Читать книгу Zamieć - Ken Follett - Страница 9

01.00

Оглавление

Dwaj zmęcze­ni mężczyźni po­pa­try­wa­li na An­to­nię Gal­lo z niechęcią, jeśli nie wro­gością w oczach. Skończy­li już na dzi­siaj, chcą iść do domu, a ta ich prze­trzy­mu­je. A co gor­sza ma po temu uza­sad­nio­ne po­wo­dy.

Sie­dzie­li we trójkę w biu­rze działu kadr Oxen­ford Me­di­cal. An­to­nia, dla zna­jo­mych Toni, była dy­rek­to­rem tech­nicz­nym i od­po­wia­dała głównie za bez­pie­czeństwo. Oxen­ford, nie­wiel­ki zakład far­ma­ceu­tycz­ny – fir­ma bu­ti­ko­wa w żar­go­nie giełdo­wym – pro­wa­dził ba­da­nia nad zabójczy­mi wi­ru­sa­mi. Bez­pie­czeństwo sta­no­wiło tu więc sprawę życia i śmier­ci.

Toni prze­pro­wa­dziła właśnie wy­ryw­kową kon­trolę w la­bo­ra­to­riach i stwier­dziła brak dwóch da­wek eks­pe­ry­men­tal­ne­go leku. Spra­wa wyglądała poważnie: lek ten, śro­dek an­ty­wi­ru­so­wy, opra­co­wy­wa­no w najściślej­szej ta­jem­ni­cy i jego for­muła była bez­cen­na. Ktoś mógł go wy­kraść z za­mia­rem od­sprze­da­nia kon­ku­ren­cyj­nej fir­mie. Lecz inna, o wie­le bar­dziej nie­po­kojąca ewen­tu­al­ność spra­wiała, że na usia­nej pie­ga­mi twa­rzy Toni ma­lo­wał się nie­pokój, a pod jej zie­lo­ny­mi ocza­mi widać było ciem­ne kręgi. Otóż złodziej mógł wy­kraść lek do oso­bi­ste­go użytku. Gdy­by tak właśnie było, wnio­sek na­su­wał się tyl­ko je­den: ktoś zo­stał za­in­fe­ko­wa­ny jed­nym ze śmier­cio­nośnych wi­rusów wy­ko­rzy­sty­wa­nych w la­bo­ra­to­riach Oxen­ford.

La­bo­ra­to­ria te mieściły się w wiel­kim dzie­więtna­sto­wiecz­nym bu­dyn­ku wznie­sio­nym w Szko­cji przez ja­kie­goś wik­to­riańskie­go bo­ga­cza z prze­zna­cze­niem na wa­ka­cyjną re­zy­dencję. Z ra­cji podwójne­go ogro­dze­nia, dru­tu kol­cza­ste­go, umun­du­ro­wa­nych strażników i naj­no­wo­cześniej­sze­go sys­te­mu mo­ni­to­rin­gu bu­dy­nek na­zy­wa­no „Krem­lem”. Ale z tymi spi­cza­sty­mi łuka­mi okien, wieżą i rzędami gar­gulców pod oka­pem da­chu bar­dziej przy­po­mi­nał kościół.

Na biu­ro działu kadr wy­dzie­lo­no jedną z naj­bar­dziej oka­załych sy­pial­ni. Miała go­tyc­kie okna i ścia­ny obi­te tka­niną, ale za­miast rzeźbio­nych szaf na ubra­nia stały tam te­raz szaf­ki na akta, a miej­sce to­a­le­tek za­sta­wio­nych krysz­tałowy­mi fla­ko­ni­ka­mi i szczot­ka­mi o po­sre­brza­nych rączkach zajęły biur­ka z kom­pu­te­ra­mi i te­le­fo­na­mi.

Toni i dwaj to­wa­rzyszący jej mężczyźni sie­dzie­li przy te­le­fo­nach, ob­dzwa­niając wszyst­kie oso­by mające wstęp do BSL-41 – la­bo­ra­to­rium o za­gwa­ran­to­wa­nym czwar­tym, naj­wyższym po­zio­mie bio­bez­pie­czeństwa. W BSL-4 na­ukow­cy ubra­ni w her­me­tycz­ne, po­dob­ne do ska­fandrów ko­smicz­nych kom­bi­ne­zo­ny pra­co­wa­li na co dzień z wi­ru­sa­mi, na które nie wy­na­le­zio­no jak dotąd szcze­pion­ki ani an­ti­do­tum. Po­nie­waż było to naj­le­piej za­bez­pie­czo­ne po­miesz­cze­nie w bu­dyn­ku, tam właśnie prze­cho­wy­wa­no próbki eks­pe­ry­men­tal­ne­go leku.

Do BSL-4 nie każdemu wol­no było wejść. Upo­ważnie­ni mu­sie­li ukończyć szko­le­nie z za­kre­su postępo­wa­nia w wa­run­kach za­grożenia bio­lo­gicz­ne­go, do­ty­czyło to na­wet tech­ników, którzy prze­pro­wa­dza­li okre­so­we przeglądy filtrów po­wie­trza i kon­ser­wo­wa­li au­to­kla­wy. Toni również przeszła ta­kie szko­le­nie, żeby móc wcho­dzić do la­bo­ra­to­rium w ra­mach kon­tro­li bez­pie­czeństwa.

Z osiem­dzie­sięciu za­trud­nio­nych przez firmę pra­cow­ników, wstęp do BSL-4 miało tyl­ko dwu­dzie­stu sied­miu. Wie­lu z nich roz­je­chało się już jed­nak na bożona­ro­dze­nio­we urlo­py i cho­ciaż kra­dzież wy­kry­ta zo­stała w po­nie­działek wie­czo­rem, to zaczął się już wto­rek, a trójce pra­cow­ników ochro­ny nie udało się jesz­cze do­trzeć te­le­fo­nicz­nie do wszyst­kich.

Toni połączyła się z ośrod­kiem wy­po­czyn­ko­wym Le Club Be­ach na Bar­ba­do­sie i nie bez tru­du upro­siła zastępcę kie­row­ni­ka, żeby po­szu­kał na te­re­nie ośrod­ka młodej la­bo­rant­ki na­zwi­skiem Jen­ny Craw­ford.

Cze­kając, zerknęła na swo­je od­bi­cie w szy­bie. Na­wet do­brze wyglądała, zważyw­szy na tak późną porę. Cze­ko­la­do­wobrązowy ko­stium w de­li­kat­ne białe prążki nadal pre­zen­to­wał się schlud­nie, fry­zu­ra bez za­rzu­tu, twarz nie zdra­dzała zmęcze­nia. Jej oj­ciec był Hisz­pa­nem, ale jasną cerę, zie­lo­ne oczy i gęste ru­do­blond włosy odzie­dzi­czyła po mat­ce Szkot­ce. Wy­so­ka, za­dba­na. Całkiem nieźle, pomyślała, jak na trzy­dzie­stoośmio­latkę.

– Prze­cież tam u was chy­ba te­raz głucha noc! – W słuchaw­ce ode­zwał się wresz­cie głos Jen­ny.

– Stwier­dzi­liśmy pewną nie­zgod­ność między tym, co wpi­sa­no do książki roz­chodów BSL-czte­ry, a sta­nem fak­tycz­nym – wyjaśniła Toni.

– To się już zda­rzało – prychnęła lek­ce­ważąco Jen­ny. Była trochę wsta­wio­na. – I nikt jakoś nie robił z tego afe­ry.

– Bo ja tu jesz­cze wte­dy nie pra­co­wałam – po­wie­działa szorst­ko Toni. – Kie­dy ostat­nio wcho­dziłaś do BSL-czte­ry?

– Chy­ba w środę. Nie masz tego w kom­pu­te­rze?

Miała, ale chciała spraw­dzić, czy wer­sja Jen­ny po­kry­je się z za­pi­sem kom­pu­te­ro­wym.

– A kie­dy ostat­nio zaglądałaś do kryp­ty? – Kryptą na­zy­wa­no stojącą w BSL-4 lodówkę, za­my­kaną na elek­tro­nicz­ny za­mek szy­fro­wy.

– Nie pamiętam – głos Jen­ny sta­wał się co­raz bar­dziej cierp­ki – ale po­win­naś to mieć na wi­deo.

Drzwi kryp­ty otwie­rało się, wy­stu­kując na kla­wia­tu­rze do­ty­ko­wej kod zam­ka. Z chwilą wpro­wa­dze­nia kodu, włączała się au­to­ma­tycz­nie na­kie­ro­wa­na na kryptę ka­me­ra sys­te­mu bez­pie­czeństwa i pra­co­wała aż do po­now­ne­go za­trzaśnięcia drzwi.

– Przy­po­mi­nasz so­bie, kie­dy ostat­ni raz miałaś do czy­nie­nia z Ma­dobą-dwa? – Był to wi­rus, nad którym pra­co­wa­li ak­tu­al­nie na­ukow­cy z Oxen­ford.

– O ja­sna cho­le­ra, to jego się nie do­li­czy­liście?! – krzyknęła au­ten­tycz­nie wstrząśnięta Jen­ny.

– Nie, nie jego. Ale…

– Z wi­ru­sem jako ta­kim do czy­nie­nia nig­dy nie miałam. Pra­cuję głównie w la­bo­ra­to­rium ho­dow­li tka­nek.

To też zga­dzało się z in­for­ma­cja­mi, ja­kie po­sia­dała Toni.

– Czy w ciągu ostat­nich ty­go­dni nie rzu­ciło ci się cza­sem w oczy, że któryś z ko­legów za­cho­wu­je się dziw­nie, w sposób dla sie­bie nie­ty­po­wy?

– No nie, ty tobyś się, kurczę, nada­wała na ge­stapówę – ob­ru­szyła się Jen­ny.

– Niech ci będzie, czy za­uważyłaś…

– Nie, nie za­uważyłam.

– Jesz­cze tyl­ko jed­no py­ta­nie. Tem­pe­ra­turę masz w nor­mie?

– O kurczę pie­czo­ne, chcesz przez to po­wie­dzieć, że mogłam złapać Ma­dobę-dwa?

– Masz ka­tar albo gorączkę?

– Nie!

– No to możesz spać spo­koj­nie. Wy­je­chałaś z kra­ju je­de­naście dni temu. Gdy­by coś było nie tak, miałabyś już ob­ja­wy in­fek­cji gry­po­po­dob­nej. Dziękuję ci, Jen­ny. To praw­do­po­dob­nie jakiś błąd w książce roz­chodów BSL-czte­ry, ale mu­si­my dmu­chać na zim­ne.

– Ze­psułaś mi wieczór, jeśli chcesz wie­dzieć. – Jen­ny rozłączyła się.

– Przy­kro mi – mruknęła Toni do głuchej słuchaw­ki i odkładając ją, oznaj­miła: – Jen­ny Craw­ford spraw­dzo­na. Głupia kro­wa, ale czy­sta.

Buj­na siwa bro­da pod­cho­dziła dy­rek­to­ro­wi la­bo­ra­to­riów, Ho­war­do­wi McAl­pi­ne’owi, aż pod kości po­licz­ko­we, przez co skóra wokół jego oczu przy­wo­dziła na myśl różową ma­seczkę ba­lową. Miał opi­nię skru­pu­lan­ta, ale bez skłonności do pe­dan­ty­zmu, i Toni do­brze się z nim zwy­kle pra­co­wało. Te­raz jed­nak hu­mor wyraźnie mu nie do­pi­sy­wał. Od­chy­lił się na opar­cie krzesła i splótł dłonie na po­ty­li­cy.

– Ist­nie­je wiel­kie praw­do­po­do­bieństwo, że ma­te­riał, którego się nie do­li­czyłaś, zo­stał spożyt­ko­wa­ny w całko­wi­cie le­gal­nych ce­lach przez kogoś, kto po pro­stu za­po­mniał do­ko­nać sto­sow­nych wpisów do książki roz­chodów. – W jego głosie po­brzmie­wała iry­ta­cja; po­wta­rzał to już trze­ci raz.

– Obyś miał rację – mruknęła Toni bez prze­ko­na­nia. Wstała i po­deszła do okna. Z biu­ra działu kadr widać było do­budówkę, w której mieściło się la­bo­ra­to­rium BSL-4. Nowy bu­dy­nek z wy­so­ki­mi wąski­mi ko­mi­na­mi oraz wieżą ze­ga­rową nawiązywał sty­lem do resz­ty Krem­la i po­stron­ne­mu ob­ser­wa­to­ro­wi trud­no byłoby od­gadnąć, w której części kom­plek­su zlo­ka­li­zo­wa­ne jest taj­ne la­bo­ra­to­rium. Ale skle­pio­ne łuko­wo okna no­we­go bu­dyn­ku były ma­to­we, rzeźbio­nych dębo­wych drzwi nie dało się otwo­rzyć, a oto­cze­nie ob­ser­wo­wały ka­me­ry te­le­wi­zji prze­mysłowej, ukry­te w po­twor­nych łbach gar­gulców. Był to be­to­no­wy bun­kier ucha­rak­te­ry­zo­wa­ny na wik­to­riańską re­zy­dencję. Miał trzy kon­dy­gna­cje. Właściwe la­bo­ra­to­ria i ma­ga­zy­ny mieściły się na par­te­rze. Również na par­te­rze znaj­do­wało się izo­lo­wa­ne am­bu­la­to­rium z pełnym wy­po­sażeniem do pod­da­wa­nia kwa­ran­tan­nie i ota­cza­nia in­ten­sywną opieką me­dyczną osób, które za­ra­ziły się groźnym wi­ru­sem. Jak dotąd nie tra­fił tam żaden pa­cjent. Piętro zaj­mo­wała apa­ra­tu­ra kli­ma­ty­za­cyj­na. W piw­ni­cy skom­pli­ko­wa­na in­sta­la­cja uty­li­zo­wała wszel­kie od­pad­ki po­chodzące z bu­dyn­ku. Za wyjątkiem lu­dzi na zewnątrz nie miał pra­wa wy­do­stać się żaden żywy or­ga­nizm.

– Ten in­cy­dent wie­le nas na­uczył – po­wie­działa ugo­do­wo Toni. Ależ niezręczna sy­tu­acja, pomyślała. Obaj mężczyźni byli od niej star­si zarówno rangą, jak i wie­kiem, obaj prze­kro­czy­li już pięćdzie­siątkę. Nie mogła im roz­ka­zy­wać, na­le­gała tyl­ko, żeby po­trak­to­wa­li wy­kry­ty nie­dobór w ka­te­go­riach kry­zy­su. Lu­bi­li ją obaj, zda­wała so­bie jed­nak sprawę, że prze­ciąga strunę. Z dru­giej stro­ny czuła, że musi na­ci­skać. Gra szła tu prze­cież o bez­pie­czeństwo pu­blicz­ne, re­pu­tację fir­my i, co tu ukry­wać, jej ka­rierę. – Na przyszłość mu­si­my dys­po­no­wać ak­tu­al­ny­mi nu­me­ra­mi te­le­fonów do wszyst­kich mających dostęp do BSL-czte­ry, obojętne, w ja­kiej części świa­ta aku­rat się znaj­dują, żeby w nagłym wy­pad­ku można się było szyb­ko z nimi skon­tak­to­wać. A kon­trolę książki roz­chodów trze­ba prze­pro­wa­dzać częściej niż raz do roku.

McAl­pi­ne odchrząknął. Jako dy­rek­tor la­bo­ra­to­riów był od­po­wie­dzial­ny za książkę roz­chodów i nastrój tak na­prawdę psuła mu świa­do­mość, że sam po­wi­nien był wy­kryć nie­dobór. Ope­ra­tyw­ność Toni sta­wiała go w złym świe­tle.

Spoj­rzał na dru­gie­go mężczyznę, dy­rek­to­ra działu kadr.

– Ile osób z li­sty mamy już od­faj­ko­wa­nych, Ja­mes?

Ja­mes El­liot ode­rwał wzrok od ekra­nu kom­pu­te­ra. Ubie­rał się jak ma­kler giełdowy – gar­ni­tur w jodełkę, kra­wat w grosz­ki – pew­nie chciał się w ten sposób odróżnić od twe­edo­wych na­ukowców. Prze­pi­sy bez­pie­czeństwa uważał za bzdurną biu­ro­krację, może dla­te­go, że sam nie pra­co­wał z wi­ru­sa­mi. Toni miała go za nadętego głupka.

– Z dwu­dzie­stu sied­miu osób, które mają wstęp do BSL-czte­ry, roz­ma­wia­liśmy już ze wszyst­ki­mi, oprócz jed­nej – po­wie­dział. Mówił z prze­sadną pre­cyzją zmęczo­ne­go na­uczy­cie­la, który tłuma­czy coś naj­bar­dziej tępemu ucznio­wi w kla­sie. – Wszy­scy po­wie­dzie­li, kie­dy ostat­nio wcho­dzi­li do la­bo­ra­to­rium i otwie­ra­li kryptę. Nikt nie za­uważył, żeby któryś z ko­legów dziw­nie się ostat­nio za­cho­wy­wał. I nikt nie ma gorączki.

– Ta bra­kująca oso­ba to kto?

– Mi­cha­el Ross, la­bo­rant.

– Znam go – po­wie­działa Toni. Mi­cha­el Ross był nieśmiałym, in­te­li­gent­nym mężczyzną koło trzy­dziest­ki. – Byłam na­wet raz u nie­go w domu. Miesz­ka ja­kieś piętnaście mil stąd.

McAl­pi­ne prze­sunął pa­lec na ko­niec li­sty.

– Pra­cu­je w fir­mie od ośmiu lat i cie­szy się nie­na­ganną opi­nią – wy­mru­czał. – Do la­bo­ra­to­rium wcho­dził ostat­nio w nie­dzielę, trzy ty­go­dnie temu, by prze­pro­wa­dzić ru­ty­nową kon­trolę zwierząt.

– Co robi od tam­te­go cza­su? – spy­tała Toni.

– Jest na urlo­pie.

– Od kie­dy? Od dwóch ty­go­dni?

– Miał wrócić dzi­siaj – wtrącił El­liot i spoj­rzał na ze­ga­rek. – To zna­czy, wczo­raj. W po­nie­działek rano. Ale się nie po­ja­wił.

– Dzwo­nił, że jest cho­ry?

– Nie.

Brwi Toni powędro­wały w górę.

– I nie można się z nim skon­tak­to­wać?

– Nie od­bie­ra ani do­mo­we­go te­le­fo­nu, ani komórki.

– Nie wy­da­je ci się to dziw­ne?

– Że młody nieżona­ty mężczy­zna przedłuża so­bie urlop, nie uprze­dzając o tym pra­co­daw­cy? – El­liot wzru­szył ra­mio­na­mi. – Co w tym dziw­ne­go?

Toni zwróciła się zno­wu do McAl­pi­ne’a:

– Po­wie­działeś, że Mi­cha­el ma nie­na­ganną opi­nię.

Dy­rek­tor la­bo­ra­to­riów stro­pił się.

– Jest bar­dzo su­mien­ny. To do nie­go nie­po­dob­ne, żeby bez uspra­wie­dli­wie­nia opuścił dzień pra­cy.

– Kto był z Mi­cha­elem, kie­dy wcho­dził ostat­nio do la­bo­ra­to­rium? – spy­tała Toni. Mi­cha­el mu­siał mieć kogoś do to­wa­rzy­stwa, po­nie­waż do BSL-4 wcho­dziło się tyl­ko pa­ra­mi. Ze względu na za­grożenie ni­ko­mu nie wol­no było pra­co­wać tam w po­je­dynkę.

McAl­pi­ne spraw­dził na liście.

– Dok­tor An­sa­ri, bio­che­mik.

– Nie znam ta­kie­go.

– To ko­bie­ta. Ma na imię Mo­ni­ca.

Toni pod­niosła słuchawkę.

– Jaki jest do niej nu­mer?

Mo­ni­ca An­sa­ri mówiła z edyn­bur­skim ak­cen­tem i trochę bełko­tli­wie, wy­bu­dzo­na widać z głębo­kie­go snu.

– Ho­ward McAl­pi­ne już raz do mnie dzwo­nił.

– Prze­pra­szam, że zno­wu panią nie­po­koję.

– Coś się stało?

– Cho­dzi o Mi­cha­ela Ros­sa. Nie możemy się z nim skon­tak­to­wać. Po­dob­no dwa ty­go­dnie temu, w nie­dzielę, wcho­dziła z nim pani do BSL-czte­ry.

– Tak. Chwi­leczkę, za­palę tyl­ko światło. – Krótka pau­za.

– Boże, to już ta go­dzi­na?

– Następne­go dnia Mi­cha­el szedł na urlop – podjęła Toni.

– Pamiętam. Po­wie­dział mi, że wy­bie­ra się do mat­ki, do De­von.

Toni coś zaświtało. Przy­po­mniała so­bie te­raz, po co jeździła do domu Mi­cha­ela Ros­sa. Ja­kieś pół roku temu, w trak­cie luźnej roz­mo­wy w stołówce, na­po­mknęła, że bar­dzo po­do­bają jej się por­tre­ty sta­rych ko­biet Rem­brand­ta, na których mistrz wier­nie, z pie­ty­zmem od­da­je każdą zmarszczkę, każdą fałdkę skóry. Z tego widać, po­wie­działa, jak bar­dzo Rem­brandt mu­siał ko­chać swoją matkę. Mi­cha­el roz­pro­mie­nił się wte­dy i po­wie­dział, że ma kil­ka re­pro­duk­cji akwa­fort Rem­brand­ta, które wyciął z cza­so­pism i ka­ta­logów domu au­kcyj­ne­go. Po pra­cy po­je­chała do nie­go obej­rzeć te akwa­forty. Były to gu­stow­nie opra­wio­ne por­tre­ty sta­rych ko­biet, zaj­mo­wały całą ścianę nie­wiel­kie­go li­ving ro­omu. Bała się trochę, że Mi­cha­el po­trak­tu­je tę wi­zytę jak randkę – lubiła go, ale nie do tego stop­nia – jed­nak ku jej uldze oka­zało się, że on na­prawdę chciał jej tyl­ko poka­zać swoją ko­lekcję. Pod­su­mo­wała go w du­chu jako ma­min­syn­ka.

– To istot­na in­for­ma­cja – po­wie­działa te­raz do Mo­ni­ki. – Proszę się jesz­cze nie rozłączać. – Za­kryła dłonią słuchawkę i zwróciła się do Ja­me­sa El­lio­ta: – Mamy w jego ak­tach nu­mer te­le­fo­nu do mat­ki?

El­liot po­ru­szył myszką i kliknął.

– Tak, jest tu wpi­sa­na jako naj­bliższa krew­na. – Sięgnął po słuchawkę.

Toni wróciła do roz­mo­wy z Mo­niką:

– Czy tam­te­go popołudnia Mi­cha­el za­cho­wy­wał się nor­mal­nie?

– Jak naj­bar­dziej.

– We­szliście do BSL-czte­ry ra­zem?

– Tak. Po­tem, rzecz ja­sna, za­mknęliśmy się w od­dziel­nych prze­bie­ral­niach.

– Czy kie­dy weszła pani do właści­we­go la­bo­ra­to­rium, on już tam był?

– Tak, prze­brał się szyb­ciej.

– Miała go pani przez cały czas w zasięgu wzro­ku?

– Nie. Ja zaj­mo­wałam się kul­tu­ra­mi tka­nek w bocz­nym la­bo­ra­to­rium. Mi­cha­el był u zwierząt.

– Wy­szliście ra­zem?

– On wy­szedł parę mi­nut przede mną.

– A więc mógł zaj­rzeć do kryp­ty i pani by o tym nie wie­działa?

– Tak.

– Co pani myśli o Mi­cha­elu?

– Nor­mal­ny fa­cet… chy­ba nie­szko­dli­wy.

– Tak, to do­bre określe­nie. Wie pani może, czy ma dziew­czynę?

– Nie sądzę.

– Czy pani zda­niem jest atrak­cyj­ny?

– Sym­pa­tycz­ny, owszem, ale nie­sek­sow­ny.

Toni uśmiechnęła się.

– Otóż to. Za­uważyła może pani w jego za­cho­wa­niu ja­kieś odstępstwa od nor­my?

– Nie…

Toni wy­czuła wa­ha­nie i mil­czała, dając ko­bie­cie czas na za­sta­no­wie­nie. Obok El­liot roz­ma­wiał z kimś, py­tając o Mi­cha­ela Ros­sa albo jego matkę.

Mo­ni­ca ode­zwała się po dłuższej chwi­li:

– Bo chy­ba to, że ktoś miesz­ka sam, nie świad­czy jesz­cze, że coś z nim jest nie tak, praw­da?

El­liot mówił właśnie do słuchaw­ki:

– Tak, bar­dzo dziw­ne. Prze­pra­szam, że za­wra­całem głowę o tej po­rze.

Za­in­try­go­wa­na tymi słowa­mi Toni uznała, że pora kończyć roz­mowę z Mo­niką.

– Dziękuję pani, Mo­ni­ko. Mam na­dzieję, że nie wybiłam pani ze snu.

– Mąż jest le­ka­rzem ro­dzin­nym – od­parła Mo­ni­ca. – Przy­wy­kliśmy do te­le­fonów w środ­ku nocy.

Toni odłożyła słuchawkę.

– Mi­cha­el Ross miał mnóstwo cza­su na otwar­cie kryp­ty – oznaj­miła. – I miesz­ka sam. – Spoj­rzała na El­lio­ta. – Do­dzwo­niłeś się do jego mat­ki?

– Tam miesz­kają te­raz jacyś sta­rusz­ko­wie – mruknął El­liot. Wyglądał na zdez­o­rien­to­wa­ne­go. – A pani Ross zmarła zeszłej zimy.

– O cho­le­ra – zaklęła Toni pod no­sem.

Zamieć

Подняться наверх