgu i zmarł otumaniony, w upokorzeniu i bólu. Badania na małpach mogą sprawić, że ta choroba stanie się może kiedyś uleczalna. Doświadczenia na zwierzętach były jej zdaniem smutną koniecznością.
Michael trzymał swoje dokumenty w kartonowym pudle na akta, starannie posegregowane i opisane: „Rachunki”, „Gwarancje”, „Wyciągi bankowe”, „Instrukcje obsługi”. Pod fiszką „Członkostwa” Toni znalazła potwierdzenie przyjęcia w poczet członków organizacji o nazwie Zwierzęta Są Wolne. Obraz stawał się coraz bardziej wyrazisty.
Ta praca ją uspokoiła. Zawsze była dobra w prowadzeniu dochodzeń. Bardzo przeżyła usunięcie z policji. Teraz, mając wreszcie okazję do wykorzystania nabytego tam doświadczenia, czuła się jak ryba w wodzie.
Znalazła w szufladzie notes z adresami i terminarz Michaela. W terminarzu od dwóch tygodni nie było żadnego wpisu. Kiedy otwierała notes, jej wzrok przyciągnął niebieski rozbłysk za oknem. Nadjeżdżało szare volvo combi z policyjnym kogutem na dachu. Pewnie Jim Kincaid.
Wyszła przed dom i poprosiła jednego z członków swojej ekipy, żeby ją odkaził. Potem zdjęła hełm, by swobodnie porozmawiać z nadinspektorem. Jednak za kierownicą volvo nie siedział Jim. Kiedy na twarz mężczyzny padł blask księżyca, rozpoznała w nim nadinspektora Franka Hacketta – swojego byłego. Ścisnęło ją w dołku. Pomimo że sam ją rzucił, zachowywał się zawsze tak, jakby to on był stroną poszkodowaną.
Postanowiła, że zachowa spokój, a do Franka będzie się odnosiła grzecznie i formalnie.
Wysiadł z wozu i zbliżył się.
– Nie przechodź pod taśmą – ostrzegła go – wyjdę do ciebie. – I zaraz uświadomiła sobie, że popełniła nietakt. On jest oficerem policji, ona cywilem – w jego mniemaniu to on powinien wydawać polecenia, a nie na odwrót. Z cienia, który przemknął przez jego twarz wyczytała, że zauważył to potknięcie. – Witaj, Frank – powiedziała trochę uprzejmiej.
– Co tu się dzieje?
– Wygląda na to, że technik z laboratorium złapał wirusa. Zabrał go przed chwilą ambulans-izolatka. Odkażamy teraz dom. Gdzie Jim Kincaid?
– Na urlopie.
– To znaczy? – Toni miała jeszcze nadzieję, że Jim wypoczywa gdzieś niedaleko i można go będzie ściągnąć.
– W Portugalii. Jeżdżą tam z żoną co roku o tej porze.
A to pech, pomyślała Toni. Jim, w odróżnieniu od Franka, znał się na zagrożeniach biologicznych.
– Bez obawy – dodał Frank, jakby czytając w jej myślach. Trzymał w ręku gruby na cal plik fotokopii. – Mam tu instrukcję. – Był to opracowany przez Toni i Kincaida plan postępowania w sytuacjach kryzysowych. Frank chyba nie zdążył go jeszcze dokładnie przeczytać. – Na początek muszę zabezpieczyć ten obszar. – Rozejrzał się.
Toni rejon już zabezpieczyła, ale tego nie powiedziała. Frank musi się przecież czymś wykazać.
– Wy dwoje! – krzyknął do dwojga mundurowych policjantów z wozu patrolowego. – Zablokujcie wylot alejki dojazdowej i nie wpuszczajcie tu nikogo bez mojego pozwolenia.
– Dobra myśl – podchwyciła Toni, chociaż, prawdę mówiąc, niczego to nie wnosiło.
Frank zajrzał do instrukcji.
– Teraz musimy zadbać o to, żeby nikt nie opuścił strefy skażenia.
Toni kiwnęła głową.
– Nie ma tu nikogo, prócz mojej ekipy. Wszyscy mamy na sobie kombinezony ochronne.
– Nie podoba mi się ta instrukcja – oddaje inicjatywę na miejscu przestępstwa cywilom.
– Co ci każe przypuszczać, że to miejsce przestępstwa?
– Skradziono próbki leku.
– Ale nie stąd.
Frank puścił tę uwagę mimo uszu.
– A swoją drogą, w jaki sposób ten wasz człowiek zaraził się wirusem? W laboratorium nosicie wszyscy te kombinezony, prawda?
– To będzie musiała ustalić lokalna stacja sanitarno-epidemiologiczna – odparła wymijająco Toni. – Szkoda czasu na spekulacje.
– Były tu jakieś zwierzęta, kiedy przyjechaliście?
Toni zawahała się.
To Frankowi wystarczyło. Był dobrym detektywem i niewiele umykało jego uwagi.
– A więc jakieś zwierzę wydostało się z laboratorium i zainfekowało laboranta, kiedy ten był bez ubrania ochronnego?
– Nie wiem, jak do tego doszło, a nie chcę puszczać w obieg niedopieczonych teorii. Czy moglibyśmy się tymczasem skoncentrować na bezpieczeństwie publicznym?
– Zgoda. Ale tobie nie tylko bezpieczeństwo publiczne leży na sercu. Próbujesz osłaniać firmę i tego waszego bezcennego profesora Oxenforda.
Toni chciała zapytać, czemu nazywa profesora „bezcennym”, ale nie zdążyła, bo w tym momencie w hełmie odezwał się cichutki brzęczyk.
– Telefon do mnie – wyjaśniła Frankowi. – Przepraszam. – Wyjęła z hełmu słuchawki z mikrofonem i założyła je na głowę. Brzęczyk znowu się odezwał, potem w słuchawkach zaszumiało i usłyszała głos strażnika z centrali Kremla:
– Doktor Solomons do pani Gallo.
– Jestem. Łączyć.
– Michael nie żyje, Toni – oznajmiła lekarka.
Toni przymknęła oczy.
– Och, Ruth, tak mi przykro.
– Umarłby nawet, gdybyśmy go znaleźli dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Jestem w niemal stu procentach przekonana, że to Madoba-dwa.
– Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy – wykrztusiła zdławionym głosem Toni.
– Domyślasz się, jak mogło do tego dojść?
Toni wolała nie rozwijać tego tematu w obecności Franka.
– Nie mógł się pogodzić z okrucieństwem wobec zwierząt. Poza tym przed rokiem umarła mu matka i to mogło go wytrącić z równowagi.
– Biedaczysko.
– Ruth, mam tutaj policję. Później porozmawiamy.
– Dobrze. – Połączenie zostało przerwane. Toni zdjęła słuchawki.
– A więc zmarł – mruknął Frank.
– Nazywał się Michael Ross i wygląda na to, że został zainfekowany wirusem o nazwie Madoba-dwa.
– Jakie to było zwierzę?
Toni, pod wpływem impulsu, postanowiła zastawić na Franka małą pułapkę.
– Chomik – odparła. – Nazywaliśmy go Puszek.
– Czy istnieje możliwość, że zainfekowany został ktoś jeszcze?
– Oto jest pytanie. Michael mieszkał tutaj sam. Nie miał rodziny, przyjaciół raczej też nie za wielu. Jeśli ktoś go odwiedził, zanim zachorował, to jest bezpieczny, chyba że robili coś bardzo intymnego, na przykład używali tej samej strzykawki. Z kolei, gdyby ktoś tu zajrzał, kiedy u Michaela występowały już pierwsze objawy, na pewno wezwałby lekarza. Są więc spore szanse na to, że nikomu nie przekazał wirusa. – Toni świadomie pomniejszała rozmiary zagrożenia. W rozmowie z Kincaidem nie owijałaby w bawełnę, bo miałaby pewność, że ten nie wpadnie w panikę. Z Frankiem było inaczej. – Co nie zmienia faktu – zakończyła – że musimy koniecznie skontaktować się z każdym, kto mógł się zetknąć z Michaelem w ciągu ostatnich szesnastu dni. Znalazłam jego kalendarzyk z adresami.
Frank spróbował z innej beczki:
– Słyszałem, jak mówiłaś, że nie mógł się pogodzić z okrucieństwem wobec zwierząt. Należał do jakiejś organizacji?
– Tak, do Zwierzęta Są Wolne.
– Skąd wiesz?
– Przeglądałam jego dokumenty.
– To robota dla policji.
– Fakt. Ale wam nie wolno wejść do tego domu.
– Mógłbym założyć kombinezon.
– To nie jest taki zwyczajny kombinezon. Żeby go włożyć, trzeba przejść specjalne przeszkolenie z zakresu postępowania w warunkach zagrożenia biologicznego.
Frank nie krył irytacji.
– To wynieś mi tu te dokumenty.
– Może lepiej poproszę któregoś z moich ludzi, żeby ci je przefaksował. I przesłał całą zawartość twardego dysku jego komputera.
– Mnie potrzebne oryginały! Co wy tu ukrywacie?
– Zapewniam cię, że nic. Ale wszystko, co znajduje się w tym domu, trzeba odkazić albo środkiem dezynfekującym, albo parą pod ciśnieniem. Obie metody niszczą papier, a i komputer może ulec uszkodzeniu.
– Przerobię tę instrukcję. Ciekaw jestem, czy komisarz okręgowy wie, coście w niej z Kincaidem nawydziwiali.
Toni poczuła się nagle bardzo znużona. Środek nocy, poważny kryzys do zażegnania, a ona musi chodzić na paluszkach wokół nabzdyczonego byłego kochanka, żeby, broń Boże, nie urazić jego uczuć.
– Oj, Frank, na miłość boską… może i masz rację, ale jest, jak jest, spróbujmy więc zapomnieć o przeszłości i zgodnie współpracować.
– W twoim pojęciu zgodna współpraca polega na tym, że wszyscy robią bez szemrania, co im każesz.
Roześmiała się.
– Być może. Jaki następny ruch proponujesz?
– Powiadomię służby sanitarno-epidemiologiczne. Zgodnie z procedurą oni mają tu najwięcej do powiedzenia. Wyznaczą konsultanta od zagrożeń biologicznych, a on zwoła z samego rana naradę. Do tego czasu powinniśmy się skontaktować z każdym, kto mógł mieć styczność z Michaelem Rossem. Posadzę dwóch detektywów przy telefonie, niech dzwonią pod wszystkie numery z tego kalendarzyka. Ty zajmij się przepytywaniem ludzi zatrudnionych w Kremlu.
– Dobrze. – Toni zawahała się. Miała do Franka prośbę. Jego najlepszy przyjaciel, Carl Osborne, był dziennikarzem lokalnej telewizji znanym z tego, że w pogoni za sensacją gotów rozmijać się z faktami. Carl zwietrzywszy pismo nosem, zrobiłby z tego aferę na cztery fajerki.
Znała Franka. Wiedziała, że jedyny sposób, w jaki można go do czegoś przekonać, to żadne tam prośby i groźby, lecz rzeczowość.
– W instrukcji jest paragraf, na który chciałabym zwrócić twoją uwagę – zaczęła. – Mówi, że nie należy wydawać żadnych oświadczeń dla prasy bez uprzedniego skonsultowania ich ze wszystkimi zainteresowanymi stronami, w tym koniecznie z policją, służbami sanitarno-epidemiologicznymi i firmą.
– Nie ma sprawy.
– Wspominam o tym, bo nie ma potrzeby straszyć opinii publicznej. Niewykluczone, że nikomu nic nie grozi.
– Rozumiem.
– Nie chcemy niczego ukrywać, ale komentarze w mediach muszą być wyważone i utrzymane w spokojnym tonie. Tylko tego by nam brakowało, żeby wybuchła panika.
Frank uśmiechnął się.
– Boisz się tabloidowych historyjek o chomiku mordercy grasującym po wrzosowiskach?
– Jesteś mi coś winien, Frank. Mam nadzieję, że pamiętasz.
Twarz mu pociemniała.
– Ja tobie?
Zniżyła głos, chociaż w pobliżu nikogo nie było.
– Pamiętasz Farmera Jonny’ego Kirka?
Kirk był importerem kokainy na wielką skalę. Urodził się w szemranej dzielnicy Glasgow przy Garscube Road i w życiu nie widział farmy na oczy, a ksywkę „Farmer” zawdzięczał zielonym, o parę numerów za dużym gumiakom, które nosił, by oszczędzić sobie katuszy, jakich przysparzały mu odciski. Frank postawił Farmera Johnny’ego przed sądem jedynie na podstawie poszlak. Już w trakcie procesu Toni odkryła przypadkowo pewne fakty, które świadczyły na korzyść oskarżonego. Powiedziała o nich Frankowi, ale Frank nie podzielił się swoją wiedzą z sądem. Johnny’ego uznano winnym, słusznie zresztą, i dostał wyrok. Gdyby jednak kiedykolwiek prawda wyszła na jaw, kariera Franka byłaby skończona.
– Grozisz, że to wyciągniesz, jeśli zrobię coś nie po twojej myśli? – spytał gniewnie Frank.
– Nie, przypominam ci tylko o sytuacji, kiedy to tobie zależało, żebym trzymała język za zębami, i ja trzymałam.
Frank już się otrząsnął. Przed chwilą obleciał go strach, ale teraz znowu był dawnym aroganckim sobą.
– Bywa, że czasami trzeba nagiąć reguły gry. Takie jest życie.
– Właśnie. I proszę cię, żebyś nie wspominał o tym incydencie swojemu przyjacielowi Carlowi Osbornowi ani w ogóle nikomu z mediów.
Frank uśmiechnął się.
– No wiesz, Toni – powiedział z udawanym obruszeniem – to nie w moim stylu.