Читать книгу Odludzie - Krystian Kłomnicki - Страница 9
5
ОглавлениеAndrzej wysprzątał poloneza. Nie pamiętał, kiedy ostatnio to robił. Przy okazji sprawdził poziom oleju w silniku oraz płynu w chłodnicy. Po przeglądzie pojazdu zamknął maskę, odwrócił się i z pasją wpatrywał się w swój dom.
Ciemna drewniana budowla, jakby przycupnięta, przyglądała się mu, a dach wydawał się swym ciężarem wgniatać budynek w ziemię. Chata pęczniała na jego oczach, a jej okna stawały się bezdennie czarne. Andrzej zerknął w bezchmurne niebo, które powinno się odbijać w szybach, jednak tak się nie działo. Zewnętrzne ściany na tle drzew okalających budynek stawały się coraz czarniejsze, zapadały w tej czerni. Jak okna. Ten dom zarówno podobał mu się, jak i go przerażał.
Niepokojący spokój wciągał Andrzeja. Był wyciszony jak nigdy dotąd. To miejsce intrygowało. Wcześniej czegoś podobnego nie doświadczał. Nie mieszkał na wsi nawet przez krótki czas. Przeżył czterdzieści lat w mieście, które nigdy nie przestawało hałasować. Przywykł do tego, jednak teraz nie zgodziłby się na powrót tam, skąd przyjechał, nawet gdyby mu dopłacono. Zacisze to było jego miejsce, to tu nie miał telefonu, radia, telewizji ani internetu. To wszystko nie istniało, a przecież był od tego uzależniony. Dotychczas sypiał z telefonem na poduszce. Musiał mieć zawsze blisko odbiornik radiowy, by słuchać RMF Classic, a przed zaśnięciem – włączony telewizor. Rano, gdy tylko się budził, uruchamiał komputer i sprawdzał maile. Teraz zaczął wieść zupełnie inne życie. Czuł się tak, jakby od zawsze tu mieszkał.
Otworzył bramę i wyjechał z podwórka swoim polonezem, nazywanym „akwarium”, a gdy dotarł do szosy, skierował się w stronę Maluszyna. Musiał uzupełnić zapasy. Obserwował raz jedną, raz drugą stronę drogi. Przez kilka kilometrów ciągnął się las i choć teraz mieszkał wśród drzew, wciąż odczuwał silną potrzebę patrzenia na nie. Nie miał ich dość. Przed oczami migały setki pni. Gdy las zaczął ciemnieć, coś wyłoniło się spomiędzy drzew i powiększało się jak plama atramentu wylana na białą kartkę. Andrzej nie patrzył na drogę, tylko na to, co wychodziło z głębi czarnego boru – czarne niczym bezgwiezdne niebo odbijające się w oknach jego domu. Widziadło zniknęło, gdy uświadomił sobie, że myśli o swojej chacie.
Winiewski nawet nie zauważył, kiedy znalazł się przed sklepem w Gościencinie. Nie pamiętał drogi. Czuł się tak, jakby zasnął za kierownicą, dojeżdżając tu jak lunatyk. Tym razem przed sklepem, w którym ostatnio robił zakupy, pod parasolem, siedziało trzech mężczyzn i słuchało starszej kobiety, która intensywnie coś im tłumaczyła. Andrzej nie wsłuchiwał się w to. Szybko przeskakiwał kolejne stopnie. Za ladą nie było dziewczyny, która ostatnim razem go obsługiwała. Zrozumiał, że się nie odnalazła. Mogła też być na urlopie, a on wcale nie musiał o tym wiedzieć. Bo i skąd?
– Dzień dobry! – powiedział głośno Winiewski.
Sprzedawczyni odpowiedziała na przywitanie, nim jednak Andrzej zdołał o cokolwiek poprosić, za jego plecami odezwała się kobieta, która wcześniej była przed sklepem.
– Pani da mi jeszcze białego sera, bo stary ciągle go żre z cebulą i nie dałby mi żyć, gdybym wróciła do domu bez jego ulubionej kolacji.
Właścicielka sklepu obsłużyła klientkę. Wyjęła zeszyt spod lady, ten sam, w którym notowała dziewczyna przy Winiewskim, i zapisała sumę pod nazwiskiem dłużniczki.
– I co, znalazł się Bogdan? – spytała stojąca za ladą kobieta.
– A gdzie tam! Pani, ludzie to już gadają, że to twoja sklepowa poszła z nim w długą. Młoda panna i ładna, to i chłopa potrzebuje, a że nasz Boguś tylko w mundurze przystojny, to dała się omamić dwóm gwiazdkom przybitym do belki… – Obie kobiety roześmiały się głośno. Klientka opuściła sklep, lecz słychać ją było jeszcze, bo dalej o czymś prawiła siedzącym pod parasolem mężczyznom.
– Czy jest chleb? – Andrzej taksował wzrokiem półki.
– Nie mam już wolnego, bo u mnie tylko na zapisy. Zostały mi trzy bułki – powiedziała ekspedientka.
– Poproszę. – Andrzej musiał zadowolić się tym, co zostało. Jeszcze raz przeleciał wzrokiem po regałach i już wiedział, czego potrzebuje. Wziął produkty na biały barszcz, bo nagle poczuł chęć na to sycące danie. Na śniadanie oraz na kolację postanowił zrobić sobie jajecznicę na smażonej kiełbasie i cebuli. – Wezmę jeszcze dwa żywce. – Chęć na piwo przyszła równie nieoczekiwanie, jak na barszcz. Mimo że rzadko pił alkohol, czasem zaopatrywał się w sześciopak piwa i pochłaniał go przy jednym posiedzeniu. Bywało też, że zapas leżał nietknięty przez kilka tygodni.
Zapłacił za zakupy, ale nie zamierzał jeszcze opuszczać sklepu.
– Czy ma pani naftę i zapałki? – Przypomniało mu się, że musi uzupełnić lampy naftowe. Zapomniał o wybraniu się do miasteczka w celu przywrócenia elektryczności w jego domu.
– Ostatnie dwie butelki, ale z zapałkami to będzie kłopot, bo właśnie się skończyły. Na szczęście jutro będzie dostawa towaru. A co, pan nietutejszy? – Musiała o to zapytać.
– Jak najbardziej tutejszy – powiedział to w taki sposób, jakby od dawna mieszkał na Zaciszu.
– Ale ja widzę pana po raz pierwszy! – Nie siliła się na delikatność, bowiem dobrze znała wszystkich nie tylko w swojej wsi, ale i w pobliskich wioskach.
– Mieszkam na Zaciszu, w domu po Winiewskim – mówił, wkładając butelki z naftą do torby.
– Kupił pan ten dom?
– Odziedziczyłem po dziadku. – Uśmiechnął się pod nosem.
– To Winiewski miał wnuka? – Była bardzo zaskoczona, ponieważ wszyscy w okolicy dobrze znali starego Kazimierza, który nigdy nie wspominał o potomkach. Podobno jego jedyny syn był bezpłodny i umarł bardzo młodo, no chyba, że dziadek za młodu strzelił jeszcze coś na boku albo pierworodny wcale nie strzelał ślepakami.
Kobieta bacznie przyglądała się mężczyźnie. Był młody, ale obrączki nie widziała na jego serdecznym palcu. Bardzo ją ciekawiło, czy sprowadził się na stałe z rodziną, aby zrobić z tego pałacu dom letniskowy, czy może wzbogacić się, sprzedając spadek.
– Jak się panu i rodzinie mieszka? – Musiała dopytać.
Dom, w którym zamieszkał Andrzej, nie miał najlepszej opinii. Nikt tam nie bywał. Nawet gliniarz, który tak samo jak młoda sklepowa przepadł bez wieści, omijał to dziwne miejsce, które sam właściciel, Kazimierz Winiewski, obchodził szerokim łukiem. Gdyby to była normalna chałupa, to ludzie już dawno rozebraliby ją na drewno. Byłoby z niej materiału na niejeden drewniany garaż.
– Nie jestem żonaty i nie mam dzieci – wyjaśnił. Chciał zakończyć dalsze przesłuchiwanie go. Uznał, że wystarczająco zaspokoił ciekawość kobiety.
– Kawaler? Muszę pana zmartwić, bo z pannami to u nas krucho i nie dość, że mało było, to resztę wymiotło do miasta. Te, co zostały, można policzyć na palcach jednej ręki. Na przykład nasza Julka, którą zdaje się nasz stójkowy zawinął. – Chciała się roześmiać, ale zachłysnęła się własną śliną i zaniosła kaszlem, a gdy jej przeszło, dodała: – Dziwi mnie tylko, że nie odebrała ostatniej wypłaty. Za co będzie hulać?
Andrzejowi wydawało się, że to właśnie najbardziej przejmowało kobietę, ale skoro martwiła się nieodebraną przez dziewczynę pensją, znaczyło, że musiała być uczciwą pracodawczynią.
– Jak się panu mieszka w tym domu? – Pochylona nad ladą kobieta zadała to pytanie szeptem.
– Nie narzekam. To bardzo spokojne i piękne miejsce – odparł i szykował się do opuszczenia sklepu, gdy ekspedientka, zżerana śmiertelną ciekawością, rzuciła pytanie:
– Nie boi się pan sam przebywać w tym domu? Stary, to znaczy pański dziadek, nie mieszkał w nim, tylko wynajmował pokój u mojej kuzynki, a pietra przyprawił wszystkim na długie lata.
Do sklepu wszedł podchmielony mężczyzna trzymający w rękach butelkę po piwie.
– Marynia, jedno śląskie na zeszyt – powiedział, wyciągając każde słowo i jak na złość przerywając kobiecie nadzwyczaj ciekawy wywiad.
Andrzej opuścił sklep bez słowa. Był wdzięczny losowi za pojawienie się pijaczka. Wsiadł za kierownicę poloneza i patrzył w dal przez przednią szybę. O niczym nie myślał. Po prostu utkwił wzrok w jednym miejscu. Ocknął się dopiero po pięciu minutach i automatycznie przekręcił kluczyk w stacyjce, po czym odjechał, jakby instynktownie w kierunku Zacisza.
Andrzej Winiewski siedział w fotelu, który wystawił na taras, i popijał zupełnie już wystygłą kawę w metalowym kubku. Dwóch piw nawet nie tknął. Nie pamiętał, gdzie je postawił. Może nawet nie wyjął alkoholu z poloneza. Na zewnątrz było ciepło i spokojnie, a on jak zahipnotyzowany wpatrywał się w świecącą pełną tarczę księżyca, którą co chwilę odsłaniały cienkie chmury. Raz ciemniało, a raz rozjaśniało się na zewnątrz, a jemu obserwowanie wolno przepływających chmur sprawiało nie lada przyjemność. Zdawało się go to regenerować emocjonalnie. Kilka dni w tym miejscu zrobiło z niego zupełnie innego człowieka. Z salonu dobiegało strzelanie drwa w kominku, a gdzieś wśród rosnących na podwórzu drzew rozchodził się spokojny śpiew tego samego ptaka, którego słuchał o świcie. Wszędzie panował błogi spokój.
Andrzej westchnął, a w jego głowie nie istniała najmniejsza myśl. Po prostu siedział na werandzie swojego pałacu i delektował się tym zaściankowym rajem, a wszystko było tak, jak być powinno. Płomień na knocie stojącej na stoliku lampy zmniejszał się bardzo szybko, aż wreszcie zgasł. Wtedy przypomniał sobie, że zamierzał uzupełnić zbiornik naftą.