Читать книгу Zamieć - Ken Follett - Страница 11
07.00
ОглавлениеKit Oxenford obudził się wcześnie, podekscytowany i stremowany zarazem. Osobliwe było to uczucie.
Dzisiaj ma dokonać kradzieży w Oxenford Medical.
Na samą myśl ogarniało go radosne podniecenie. To będzie najgenialniejszy rabunek w dziejach. Będą go opisywali w książkach noszących takie tytuły jak, dajmy na to, „Zbrodnia doskonała”. A co najważniejsze, będzie to zemsta na ojcu. Firma padnie i Stanley Oxenford zostanie zrujnowany. Fakt, że stary nigdy się nie dowie, kto mu wykręcił taki numer, przydawał całej sprawie jeszcze większego smaczku. Kit zyska satysfakcję, która do grobowej deski pozostanie jego słodką tajemnicą.
Tylko to podenerwowanie. Dziwne. Z natury nie przejmował się na zapas. Z kłopotów, w które zdarzało mu się wdeptywać, potrafił zazwyczaj na poczekaniu znaleźć wyjście. Rzadko coś planował.
Dzisiaj planował. I może stąd ten niepokój.
Leżał w łóżku z zamkniętymi oczami i rozmyślał o przeszkodach, które przyjdzie mu pokonać.
Po pierwsze, fizyczne środki bezpieczeństwa broniące dostępu do Kremla: podwójne ogrodzenie, drut kolczasty, reflektory, alarmy antywłamaniowe. Te ostatnie wyzwalane są impulsami z wykrywaczy ruchu dokonywanych przez osoby niepowołane, z czujników drgań oraz z detektorów zwarć. Sygnał uruchomionego alarmu przesyłany jest bezpośrednio do komendy policji w Inverburn linią telefoniczną, której przelotowość system na bieżąco weryfikuje.
Żadne z powyższych zabezpieczeń nie stanowi przeszkody dla Kita i jego wspólników.
Po drugie, strażnicy, którzy obserwują na monitorach ważniejsze strefy kompleksu, a co godzinę osobiście patrolują cały teren. Ich monitory wyposażone są w detektory poziomu sygnału reagujące na zmianę jego źródła, co uniemożliwia zastąpienie obrazu przekazywanego na żywo przez kamerę nagraniem, dajmy na to, z magnetowidu.
Ale i na to Kit ma już sposób.
I na koniec, złożony system kontroli dostępu: plastikowe identyfikatory przypominające karty kredytowe, każdy z fotografią upoważnionego użytkownika plus chip z zakodowanymi szczegółami jego linii papilarnych.
Oszukanie tego systemu nie będzie proste, ale Kit wie, jak to zrobić.
Ukończył informatykę jako prymus, ale ma w zanadrzu jeszcze lepszy atut. Sam napisał oprogramowanie, które steruje całym systemem zabezpieczeń Kremla. To jego „dziecko”. Odwalił kawał wspaniałej roboty dla swojego niewdzięcznego ojca, i system jest praktycznie nie do sforsowania dla kogoś postronnego, ale Kit ma w małym palcu wszystkie jego tajemnice.
Dziś, koło północy, wejdzie do sanktuarium, do laboratorium BSL-4, najpilniej strzeżonego miejsca w Szkocji. Wejdzie tam z przedstawicielem klienta, małomównym, posępnym londyńczykiem, który przedstawił mu się jako Nigel Buchanan, i z dwojgiem wspólników. Kiedy będą już w środku, otworzy prostym czterocyfrowym kodem chłodzoną kryptę, z której Nigel zabierze próbki nowego bezcennego leku antywirusowego opracowanego przez Stanleya Oxenforda.
Próbki niedługo pozostaną w ich rękach. Nigelowi wyznaczono nieprzekraczalny termin. Musi je przekazać klientowi jutro, w Boże Narodzenie, o dziesiątej rano. Kit nie miał pojęcia, skąd ten pośpiech. Nie wiedział również, kto jest klientem, ale się tego domyślał. Pewnie któryś z międzynarodowych koncernów farmaceutycznych. Analiza składu próbek oszczędzi wielu lat badań. Firma, zamiast płacić Oxenfordowi miliony za licencję, będzie mogła wyprodukować własną wersję leku.
Nie było to, rzecz jasna, uczciwe, ale tam, gdzie gra idzie o wysoką stawkę, ludzie zawsze znajdą usprawiedliwienie dla nieuczciwych zagrywek. Kit wyobrażał już sobie dostojnego, siwowłosego prezesa koncernu w garniturze w jodełkę, hipokrytę pytającego: „Możecie mnie z ręką na sercu zapewnić, że żaden z pracowników naszego koncernu, pozyskując te próbki, nie złamał prawa?”.
A najlepsze w całym planie jest to, że kradzież zostanie wykryta, kiedy Nigela i jego, Kita, dawno już w Kremlu nie będzie. Dzisiaj wtorek, Wigilia. Jutro i pojutrze święta. Alarm podniesiony zostanie najwcześniej w piątek i to tylko w przypadku, jeśli jakiś nadgorliwy naukowiec przypałęta się do pracy. Jeśli nie, to potem jest weekend i Kit ze swoją ekipą będzie miał na zatarcie śladów czas do poniedziałku. To więcej niż trzeba.
Skąd więc ten niepokój? Przed oczami stanęła mu twarz Toni Gallo, szefowej ochrony. Piegowaty rudzielec, bardzo atrakcyjny, jeśli chodzi o warunki zewnętrzne, ale jak na gust Kita, zbyt przejmujący się rolą. Czyżby to ona wzbudzała w nim ten niepokój? Już raz jej nie docenił i skutki były opłakane.
Ale plan wyszedł mu genialnie.
– Genialnie – powtórzył na głos, żeby dodać sobie animuszu.
– Co? – zapytał głos spod jego pachy.
Dziewczyna?! Odchrząknął, zaskoczony. Zapomniał, że nie jest sam. Otworzył oczy. W pokoju panowały ciemności.
– Co genialnie? – nie dawała za wygraną.
– Tańczysz – zaimprowizował. Poderwał ją wieczorem w klubie.
– Ty też jesteś niezły – zapewniła go z silnym akcentem z Glasgow. – Masz talent w nogach.
Jak jej na imię? Wytężył pamięć. Chyba Maureen, tak Maureen. Z takim imieniem jak nic katoliczka. Przekręcił się na bok i objął ją w talii, usiłując sobie przypomnieć, jak wygląda. Wyczuł pod dłonią miłe w dotyku krągłości. Lubił takie nie za chude. Przysunęła się do niego skwapliwie. Blondynka czy brunetka? To nawet podniecające, uprawiać seks z dziewczyną i nie wiedzieć, jak wygląda. Już miał namacać jej pierś, ale przypomniał sobie, co ma dzisiaj w planie i przeszła mu ochota na amory.
– Która to godzina? – spytał.
– Pora na małe barabara – zasugerowała ochoczo Maureen.
Kit odsunął się od niej. Zegar w wieży hi-fi wskazywał 07.10.
– Muszę wstawać – powiedział. – Mam dzisiaj od groma roboty.
Chciał zdążyć do domu ojca na lunch. Oficjalnie jechał tam spędzić święta Bożego Narodzenia w rodzinnym gronie, a tak naprawdę ukraść coś, co było mu niezbędne do wieczornej eskapady.
– Roboty? W Wigilię?
– Powiedzmy, że jestem Świętym Mikołajem. – Usiadł na brzegu łóżka i zapalił lampkę.
Maureen nie kryła rozczarowania.
– Ale mała śnieżynka jeszcze sobie poleży, jeśli Święty nie ma nic przeciwko – wymruczała.
Zerknął na nią, ale zdążyła naciągnąć kołdrę na głowę i nadal nie wiedział, jak wygląda.
Poczłapał nago do kuchni i nastawił wodę na kawę.
Poddasze, na którym mieszkał, podzielone było na dwa duże pomieszczenia – living room z aneksem kuchennym i sypialnię. Living room zastawiony był sprzętem elektronicznym: duży telewizor z płaskim ekranem, złożona aparatura nagłaśniająca oraz bateria komputerów z akcesoriami, połączonych plątaniną kabli. Kit od dziecka lubił włamywać się do komputerów obcych ludzi. Zanim zostanie się ekspertem od projektowania bezpiecznego oprogramowania, trzeba najpierw zdobyć doświadczenie w hakerskiej szkółce. Innej drogi nie ma.
Pracując u ojca, gdzie projektował oraz instalował zabezpieczenia dla laboratorium BSL-4, dopuścił się swojego najlepszego, jak dotąd, przekrętu. Z pomocą Ronniego Sutherlanda, ówczesnego szefa ochrony w Oxenford Medical, opracował metodę wyprowadzania z firmy pieniędzy. Tak spreparował program księgowania, że komputer, podsumowując jakąś partię faktur wystawionych przez dostawców, dodawał po prostu do uzyskanego wyniku jeden procent, a następnie przelewał ów jeden procent na konto bankowe Ronniego, przy czym transakcja nie pojawiała się potem w żadnym zestawieniu. Dwaj defraudanci zakładali, że nikomu nie przyjdzie do głowy sprawdzać „na piechotę” poprawności wyliczeń komputera – i nikt ich nie sprawdzał, aż do dnia, w którym Toni Gallo zobaczyła żonę Ronniego parkującą nowego mercedesa coupe przed sklepem Marks & Spencer w Inverburn.
Kit był zdumiony i nie na żarty zaniepokojony iście psią zawziętością, z jaką Toni podjęła trop. Wykrywszy niezgodności, zaparła się, że wyjaśni, skąd się wzięły. I nie popuściła. Co gorsza, kiedy ustaliła już, co jest na rzeczy, nic nie było w stanie odwieść jej od powiadomienia ojca Kita. Kit błagał ją, żeby nie denerwowała starego. Próbował straszyć, że Stanley Oxenford wpadnie we wściekłość i wyleje na bruk ją, nie jego. Kiedy wszystkie sposoby zawiodły, położył dłoń na jej biodrze, obdarzył swoim najlepszym uśmieszkiem lubieżnego chłopca, i wymruczał niedwuznacznym tonem: „Powinniśmy zostać przyjaciółmi, nie wrogami”. To również nie poskutkowało.
Wyrzucony przez ojca z pracy, do tej pory nie znalazł posady. Na domiar złego nie zerwał z hazardem. Ronnie wprowadził go do nielegalnego kasyna, w którym od ręki udzielono mu kredytu, niewątpliwie z uwagi na ojca, słynnego naukowca milionera. Wolał nie liczyć, ile forsy jest im teraz winien. Była to w każdym razie suma zawrotna i na samą myśl, że te pieniądze trzeba będzie w końcu zwrócić, robiło mu się słabo ze strachu i obrzydzenia do samego siebie. W takich chwilach najchętniej skoczyłby z mostu Forth. Ale kasy, którą zgarnie za dzisiejszą robotę, starczy i na spłacenie długu, i na nowy początek.
Wszedł z kawą do łazienki i przejrzał się w lustrze. Swego czasu wchodził w skład brytyjskiej reprezentacji na zimowe igrzyska olimpijskie i w każdy weekend albo jeździł na nartach, albo trenował w sali. Był wtedy szczupły i zwinny jak ogar. Teraz jakby się trochę zaokrąglił.
– Przybierasz na wadze, stary – powiedział do swojego odbicia. Ale gęste kasztanowe włosy opadające niesfornymi kosmykami na czoło nie straciły nic z dawnego połysku. Tylko twarz jakaś ściągnięta. Spróbował odstawić Hugh Granta – głowa skromnie opuszczona, niebieskie oczy popatrują bystro spod lekko przymkniętych powiek, ujmujący uśmieszek. Tak, potrafił to jeszcze. Na Toni Gallo może nie podziałało, ale Maureen dała się na to złowić nie dalej jak wczoraj wieczorem.
Zabierając się do golenia, włączył łazienkowy telewizorek nastawiony na lokalny program informacyjny. Premier przyjechał do Szkocji, by spędzić święta Bożego Narodzenia w swoim okręgu wyborczym. Klub piłkarski Glasgow Rangers zapłacił dziewięć milionów funtów za napastnika Giovanniego Santangelo.
– Stare dobre szkockie nazwisko – mruknął pod nosem.
Pogoda. Nadal chłodno, ale słonecznie. Śnieżyca szalejąca nad Morzem Norweskim przesuwa się, co prawda, na południe, ale synoptycy przewidują, że ominie Szkocję od zachodu. Materiał rozpoczynający wiadomości lokalne zmroził Kitowi krew w żyłach.
Słysząc znajomy głos Carla Osborne’a, gwiazdora szkockiej telewizji specjalizującego się w sensacyjnych doniesieniach, zerknął na ekran i zobaczył budynek, w którym zamierzał dokonać dzisiaj kradzieży. Osborne stał przed bramą Oxenford Medical. Było jeszcze ciemno, ale silne reflektory systemu bezpieczeństwa wyłuskiwały z mroku wiktoriańską architekturę.
– Ki diabeł? – mruknął z niepokojem Kit.
Osborne mówił: „Właśnie tutaj, w Szkocji, w budynku, który widzą państwo za mną i który okoliczna ludność nazywa «Zamczyskiem Frankensteina», naukowcy eksperymentują od jakiegoś czasu z najniebezpieczniejszymi wirusami świata”.
Zamczysko Frankensteina? Kit nigdy nie słyszał tego określenia. Pewnie Osborne sam je sobie wydumał. Budynek nazywano Kremlem.
„I oto dzisiaj na chorobę wywołaną przez jeden z tych wirusów zmarł młody laborant, w czym niektórzy upatrują zemsty natury na człowieku za wtykanie nosa w nie swoje sprawy”.
Kit odłożył maszynkę do golenia. No to Oxenford Medical ma przerąbane, pomyślał. W innych okolicznościach zacierałby ręce i napawał się kłopotami ojca, ale nie dzisiaj. Dzisiaj, z powodu tej wiadomości mogą ucierpieć jego własne plany.
„Michael Ross, lat trzydzieści jeden, zaatakowany został przez wirus Ebola, nazwany tak od afrykańskiej wioski, w której się wylągł. Wywołana przez niego straszna choroba przejawia się bolesnymi ropiejącymi czyrakami na całym ciele zarażonej osoby”.
Kit był przekonany, że Osborne konfabuluje, ale kto to wytłumaczy jego widowni. To telewizja dla mas. Czy śmierć Michaela Rossa pokrzyżuje mu plany kradzieży?
„Firma Oxenford Medical zapewniała zawsze, że prowadzone przez nią badania nie stanowią żadnego zagrożenia dla miejscowej ludności i okolicznych terenów, jednak śmierć Michaela Rossa każe poważnie wątpić w te zapewnienia”.
Osborne miał na sobie puchową kurtkę, wełnianą czapkę i wyglądał na niewyspanego. Kit domyślał się, że informator, od którego dostał ten cynk, obudził go nad ranem.
„Chodzą słuchy, że Ross został ugryziony przez zwierzę, które wykradł z tutejszego laboratorium i zabrał do swojego domu, kilka mil stąd”, ciągnął Osborne.
– O nie – jęknął Kit. Sytuacja przedstawiała się coraz gorzej. Czy aby nie będzie zmuszony zrezygnować z realizacji swojego wielkiego planu? Tego by nie zniósł.
„Czy Michael Ross działał sam, czy też był członkiem większej grupy, która będzie może próbowała uwalniać kolejne zakażone zwierzęta z tajnych laboratoriów Oxenford Medical? Czy dojdzie do sytuacji, kiedy niewinnie wyglądające psy i króliki będą włóczyły się samopas po Szkocji i roznosiły śmiertelnie niebezpiecznego wirusa? Tego nikt nie chce mi tutaj powiedzieć”.
Obojętne, co mówią, albo czego nie chcą powiedzieć, Kit widział, czym zajmują się teraz ludzie z Kremla: wzmacniają na ile się da środki ochrony. Toni Gallo już tam pewnie jest, zaostrza procedury, sprawdza alarmy i kamery, prowadzi odprawy ze strażnikami. Dla Kita gorzej już być nie mogło. Szlag go trafiał.
– Dlaczego los tak się na mnie uwziął? – zapytał na głos.
„Tak czy inaczej, kontynuował Carl Osborne, Michael Ross oddał życie z miłości do chomika imieniem Puszek”. Powiedział to tonem tak dramatycznym, że Kit tylko czekał, kiedy otrze łzę, lecz Osborne na tym zakończył.
Głos zabrała prowadząca wiadomości prezenterka, atrakcyjna blondynka o misternej fryzurze:
„Carl, czy Oxenford Medical skomentowała ten nadzwyczajny wypadek?”.
„Tak – Carl zajrzał do notesu. – Powiedzieli, że są zasmuceni i przybici śmiercią Michaela Rossa, ale wszystko wskazuje na to, że nikt inny nie został przez wirus zainfekowany. Mimo to chcieliby porozmawiać z każdym, kto miał z Rossem styczność w ciągu ostatnich szesnastu dni”.
„Istnieje zatem możliwość, że ktoś się od niego zaraził?”.
„Właśnie, a potem zaraził innych. Tak więc oświadczenie firmy, że nikt inny nie został zainfekowany wygląda raczej na pobożne życzenie niż naukowe stwierdzenie”.
„To bardzo niepokojąca historia – zwróciła się prezenterka do kamery. – Spod Oxenford Medical relacjonował Carl Osborne. A teraz piłka nożna”.
Kit z wściekłością dźgał raz po raz palcem pilota, żeby wyłączyć telewizor, ale z nerwów nie mógł trafić we właściwy przycisk. Chwycił w końcu za przewód zasilający i wyrwał wtyczkę z gniazdka. Mało brakowało, a wyrzuciłby odbiornik przez okno. To była katastrofa.
Co z tego, że tę ponurą wizję rozprzestrzeniającego się po kraju wirusa Osborne prawdopodobnie wyssał na poczekaniu z palca? Liczą się konsekwencje, a jedną z nich będzie niechybnie takie zacieśnienie ochrony Kremla, że mysz się tam nie prześliźnie. Dzisiejszy wieczór to najgorszy czas na dokonanie kradzieży. Trzeba będzie odwołać akcję. Kit był graczem: mając w ręku dobre rozdanie, gotów był postawić wszystko, ale wiedział z doświadczenia, że jeśli karta nie idzie, lepiej spasować.
Przynajmniej nie będę musiał spędzać Bożego Narodzenia z ojcem, pomyślał ponuro.
Może da się jeszcze przełożyć robotę, zaczekać, aż emocje opadną i w Kremlu zniesione zostaną nadzwyczajne środki bezpieczeństwa. Może uda się przekonać klienta do przesunięcia terminu dostawy. Kit wzdrygnął się na myśl o ogromnym długu, który musi spłacić. Ale nie ma sensu leźć lwu w paszczę przy tak nikłych szansach powodzenia.
Wyszedł z łazienki. Zegar wskazywał 07.28. Trochę za wcześnie na telefon, ale sprawa jest pilna. Podniósł słuchawkę i wybrał numer.
Odebrano natychmiast.
– Tak? – burknął męski głos.
– To ja, Kit. Zastałem go?
– Czego chcesz?
– Muszę z nim pogadać. To ważne.
– Jeszcze nie wstał.
– Cholera. – Kit nie chciał zostawiać wiadomości. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że może i dobrze się składa. Lepiej żeby Maureen nie słyszała, co ma do powiedzenia. – Przekaż mu, że do niego jadę – rzucił do słuchawki i odłożył ją, nie czekając na odpowiedź.