Читать книгу Zamieć - Ken Follett - Страница 10

03.00

Оглавление

Sil­ne re­flek­to­ry sys­te­mu bez­pie­czeństwa oświe­tlały wieże i szczy­ty dachów Krem­la. Tem­pe­ra­tu­ra spadła do pięciu kre­sek poniżej zera, ale nie­bo było czy­ste i nie za­no­siło się na śnieg. Bu­dy­nek stał w wik­to­riańskim ogro­dzie pełnym sta­rych drzew i krzewów. Księżyc w trze­ciej kwa­drze ob­le­wał szarą poświatą na­gie nim­fy plu­skające się w su­chych fon­tan­nach, których strzegły ka­mien­ne smo­ki.

Za­le­gającą tu ciszę zmącił war­kot sil­ników dwóch wyjeżdżających z garażu fur­go­ne­tek. Obie ozna­ko­wa­ne były między­na­ro­do­wym sym­bo­lem bio­za­grożenia – czte­ry pęknięte czar­ne kręgi na ja­skra­wożółtym tle. Strażnik przy bra­mie uniósł już szla­ban. Sa­mo­cho­dy prze­je­chały pod nim, skręciły z pi­skiem opon i po­gnały na południe.

Toni Gal­lo siedząca za kie­row­nicą pierw­szej fur­go­net­ki pro­wa­dziła wóz jak swo­je­go po­rsche, zawłasz­czając całą sze­ro­kość dro­gi, żyłując sil­nik, biorąc zakręty na pełnym ga­zie. Po­ga­niał ją strach, że może już być za późno. Je­chało z nią trzech spe­cja­listów od de­kon­ta­mi­na­cji. Dru­ga fur­go­net­ka była izo­latką na kołach; pro­wa­dził ją sa­ni­ta­riusz, obok nie­go sie­działa dok­tor Ruth So­lo­mons.

Toni z jed­nej stro­ny prze­rażała myśl, że jej czar­ny sce­na­riusz może się ziścić, z dru­giej bała się, że jest w błędzie.

Zarządziła czer­wo­ny alarm, nie mając na uza­sad­nie­nie tej de­cy­zji ni­cze­go, prócz swo­ich po­dej­rzeń. A prze­cież lek, jak to su­ge­ro­wał Ho­ward McAl­pi­ne, mógł zo­stać wy­ko­rzy­sta­ny całko­wi­cie le­gal­nie przez któregoś z na­ukowców, który po pro­stu za­po­mniał umieścić w książce roz­chodów sto­sow­ny wpis. Nie­wy­klu­czo­ne też, że Mi­cha­el Ross na­prawdę sa­mo­wol­nie przedłużył so­bie urlop, a hi­sto­ria z jego matką okaże się zwy­czaj­nym nie­po­ro­zu­mie­niem. Jeśli tak, to ktoś na pew­no uzna, że Toni za­re­ago­wała zbyt ner­wo­wo. Jak ty­po­wa hi­ste­rycz­ka, nie omiesz­ka dodać Ja­mes El­liot. Kto wie, czy nie za­staną Mi­cha­ela Ros­sa śpiącego so­bie smacz­nie we własnym łóżku, z wyłączo­nym te­le­fo­nem pod po­duszką, i Toni aż się skrzy­wiła na myśl, co w ta­kim przy­pad­ku po­wie rano swo­je­mu sze­fo­wi Stan­ley­owi Oxen­for­do­wi.

Jeśli jed­nak się okaże, że prze­czu­cie ją nie myli, sy­tu­acja będzie o wie­le gor­sza.

Pra­cow­nik nie wra­ca w określo­nym dniu z urlo­pu; wcześniej kłamie co do swo­ich planów urlo­po­wych; a z kryp­ty zni­kają próbki no­we­go leku. Czyżby Mi­cha­el Ross zro­bił coś, co na­ra­ziło go na za­in­fe­ko­wa­nie śmier­cio­nośnym wi­ru­sem? Lek znaj­do­wał się jesz­cze na eta­pie prób i nie był sku­tecz­ny w przy­pad­ku wszyst­kich wi­rusów, ale Mi­cha­el mógł uznać, że lep­sze to niż nic. Co­kol­wiek cho­dziło mu po głowie, chciał mieć pew­ność, że przez dwa ty­go­dnie nikt nie za­dzwo­ni do nie­go do domu, więc skłamał, że wyjeżdża do De­von, do mat­ki, która już od daw­na nie żyje.

Mo­ni­ca An­sa­ri po­wie­działa: „To, że ktoś miesz­ka sam, nie świad­czy jesz­cze o tym, że coś z nim jest nie tak, praw­da?”. Sfor­mułowa­nie ty­po­we dla przy­pad­ku, kie­dy co in­ne­go się mówi, a co in­ne­go myśli. Bio­che­micz­ka wy­czu­wała w Mi­cha­elu coś dziw­ne­go, lecz jako ra­cjo­nal­nie myślący na­uko­wiec miała awersję do wy­snu­wa­nia da­le­ko idących wniosków w opar­ciu o samą tyl­ko in­tu­icję.

Toni zaś była zda­nia, że in­tu­icji nig­dy nie należy lek­ce­ważyć.

Wolała nie myśleć o kon­se­kwen­cjach wy­do­sta­nia się Ma­do­by-2 na zewnątrz. Wi­rus był bar­dzo zaraźliwy, roz­prze­strze­niał się szyb­ko drogą kro­pel­kową po­przez kasłanie lub ki­cha­nie. I był zabójczy. Prze­szedł ją dreszcz zgro­zy, moc­niej wcisnęła pedał gazu.

Dro­ga na szczęście była pu­sta i już po dwu­dzie­stu mi­nu­tach za­je­cha­li pod stojący na ubo­czu do­mek Mi­cha­ela Ros­sa. Do­jazd nie był wyraźnie za­zna­czo­ny, ale Toni go za­pa­miętała. Skręciła w krótką alejkę pro­wadzącą do ni­skie­go bu­dyn­ku z ka­mie­nia oto­czo­ne­go mur­kiem. W oknach było ciem­no. Toni za­trzy­mała fur­go­netkę obok volks­wa­ge­na gol­fa należącego przy­pusz­czal­nie do Mi­cha­ela. Zatrąbiła długo i głośno.

Nic. Światło się nie za­pa­liło, nikt nie otwo­rzył drzwi ani okna. Toni zga­siła sil­nik. Ci­sza.

Jeśli Mi­cha­el wy­je­chał, to co tu robi jego sa­mochód?

– Stro­je króliczków, pa­no­wie, jeśli łaska – rzu­ciła do członków eki­py.

Zaczęli zakładać po­ma­rańczo­we kom­bi­ne­zo­ny. Za ich przykładem po­szedł zespół me­dycz­ny z dru­giej fur­go­net­ki. Nie było to za­da­nie łatwe, bo kom­bi­ne­zo­ny wy­ko­na­ne były z gru­be­go, mało ela­stycz­ne­go two­rzy­wa sztucz­ne­go. Za­pi­nało się je na her­me­tycz­ny za­mek błyska­wicz­ny. Po­mo­gli so­bie na­wza­jem przy­mo­co­wać ręka­wi­ce do nad­garstków taśmą izo­la­cyjną. Na ko­niec po­wsu­wa­li pla­sti­ko­we sto­py kom­bi­ne­zonów w gu­mo­we buty.

Kom­bi­ne­zo­ny były her­me­tycz­nie szczel­ne. Noszący je lu­dzie od­dy­cha­li przez filtr HEPA – High Ef­fi­cien­cy Par­ti­cu­la­te Air Fil­ter, czy­li wy­so­ko sku­tecz­ny filtr po­wie­trza z elek­trycz­nym wen­ty­la­tor­kiem za­si­la­nym z aku­mu­la­to­ra przy­piętego do pasa. Filtr za­trzy­my­wał wszel­kie unoszące się w po­wie­trzu cząstecz­ki, na których mogły znaj­do­wać się za­raz­ki bądź wi­ru­sy. Jeśli cho­dzi o za­pa­chy, to prze­pusz­czał tyl­ko te naj­in­ten­syw­niej­sze. Wen­ty­la­to­rek szu­miał nie­ustan­nie, co niektórych drażniło. Mi­kro­fon i słuchaw­ki za­in­sta­lo­wa­ne w hełmie umożli­wiały po­ro­zu­mie­wa­nie się między sobą oraz – po­przez ko­do­wa­ny kanał ra­dio­wy – z cen­tralą w Krem­lu.

Kie­dy byli już go­to­wi, Toni po­now­nie spoj­rzała na dom. Ktoś, kto wyj­rzałby te­raz przez okno i zo­ba­czył sie­dem istot w po­ma­rańczo­wych kom­bi­ne­zo­nach, uwie­rzyłby w ist­nie­nie ko­smitów i UFO.

Jeśli jed­nak ktoś był w środ­ku, to przez okno nie wyj­rzał.

– Wchodzę pierw­sza – oznaj­miła Toni.

Stąpając sztyw­no w krępującym ru­chy ubio­rze, po­deszła do fron­to­wych drzwi. Za­dzwo­niła i za­stu­kała kołatką. Od­cze­kaw­szy parę chwil, obeszła bu­dy­nek. Na tyłach znaj­do­wał się do­brze utrzy­ma­ny ogród, w głębi ma­ja­czyła drew­nia­na szo­pa. Tyl­ne drzwi nie były za­mknięte na klucz. Weszła. Pamiętała, jak stała kie­dyś w tej kuch­ni, a Mi­cha­el pa­rzył her­batę. Obeszła wszyst­kie po­miesz­cze­nia, w każdym za­pa­lając światło. Na ścia­nie li­ving ro­omu nadal wi­siały re­pro­duk­cje Rem­brand­ta. Wszędzie było czy­sto, schlud­nie i pu­sto.

– Ni­ko­go nie ma – po­wia­do­miła przez ra­dio resztę eki­py. Słyszała w swo­im głosie nutkę roz­cza­ro­wa­nia.

Dla­cze­go nie za­mknął drzwi na klucz? Może już nie wróci?

To był cios. Gdy­by za­sta­li Mi­cha­ela, za­gad­ka szyb­ko by się wyjaśniła. Te­raz cze­kają ich mo­zol­ne po­szu­ki­wa­nia. Prze­cież on może być wszędzie. Trud­no po­wie­dzieć, ile cza­su upłynie, za­nim go znajdą. Wzdrygnęła się na samą myśl o tych ner­wo­wych dniach, a kto wie czy nie ty­go­dniach.

Wyszła do ogro­du. Dla spo­ko­ju su­mie­nia spraw­dziła drzwi szo­py. One też nie były za­mknięte. Kie­dy je otwie­rała, w nos połasko­tał ją nie­przy­jem­ny i dziw­nie zna­jo­my za­pach. Mu­siał być bar­dzo in­ten­syw­ny, sko­ro prze­do­stał się przez filtr. Chy­ba krew, pomyślała. W szo­pie mu­siało cuchnąć jak w rzeźni.

– Boże – mruknęła.

– Co tam masz? – spy­tała Ruth So­lo­mons.

– Jedną chwi­leczkę. – W drew­nia­nym ba­racz­ku było ciem­no, choć oko wy­kol: nie miał okien. Toni na­ma­cała kon­takt. Kie­dy zabłysło światło, krzyknęła.

W słuchaw­kach hełmu rozpętała się wrza­wa, po­zo­sta­li człon­ko­wie eki­py py­ta­li je­den przez dru­gie­go, co się stało.

– Chodźcie tu szyb­ko! Do ogro­do­wej szo­py. Ruth pierw­sza.

Na podłodze z de­sek leżał na wznak, w kałuży krwi, Mi­cha­el Ross. Krew ciekła mu ze wszyst­kich otworów: z oczu, nosa, ust, uszu. Toni nie po­trze­bo­wała le­ka­rza, żeby stwier­dzić, że to ob­fi­ty krwo­tok wie­lo­narządowy – symp­tom kla­sycz­ny dla Ma­do­by-2 i po­dob­nych in­fek­cji. Mi­cha­el był w tej chwi­li bar­dzo nie­bez­piecz­ny dla oto­cze­nia, jego ciało sta­no­wiło ty­kającą bombę z zabójczym wi­ru­sem. Ale żył. Klat­ka pier­sio­wa uno­siła się i opa­dała, z ust wy­do­by­wał się ci­chy bul­got. Przy­kucnęła, uklękła w kałuży lep­kiej, świeżej krwi i po­chy­liła się nad nim.

– Mi­cha­el! – krzyknęła przez pla­sti­kową osłonę hełmu. – To ja, Toni Gal­lo z la­bo­ra­to­rium!

W jego krwa­wych oczach za­tliła się iskier­ka świa­do­mości. Chy­ba ją usłyszał. Otwo­rzył usta i coś wybełkotał.

– Co? – krzyknęła. Po­chy­liła się niżej.

– Nie działa – powtórzył. I zwy­mio­to­wał. Stru­ga czar­nej cie­czy, która bluznęła mu z ust, ochla­pała osłonę hełmu Toni. Wie­działa, że chro­ni ją kom­bi­ne­zon, ale mimo to cofnęła się od­ru­cho­wo z okrzy­kiem obrzy­dze­nia.

Ktoś ją od­sunął. Nad Mi­cha­elem po­chy­liła się Ruth So­lo­mons.

– Puls le­d­wie wy­czu­wal­ny – stwier­dziła. Otwo­rzyła Mi­cha­elo­wi usta i pal­ca­mi ob­le­czo­nej w ręka­wicę dłoni oczyściła mu jako tako gardło z krwi i wy­mio­cin. – La­ryn­go­skop, szyb­ko! – Po chwi­li do szo­py wpadł sa­ni­ta­riusz z przyrządem. Ruth we­pchnęła go Mi­cha­elo­wi w usta, udrażniając gardło, żeby łatwiej mu było od­dy­chać. – Da­waj tu no­sze z izo­lat­ki, tyl­ko na jed­nej no­dze. – Otwo­rzyła torbę le­karską i wyjęła z niej napełnioną już strzy­kawkę. Pew­nie mor­fi­na i coś na po­prawę krze­pli­wości krwi, pomyślała Toni. Ruth wbiła Mi­cha­elo­wi igłę w szyję i na­cisnęła tłoczek. Kie­dy cofnęła strzy­kawkę, z dziur­ki po nakłuciu po­ciekł nowy stru­my­czek krwi.

Toni zalała fala współczu­cia. Przy­po­mniała so­bie Mi­cha­ela chodzącego po Krem­lu, pijącego her­batę w swo­im domu, roz­pra­wiającego z ożywie­niem o akwa­for­tach: wi­dok tego zmal­tre­to­wa­ne­go przez cho­robę ciała stał się przez to jesz­cze bar­dziej bo­le­sny i tra­gicz­ny.

– Do­bra – rzu­ciła Ruth – za­bie­ra­my go stąd.

Dwaj sa­ni­ta­riu­sze dźwignęli Mi­cha­ela z zie­mi i wy­nieśli na zewnątrz, gdzie cze­kały no­sze na kółkach przy­kry­te prze­zro­czy­stym pla­sti­ko­wym na­mio­tem. Wsunęli pa­cjen­ta przez otwór z jed­nej stro­ny na­mio­tu, który następnie uszczel­ni­li i po­to­czy­li no­sze przez ogród.

Przed wejściem do am­bu­lan­su mu­sie­li od­ka­zić sie­bie i no­sze. Je­den z członków ze­społu Toni wyjął już płytką pla­sti­kową wa­nienkę przy­po­mi­nającą dzie­cięcy bro­dzik. Dok­tor So­lo­mons i jej sa­ni­ta­riu­sze wcho­dzi­li do niej ko­lej­no i spry­ski­wa­li się sil­nym środ­kiem de­zyn­fe­kującym, który za­bi­jał wszel­kie wi­ru­sy, utle­niając ich pro­te­iny.

Toni przyglądała się temu ze świa­do­mością, że każda se­kun­da zwłoki zmniej­sza szan­se Mi­cha­ela na przeżycie, zda­wała so­bie jed­nak sprawę, że jeśli chcą uniknąć dal­szych ofiar, pro­ce­du­ra odkażania musi być ry­go­ry­stycz­nie prze­strze­ga­na. Nie mogła so­bie da­ro­wać, że z jej la­bo­ra­to­rium wy­do­stał się na świat śmier­cio­nośny wi­rus. W hi­sto­rii Oxen­ford Me­di­cal jesz­cze się to nie zda­rzyło. Nie­wiel­kim po­cie­sze­niem było to, że miała rację, robiąc tyle szu­mu wokół znik­nięcia próbek leku, pod­czas gdy jej ko­le­dzy sta­ra­li się rzecz zba­ga­te­li­zo­wać. Jej obo­wiązkiem było do tego nie dopuścić, i nie wywiązała się z nie­go. Czy w kon­se­kwen­cji bied­ny Mi­cha­el umrze? Czy będą dal­sze śmier­tel­ne ofia­ry?

Sa­ni­ta­riu­sze wsunęli no­sze do am­bu­lan­su. Dok­tor So­lo­mons usiadła koło pa­cjen­ta. Za­trzaśnięto drzwi i ka­ret­ka od­je­chała w noc.

– Mów mi, co się dzie­je, Ruth – rzu­ciła Toni do mi­kro­fo­nu. – Możesz się ze mną łączyć po­przez hełm.

Głos Ruth słabł jed­nak w słuchaw­kach wraz z powiększającą się od­ległością.

– Za­padł w śpiączkę – po­wie­działa. Dodała coś jesz­cze, ale była już poza zasięgiem na­daj­ni­ka i Toni jej nie zro­zu­miała. Po chwi­li odbiór za­nikł zupełnie.

Toni wzięła się w garść i potrząsnęła głową, żeby odpędzić czar­ne myśli. Ro­bo­ta cze­kała.

– Po­sprzątaj­my tu – zarządziła.

Je­den z jej lu­dzi wziął rolkę żółtej taśmy z na­dru­kiem „Za­grożenie bio­lo­gicz­ne – nie zbliżać się” i ru­szył truch­tem przed sie­bie. Miał oto­czyć taśmą całą po­siadłość – dom, szopę, ogród, na­wet sa­mochód Mi­cha­ela. Na szczęście w po­bliżu nie było in­nych za­bu­do­wań, bo i je mu­siałby obiec. Gdy­by Mi­cha­el miesz­kał w blo­ku ze wspólny­mi szy­ba­mi wen­ty­la­cyj­ny­mi, na odkażenie byłoby już za późno.

Po­zo­sta­li wyjęli z fur­go­net­ki rol­ki pla­sti­ko­wych worków na śmie­ci, pla­sti­ko­we spry­ski­wa­cze ogro­do­we napełnio­ne środ­kiem de­zyn­fe­kującym, pudełka ze szma­ta­mi i duże białe pla­sti­ko­we becz­ki. Trze­ba było spry­skać i wy­trzeć do su­cha każdą po­wierzch­nię. Twar­de przed­mio­ty i pre­cjo­za, ta­kie jak biżute­ria, powędrują do szczel­nych be­czek, w których zo­staną prze­wie­zio­ne do Krem­la i wy­ste­ry­li­zo­wa­ne w au­to­kla­wach parą pod ciśnie­niem. Wszyst­ko inne za­pa­ku­je się w podwójne tor­by i spa­li w pie­cu do spo­pie­la­nia od­padków me­dycz­nych, za­in­sta­lo­wa­nym w pod­zie­miach pod la­bo­ra­to­rium BSL-4.

Toni po­pro­siła jed­ne­go z mężczyzn, żeby starł z jej kom­bi­ne­zo­nu czar­ne wy­mio­ci­ny Mi­cha­ela i spry­skał ją środ­kiem de­zyn­fe­kującym. Najchętniej zdarłaby z sie­bie ten splu­ga­wio­ny pla­sti­ko­wy ubiór.

Kie­dy mężczyźni przystąpili do sprząta­nia, ro­zej­rzała się, szu­kając ja­kiejś wskazówki, która po­mogłaby jej się zo­rien­to­wać, co tu się wy­da­rzyło. Tak jak się oba­wiała, Mi­cha­el wy­kradł eks­pe­ry­men­tal­ny lek, po­nie­waż wie­dział albo po­dej­rze­wał, że uległ za­in­fe­ko­wa­niu Ma­dobą-2. Ale co spra­wiło, że wszedł w bez­pośred­ni kon­takt z wi­ru­sem?

W szo­pie znaj­do­wała się szkla­na ga­blo­ta z wyciągiem po­wie­trza, coś jak­by za­im­pro­wi­zo­wa­na ko­mo­ra bio­bez­piecz­na. Wcześniej tyl­ko rzu­ciła na nią okiem, bo zajęta była Mi­cha­elem, te­raz za­uważyła, że w ga­blo­cie leży mar­twy królik. Wszyst­ko wska­zy­wało na to, że zdechł na cho­robę, która za­ata­ko­wała Mi­cha­ela. Czyżby Mi­cha­el wyniósł go z la­bo­ra­to­rium?

Obok stała mi­secz­ka z wodą z na­pi­sem „Joe”. To był znaczący szczegół. Pra­cow­ni­cy la­bo­ra­to­rium rzad­ko nada­wa­li imio­na stwo­rze­niom, na których prze­pro­wa­dza­li eks­pe­ry­men­ty. Od­no­si­li się do nich po ludz­ku, ale sta­ra­li się nie przy­wiązywać do tych ska­za­nych na śmierć zwie­rzaków. Jed­nak Mi­cha­el nadał swo­je­mu króli­ko­wi imię i tak­to­wał go jak zwierzę do­mo­we. Czyżby wy­rzu­ty su­mie­nia w związku z wy­ko­ny­waną pracą?

Wyszła przed dom. Obok fur­go­net­ki za­trzy­my­wał się właśnie po­li­cyj­ny wóz pa­tro­lo­wy. Spo­dzie­wała się ich. Zgod­nie z pro­ce­durą postępo­wa­nia w sy­tu­acjach kry­zy­so­wych, który sama wpro­wa­dziła, strażnicy z Krem­la au­to­ma­tycz­nie po­wia­do­mi­li ko­mendę po­li­cji w In­ver­burn o zarządze­niu czer­wo­ne­go alar­mu. Te­raz ko­menda przysłała swo­ich lu­dzi, żeby oce­ni­li, na ile poważny to kry­zys.

Toni pra­co­wała kie­dyś w po­li­cji. Od początku była hołubio­na przez przełożonych – szyb­ko awan­so­wała, pre­zen­to­wa­no ją me­diom jako wzór funk­cjo­na­riusz­ki no­wej ge­ne­ra­cji, i w końcu, jako pierw­sza w dzie­jach Szko­cji ko­bie­ta, objęła sta­no­wi­sko ko­mi­sa­rza okręgo­we­go. Przed dwo­ma laty starła się z sze­fem w drażli­wej kwe­stii prze­jawów ra­si­zmu w po­li­cji. On utrzy­my­wał, że nie ma w tym względzie żad­nych odgórnych za­le­ceń. Ona twier­dziła, że funk­cjo­na­riu­sze na­gmin­nie tu­szują przestępstwa na tle ra­si­stow­skim, co każe po­dej­rze­wać, że jed­nak ist­nieją. Spór prze­ciekł do ga­zet. Odmówiła odwołania swo­ich poglądów i zo­stała zmu­szo­na do złożenia re­zy­gna­cji.

Żyła wówczas z Fran­kiem Hac­ket­tem, też de­tek­ty­wem. Byli ze sobą osiem lat, ale się nie po­bra­li. Kie­dy po­padła w niełaskę, zo­sta­wił ją. Ta rana dotąd się nie za­goiła.

Z wozu pa­tro­lo­we­go wy­sie­dli mężczy­zna i ko­bie­ta. Toni znała większość miej­sco­wych po­li­cjantów ze swo­je­go po­ko­le­nia, a nie­je­den star­szy wie­kiem pamiętał jej nieżyjącego już ojca, sierżanta An­to­nia Gal­lo, zwa­ne­go, a jakże by in­a­czej, Hisz­pańskim To­nym. Jed­nak tych dwo­je wi­działa chy­ba po raz pierw­szy.

– Jo­na­tha­nie, po­li­cja przy­je­chała – rzu­ciła do mi­kro­fo­nu. – Odkaź się, z łaski swo­jej, i po­roz­ma­wiaj z nimi. Po­wiedz, że stwier­dzi­liśmy wy­do­sta­nie się wi­ru­sa z la­bo­ra­to­rium. Niech wezwą Jima Kin­ca­ida, to zre­fe­ruję mu sy­tu­ację.

Nad­ko­mi­sarz Kin­ca­id był od­po­wie­dzial­ny za tak zwa­ne za­grożenia CBRN – che­micz­ne, bio­lo­gicz­ne, ra­dio­lo­gicz­ne i nu­kle­ar­ne. Po­ma­gał Toni w opra­co­wy­wa­niu pro­ce­du­ry bez­pie­czeństwa. Te­raz wspólnie za­sta­no­wią się nad tak­tyką postępo­wa­nia w tym kon­kret­nym przy­pad­ku.

Przyszło jej do głowy, że przed przy­jaz­dem Kin­ca­ida do­brze by było ze­brać trochę in­for­ma­cji o Mi­cha­elu Ros­sie. Na pew­no będzie nimi za­in­te­re­so­wa­ny. Weszła do domu. Mi­cha­el urządził so­bie w dru­giej sy­pial­ni ga­bi­net. Na sto­licz­ku pod ścianą stały trzy opra­wio­ne w ram­ki fo­to­gra­fie jego mat­ki: jako szczupłej na­sto­lat­ki w ob­cisłym swe­ter­ku; jako szczęśli­wej mat­ki z po­dob­nym do Mi­cha­ela nie­mowlęciem na ręku; oraz jako ko­bie­ty po sześćdzie­siątce z czar­no-białym ko­tem na ko­la­nach.

Toni usiadła za biur­kiem i prze­bie­rając nie­zdar­nie ob­le­czo­ny­mi w ręka­wi­ce pal­ca­mi po kla­wia­tu­rze kom­pu­te­ra, prze­czy­tała e-ma­ile Mi­cha­ela. W in­ter­ne­to­wej księgar­ni Ama­zon zamówił książkę pod tytułem Ety­ka zwierząt. Wysyłał też za­py­ta­nia do­tyczące stu­diów uni­wer­sy­tec­kich z za­kre­su fi­lo­zo­fii mo­ral­ności. Spraw­dziła w przeglądar­ce hi­sto­rię i stwier­dziła, że od­wie­dzał ostat­nio stro­ny in­ter­ne­to­we poświęcone pra­wom zwierząt. Wszyst­ko wska­zy­wało na to, że nie dawała mu spo­ko­ju kwe­stia ety­ki pra­cy, którą wy­ko­ny­wał. Jed­nak nikt z Oxen­ford Me­di­cal nie za­uważył, żeby coś go gnębiło.

Toni ro­zu­miała Mi­cha­ela. Ile­kroć zo­ba­czyła leżącego w klat­ce psa albo cho­mi­ka zarażone­go z roz­mysłem cho­robą, którą ba­da­li właśnie na­ukow­cy, ser­ce jej się kra­jało. Ale za­raz przy­po­mi­nała so­bie śmierć ojca. W wie­ku pięćdzie­sięciu kil­ku lat za­cho­ro­wał na no­wotwór mózgu i zmarł otu­ma­nio­ny, w upo­ko­rze­niu i bólu. Ba­da­nia na małpach mogą spra­wić, że ta cho­roba sta­nie się może kie­dyś ule­czal­na. Doświad­cze­nia na zwierzętach były jej zda­niem smutną ko­niecz­nością.

Mi­cha­el trzy­mał swo­je do­ku­men­ty w kar­to­no­wym pu­dle na akta, sta­ran­nie po­se­gre­go­wa­ne i opi­sa­ne: „Ra­chun­ki”, „Gwa­ran­cje”, „Wyciągi ban­ko­we”, „In­struk­cje obsługi”. Pod fiszką „Człon­ko­stwa” Toni zna­lazła po­twier­dze­nie przyjęcia w po­czet członków or­ga­ni­za­cji o na­zwie Zwierzęta Są Wol­ne. Ob­raz sta­wał się co­raz bar­dziej wy­ra­zi­sty.

Ta pra­ca ją uspo­koiła. Za­wsze była do­bra w pro­wa­dze­niu do­cho­dzeń. Bar­dzo przeżyła usu­nięcie z po­li­cji. Te­raz, mając wresz­cie okazję do wy­ko­rzy­sta­nia na­by­te­go tam doświad­cze­nia, czuła się jak ryba w wo­dzie.

Zna­lazła w szu­fla­dzie no­tes z ad­re­sa­mi i ter­mi­narz Mi­cha­ela. W ter­mi­narzu od dwóch ty­go­dni nie było żad­ne­go wpi­su. Kie­dy otwie­rała no­tes, jej wzrok przy­ciągnął nie­bie­ski rozbłysk za oknem. Nad­jeżdżało sza­re vo­lvo com­bi z po­li­cyj­nym ko­gu­tem na da­chu. Pew­nie Jim Kin­ca­id.

Wyszła przed dom i po­pro­siła jed­ne­go z członków swo­jej eki­py, żeby ją od­ka­ził. Po­tem zdjęła hełm, by swo­bod­nie po­roz­ma­wiać z nad­in­spek­to­rem. Jed­nak za kie­row­nicą vo­lvo nie sie­dział Jim. Kie­dy na twarz mężczy­zny padł blask księżyca, roz­po­znała w nim nad­in­spek­to­ra Fran­ka Hac­ket­ta – swo­je­go byłego. Ścisnęło ją w dołku. Po­mi­mo że sam ją rzu­cił, za­cho­wy­wał się za­wsze tak, jak­by to on był stroną po­szko­do­waną.

Po­sta­no­wiła, że za­cho­wa spokój, a do Fran­ka będzie się od­no­siła grzecz­nie i for­mal­nie.

Wy­siadł z wozu i zbliżył się.

– Nie prze­chodź pod taśmą – ostrzegła go – wyjdę do cie­bie. – I za­raz uświa­do­miła so­bie, że popełniła nie­takt. On jest ofi­ce­rem po­li­cji, ona cy­wi­lem – w jego mnie­ma­niu to on po­wi­nien wy­da­wać po­le­ce­nia, a nie na odwrót. Z cie­nia, który prze­mknął przez jego twarz wy­czy­tała, że za­uważył to po­tknięcie. – Wi­taj, Frank – po­wie­działa trochę uprzej­miej.

– Co tu się dzie­je?

– Wygląda na to, że tech­nik z la­bo­ra­to­rium złapał wi­ru­sa. Za­brał go przed chwilą am­bu­lans-izo­lat­ka. Odkażamy te­raz dom. Gdzie Jim Kin­ca­id?

– Na urlo­pie.

– To zna­czy? – Toni miała jesz­cze na­dzieję, że Jim wy­po­czy­wa gdzieś nie­da­le­ko i można go będzie ściągnąć.

– W Por­tu­ga­lii. Jeżdżą tam z żoną co roku o tej po­rze.

A to pech, pomyślała Toni. Jim, w odróżnie­niu od Fran­ka, znał się na za­grożeniach bio­lo­gicz­nych.

– Bez oba­wy – dodał Frank, jak­by czy­tając w jej myślach. Trzy­mał w ręku gru­by na cal plik fo­to­ko­pii. – Mam tu in­strukcję. – Był to opra­co­wa­ny przez Toni i Kin­ca­ida plan postępo­wa­nia w sy­tu­acjach kry­zy­so­wych. Frank chy­ba nie zdążył go jesz­cze dokład­nie prze­czy­tać. – Na początek muszę za­bez­pie­czyć ten ob­szar. – Ro­zej­rzał się.

Toni re­jon już za­bez­pie­czyła, ale tego nie po­wie­działa. Frank musi się prze­cież czymś wy­ka­zać.

– Wy dwo­je! – krzyknął do dwoj­ga mun­du­ro­wych po­li­cjantów z wozu pa­tro­lo­we­go. – Za­blo­kuj­cie wy­lot alej­ki do­jaz­do­wej i nie wpusz­czaj­cie tu ni­ko­go bez mo­je­go po­zwo­le­nia.

– Do­bra myśl – pod­chwy­ciła Toni, cho­ciaż, prawdę mówiąc, ni­cze­go to nie wno­siło.

Frank zaj­rzał do in­struk­cji.

– Te­raz mu­si­my za­dbać o to, żeby nikt nie opuścił stre­fy skażenia.

Toni kiwnęła głową.

– Nie ma tu ni­ko­go, prócz mo­jej eki­py. Wszy­scy mamy na so­bie kom­bi­ne­zo­ny ochron­ne.

– Nie po­do­ba mi się ta in­struk­cja – od­da­je ini­cja­tywę na miej­scu przestępstwa cy­wi­lom.

– Co ci każe przy­pusz­czać, że to miej­sce przestępstwa?

– Skra­dzio­no próbki leku.

– Ale nie stąd.

Frank puścił tę uwagę mimo uszu.

– A swoją drogą, w jaki sposób ten wasz człowiek za­ra­ził się wi­ru­sem? W la­bo­ra­to­rium no­si­cie wszy­scy te kom­bi­ne­zo­ny, praw­da?

– To będzie mu­siała usta­lić lo­kal­na sta­cja sa­ni­tar­no-epi­de­mio­lo­gicz­na – od­parła wy­mi­jająco Toni. – Szko­da cza­su na spe­ku­la­cje.

– Były tu ja­kieś zwierzęta, kie­dy przy­je­cha­liście?

Toni za­wa­hała się.

To Fran­ko­wi wy­star­czyło. Był do­brym de­tek­ty­wem i nie­wie­le umy­kało jego uwa­gi.

– A więc ja­kieś zwierzę wy­do­stało się z la­bo­ra­to­rium i za­in­fe­ko­wało la­bo­ran­ta, kie­dy ten był bez ubra­nia ochron­ne­go?

– Nie wiem, jak do tego doszło, a nie chcę pusz­czać w obieg nie­do­pie­czo­nych teo­rii. Czy mo­gli­byśmy się tym­cza­sem skon­cen­tro­wać na bez­pie­czeństwie pu­blicz­nym?

– Zgo­da. Ale to­bie nie tyl­ko bez­pie­czeństwo pu­blicz­ne leży na ser­cu. Próbu­jesz osłaniać firmę i tego wa­sze­go bez­cen­ne­go pro­fe­so­ra Oxen­for­da.

Toni chciała za­py­tać, cze­mu na­zy­wa pro­fe­so­ra „bez­cen­nym”, ale nie zdążyła, bo w tym mo­men­cie w hełmie ode­zwał się ci­chut­ki brzęczyk.

– Te­le­fon do mnie – wyjaśniła Fran­ko­wi. – Prze­pra­szam. – Wyjęła z hełmu słuchaw­ki z mi­kro­fo­nem i założyła je na głowę. Brzęczyk zno­wu się ode­zwał, po­tem w słuchaw­kach za­szu­miało i usłyszała głos strażnika z cen­tra­li Krem­la:

– Dok­tor So­lo­mons do pani Gal­lo.

– Je­stem. Łączyć.

– Mi­cha­el nie żyje, Toni – oznaj­miła le­kar­ka.

Toni przy­mknęła oczy.

– Och, Ruth, tak mi przy­kro.

– Umarłby na­wet, gdy­byśmy go zna­leźli dwa­dzieścia czte­ry go­dzi­ny wcześniej. Je­stem w nie­mal stu pro­cen­tach prze­ko­na­na, że to Ma­do­ba-dwa.

– Zro­bi­liśmy wszyst­ko, co w na­szej mocy – wy­krztu­siła zdławio­nym głosem Toni.

– Domyślasz się, jak mogło do tego dojść?

Toni wolała nie roz­wi­jać tego te­ma­tu w obec­ności Fran­ka.

– Nie mógł się po­go­dzić z okru­cieństwem wo­bec zwierząt. Poza tym przed ro­kiem umarła mu mat­ka i to mogło go wytrącić z równo­wa­gi.

– Bie­da­czy­sko.

– Ruth, mam tu­taj po­licję. Później po­roz­ma­wia­my.

– Do­brze. – Połącze­nie zo­stało prze­rwa­ne. Toni zdjęła słuchaw­ki.

– A więc zmarł – mruknął Frank.

– Na­zy­wał się Mi­cha­el Ross i wygląda na to, że zo­stał za­in­fe­ko­wa­ny wi­ru­sem o na­zwie Ma­do­ba-dwa.

– Ja­kie to było zwierzę?

Toni, pod wpływem im­pul­su, po­sta­no­wiła za­sta­wić na Fran­ka małą pułapkę.

– Cho­mik – od­parła. – Na­zy­wa­liśmy go Pu­szek.

– Czy ist­nie­je możliwość, że za­in­fe­ko­wa­ny zo­stał ktoś jesz­cze?

– Oto jest py­ta­nie. Mi­cha­el miesz­kał tu­taj sam. Nie miał ro­dzi­ny, przy­ja­ciół ra­czej też nie za wie­lu. Jeśli ktoś go od­wie­dził, za­nim za­cho­ro­wał, to jest bez­piecz­ny, chy­ba że ro­bi­li coś bar­dzo in­tym­ne­go, na przykład używa­li tej sa­mej strzy­kaw­ki. Z ko­lei, gdy­by ktoś tu zaj­rzał, kie­dy u Mi­cha­ela występowały już pierw­sze ob­ja­wy, na pew­no we­zwałby le­ka­rza. Są więc spo­re szan­se na to, że ni­ko­mu nie prze­ka­zał wi­ru­sa. – Toni świa­do­mie po­mniej­szała roz­mia­ry za­grożenia. W roz­mo­wie z Kin­ca­idem nie owi­jałaby w bawełnę, bo miałaby pew­ność, że ten nie wpad­nie w pa­nikę. Z Fran­kiem było in­a­czej. – Co nie zmie­nia fak­tu – zakończyła – że mu­si­my ko­niecz­nie skon­tak­to­wać się z każdym, kto mógł się ze­tknąć z Mi­cha­elem w ciągu ostat­nich szes­na­stu dni. Zna­lazłam jego ka­len­da­rzyk z ad­re­sa­mi.

Frank spróbował z in­nej becz­ki:

– Słyszałem, jak mówiłaś, że nie mógł się po­go­dzić z okru­cieństwem wo­bec zwierząt. Należał do ja­kiejś or­ga­ni­za­cji?

– Tak, do Zwierzęta Są Wol­ne.

– Skąd wiesz?

– Przeglądałam jego do­ku­men­ty.

– To ro­bo­ta dla po­li­cji.

– Fakt. Ale wam nie wol­no wejść do tego domu.

– Mógłbym założyć kom­bi­ne­zon.

– To nie jest taki zwy­czaj­ny kom­bi­ne­zon. Żeby go włożyć, trze­ba przejść spe­cjal­ne prze­szko­le­nie z za­kre­su postępo­wa­nia w wa­run­kach za­grożenia bio­lo­gicz­ne­go.

Frank nie krył iry­ta­cji.

– To wy­nieś mi tu te do­ku­men­ty.

– Może le­piej po­proszę któregoś z mo­ich lu­dzi, żeby ci je prze­fak­so­wał. I przesłał całą za­war­tość twar­de­go dys­ku jego kom­pu­te­ra.

– Mnie po­trzeb­ne ory­gi­nały! Co wy tu ukry­wa­cie?

– Za­pew­niam cię, że nic. Ale wszyst­ko, co znaj­du­je się w tym domu, trze­ba od­ka­zić albo środ­kiem de­zyn­fe­kującym, albo parą pod ciśnie­niem. Obie me­to­dy niszczą pa­pier, a i kom­pu­ter może ulec uszko­dze­niu.

– Prze­ro­bię tę in­strukcję. Cie­kaw je­stem, czy ko­mi­sarz okręgowy wie, coście w niej z Kin­ca­idem na­wy­dzi­wia­li.

Toni po­czuła się na­gle bar­dzo znużona. Śro­dek nocy, poważny kry­zys do zażegna­nia, a ona musi cho­dzić na pa­lusz­kach wokół na­bz­dy­czo­ne­go byłego ko­chan­ka, żeby, broń Boże, nie ura­zić jego uczuć.

– Oj, Frank, na miłość boską… może i masz rację, ale jest, jak jest, spróbuj­my więc za­po­mnieć o przeszłości i zgod­nie współpra­co­wać.

– W two­im pojęciu zgod­na współpra­ca po­le­ga na tym, że wszy­scy robią bez szem­ra­nia, co im każesz.

Roześmiała się.

– Być może. Jaki następny ruch pro­po­nu­jesz?

– Po­wia­do­mię służby sa­ni­tar­no-epi­de­mio­lo­gicz­ne. Zgod­nie z pro­ce­durą oni mają tu naj­więcej do po­wie­dze­nia. Wy­znaczą kon­sul­tan­ta od za­grożeń bio­lo­gicz­nych, a on zwoła z sa­me­go rana na­radę. Do tego cza­su po­win­niśmy się skon­tak­to­wać z każdym, kto mógł mieć stycz­ność z Mi­cha­elem Ros­sem. Po­sadzę dwóch de­tek­tywów przy te­le­fo­nie, niech dzwo­nią pod wszyst­kie nu­me­ry z tego ka­len­da­rzy­ka. Ty zaj­mij się prze­py­ty­wa­niem lu­dzi za­trud­nio­nych w Krem­lu.

– Do­brze. – Toni za­wa­hała się. Miała do Fran­ka prośbę. Jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, Carl Osbor­ne, był dzien­ni­ka­rzem lo­kal­nej te­le­wi­zji zna­nym z tego, że w po­go­ni za sen­sacją gotów roz­mi­jać się z fak­ta­mi. Carl zwie­trzyw­szy pi­smo no­sem, zro­biłby z tego aferę na czte­ry fa­jer­ki.

Znała Fran­ka. Wie­działa, że je­dy­ny sposób, w jaki można go do cze­goś prze­ko­nać, to żadne tam prośby i groźby, lecz rze­czo­wość.

– W in­struk­cji jest pa­ra­graf, na który chciałabym zwrócić twoją uwagę – zaczęła. – Mówi, że nie należy wy­da­wać żad­nych oświad­czeń dla pra­sy bez uprzed­nie­go skon­sul­to­wa­nia ich ze wszyst­ki­mi za­in­te­re­so­wa­ny­mi stro­na­mi, w tym ko­niecz­nie z po­licją, służbami sa­ni­tar­no-epi­de­mio­lo­gicz­ny­mi i firmą.

– Nie ma spra­wy.

– Wspo­mi­nam o tym, bo nie ma po­trze­by stra­szyć opi­nii pu­blicz­nej. Nie­wy­klu­czo­ne, że ni­ko­mu nic nie gro­zi.

– Ro­zu­miem.

– Nie chce­my ni­cze­go ukry­wać, ale ko­men­ta­rze w me­diach muszą być wyważone i utrzy­ma­ne w spo­koj­nym to­nie. Tyl­ko tego by nam bra­ko­wało, żeby wy­buchła pa­ni­ka.

Frank uśmiechnął się.

– Bo­isz się ta­blo­ido­wych hi­sto­ry­jek o cho­mi­ku mor­der­cy gra­sującym po wrzo­so­wi­skach?

– Je­steś mi coś wi­nien, Frank. Mam na­dzieję, że pamiętasz.

Twarz mu po­ciem­niała.

– Ja to­bie?

Zniżyła głos, cho­ciaż w po­bliżu ni­ko­go nie było.

– Pamiętasz Far­me­ra Jon­ny’ego Kir­ka?

Kirk był im­por­te­rem ko­ka­iny na wielką skalę. Uro­dził się w szem­ra­nej dziel­ni­cy Glas­gow przy Gar­scu­be Road i w życiu nie wi­dział far­my na oczy, a ksywkę „Far­mer” za­wdzięczał zie­lo­nym, o parę nu­merów za dużym gu­mia­kom, które nosił, by oszczędzić so­bie ka­tu­szy, ja­kich przy­spa­rzały mu od­ci­ski. Frank po­sta­wił Far­mera John­ny’ego przed sądem je­dy­nie na pod­sta­wie po­szlak. Już w trak­cie pro­ce­su Toni od­kryła przy­pad­ko­wo pew­ne fak­ty, które świad­czyły na ko­rzyść oskarżone­go. Po­wie­działa o nich Fran­ko­wi, ale Frank nie po­dzie­lił się swoją wiedzą z sądem. John­ny’ego uzna­no win­nym, słusznie zresztą, i do­stał wy­rok. Gdy­by jed­nak kie­dy­kol­wiek praw­da wyszła na jaw, ka­rie­ra Fran­ka byłaby skończo­na.

– Gro­zisz, że to wyciągniesz, jeśli zro­bię coś nie po two­jej myśli? – spy­tał gniew­nie Frank.

– Nie, przy­po­mi­nam ci tyl­ko o sy­tu­acji, kie­dy to to­bie zależało, żebym trzy­mała język za zębami, i ja trzy­małam.

Frank już się otrząsnął. Przed chwilą ob­le­ciał go strach, ale te­raz zno­wu był daw­nym aro­ganc­kim sobą.

– Bywa, że cza­sa­mi trze­ba nagiąć reguły gry. Ta­kie jest życie.

– Właśnie. I proszę cię, żebyś nie wspo­mi­nał o tym in­cy­den­cie swo­je­mu przy­ja­cie­lo­wi Car­lo­wi Osbor­no­wi ani w ogóle ni­ko­mu z mediów.

Frank uśmiechnął się.

– No wiesz, Toni – po­wie­dział z uda­wa­nym ob­ru­sze­niem – to nie w moim sty­lu.

Zamieć

Подняться наверх