Читать книгу Setka - Krzysztof Varga - Страница 11
ОглавлениеGDZIE BOGARCI Z TAMTYCH LAT, CZYLI „CASABLANCA” MA 70 LAT
Nie jestem jakimś wyjątkowym wielbicielem rocznic, zresztą w Polsce słowo „rocznica” kojarzy się dość ambiwalentnie, słowo „rocznica” wręcz mrozi ze strachu, rocznice w Polsce zazwyczaj są krwawe, czcić jakąś rocznicę oznacza u nas zwykle czcić zabitych i nienawidzić żywych. Rocznice wydarzeń kulturalnych obchodzimy za to dość niechętnie, właściwie to staramy się nie obchodzić wcale, nie da się na nich politycznie wylansować, ja zresztą również nie jestem entuzjastą kulturalnych rocznic, choć przecież sam gardłowałem za rokiem Schulza i za rokiem Prusa. Tyle z mojego gardłowania zostało, że mamy rok Skargi i Kraszewskiego, jakoś mnie to nie zachęciło, by zgłębić immanentnie twórczość autora „Starej baśni”, circa dwieście powieści, wybaczcie, są granice szaleństwa.
Jednakowoż obchodzę właśnie siedemdziesiątą rocznicę premiery „Casablanki”, jest to rocznica szlachetna, wzniosła, sentymentalna, a w dodatku niezwiązana z żadnym powstaniem, wojną, z klęską ani masakrą narodową, a więc jest w niej bardzo przyjemna zbędność. 26 listopada 1942 roku bowiem po raz pierwszy pokazano światu to arcydzieło, które swoją drogą jest arcydziełem kiczu, sentymentalizmu i patosu, co nie umniejsza zresztą genialności tego filmu sprokurowanego przez pewnego węgierskiego cwaniaka, który dla niepoznaki podpisywał się Michael Curtiz, choć po prawdzie nazywał się Mihály Kertész i prócz tego, że był geniuszem, to i był mitomanem, może to iść w parze, ale nie musi. Nakręcił ponad sto filmów, za „Casablankę” wziął Oscara, właściwie zasługuje na osobny tekst, tu nie ma jednak miejsca, by o nim szeroko pisać, bo trzeba pisać o Humphreyu Bogarcie.
Nie ja jeden zresztą ową rocznicę zauważam, nieprzypadkowo, jak mniemam, akurat w przeddzień tejże pojawiły się informacje o możliwym – zgroza! – sequelu „Casablanki”. Rzecz ma być opowieścią o przygodach syna Ricka i Ilsy, który spłodzony został na szybko, jak rozumiem w czasie wizyty Ilsy na zapleczu knajpy Ricka, gdy Ilsa usiłuje wycyganić od Ricka listy tranzytowe, które pozwolą jej zwinąć się z Casablanki, wraz z mężem Victorem Laszlo. Rzecz nosić ma tytuł „Return to Casablanka”, będzie się rozgrywać dwadzieścia lat później i jedyna szansa w tym, że zabraknie na to kasy i rzecz nie dojdzie do skutku. Fabuła oryginału jest znana, nie ma co przypominać, jak ktoś nie widział „Casablanki”, to znaczy, że nic w życiu nie widział, końcowa scena na lotnisku to jest klasyk klasyków, podobnie dialogi z „Casablanki” to jest kanon literacki rzekłbym, każdy porządny człowiek powinien je znać na pamięć. Daję tu najbardziej klasyczne przykłady: „Yvonne: – Gdzie byłeś w nocy? Rick: – To już dawno, nie pamiętam. Yvonne: – Zobaczę cię dziś wieczorem? Rick: – To zbyt dalekosiężne plany”. Tak, kiedyś mężczyźni umieli elegancko rozmawiać z kobietami, niestety to było kiedyś, gdzie dziś ci mężczyźni jak Bogart? Gdzie ci autorzy scenariuszy, którzy takie dialogi pisali? Idziemy dalej: „Kapitan Renault: – Co cię sprowadza do Casablanki? Rick: – Zdrowie. Przyjechałem tu do wód. Renault: – Do wód? Jesteśmy na pustyni. Rick: – Wprowadzono mnie w błąd”. A także: „Rick: – Pamiętaj, celuję ci prosto w serce. Renault: – To moje najmniej czułe miejsce”. No i klasyk nad klasyki, kanon filmowych dialogów: „Mjr Strasser: – Pańska narodowość? Rick: – Jestem pijakiem”.
I po prawdzie Bogart umiał dawać w palnik, w ogóle miał klasę: pił, palił, miał cztery żony, umarł z fasonem, na raka krtani, w międzyczasie zagrał w kilku arcydzielnych filmach, wystarczy, by stać się legendą; nie planuję popadać tu w starcze zrzędzenie, ale dziś nie ma już legend, dziś są co tylko zwykłe gwiazdy.
Oglądanie „Casablanki” to jest łatwizna, „Casablanca” to jest abecadło, zatrzymać się na „Casablance” to wręcz hańba, trzeba oglądać „Sokoła maltańskiego” i „Wielki sen”, gdzie Bogart grał wybitnie detektywa Marlowe’a z książek Chandlera. W przerwie między filmami czytać należy rzeczonego Chandlera, a potem oglądać „Skarb Sierra Madre”, „Mieć i nie mieć”, „Key Largo”. Są pewne obowiązki, z których mężczyzna nie ma prawa zrezygnować pod żadnym pozorem, można sobie odpuścić wiele rzeczy w życiu, ale nie wolno sobie odpuścić Bogarta i Chandlera.
Tak, ja wiem, że „Casablanca” prócz tego, że jest melodramatem wszech czasów, to i w zasadzie ma mocną pozycję na liście „kicze wszech czasów”, lecz jest to kicz najlepszej klasy, kicz arcydzielny, szlachetność Bogarta ukryta pod maską cynizmu, nieśmiertelne piękno Ingrid Bergman, powinno im się udać, ale wiemy, że się nie uda, miłość niemożliwa, kobieta odlatuje ze szlachetnym mydłkiem zamiast zostać ze wspaniałym pijakiem, nie ma sprawiedliwości na świecie, dzięki temu powstaje wielka sztuka, tak po prostu musi być.
No i najbardziej kiczowata scena śpiewania „Marsylianki” w knajpie, kicz kiczów, szantaż moralny szantaży moralnych. Ależ ci Francuzi mieli dobry PR, nawet ludzie z Vichy tam w sumie porządni, nie mówiąc o Czechach z tym nieszczęsnym Viktorem Laszlo na czele, który bynajmniej po czesku się nie nazywał, wręcz po węgiersku się nazywał, generalnie amerykańska publika, jak myślę, opuszczała kina z przekonaniem, że już tylko Francuzi i Czechosłowacy stawiają opór Hitlerowi. Niechaj wszyscy nasi patrioci zwrócą uwagę na scenę, w której Strasser żąda od Laszlo zakapowania całego europejskiego podziemia, wśród enumeracji miast nie pada bynajmniej Warszawa, polskie podziemie dla twórców „Casablanki” nie istniało. A szefem całej podziemnej Europy był Czechosłowak! Co jak co, ale PR zawsze mieliśmy do bani, mówiąc eufemistycznie. Przypominam, że Victor Laszlo heroicznie drukował podziemną gazetę w okupowanej Pradze, że słyszał o nim cały świat, że był właściwie celebrytą ruchu oporu, siedział w obozie, ale wyszedł, mój Boże, czy Hollywood nie mógł wpaść na jakiś bardziej dramatyczny pomysł? Czy ktoś tam nie mógł pomyśleć, żeby jednak bohaterem Europy zrobić jakiegoś Polaka zamiast Czechosłowaka? Zgroza po stokroć.
Tak, filmy z Bogartem miały w sobie ciemną elegancję, bo były to w ogóle czasy eleganckie, w których nawet aktorzy mieli jakieś zasady. Dziś Bogusław Linda, nasz Bogart w pewnym sensie, Bogart były, niebyły albo niedoszły, robi sobie lifting i reklamuje Geriavit, lek dla niedołężnych starców, to jest prawdziwa zgroza, relatywizm moralny zbiera straszliwe żniwo, żadnych zasad, żadnych wartości, cywilizacja śmierci się panoszy.
Ale jak tu dziś żyć, kiedy nawet nowy Bond w filmie „Skyfall” jest dynamiczny i emocjonujący jak kino niepokoju moralnego, jak żyć, kiedy Bond stary i zniedołężniały, zaś Zły w wersji Javiera Bardema to jakiś zapłakany lamus, pocieszny i żałosny zarazem, gdzie są Wielcy Źli z dawnych lat? Gdzie Bogart, Bergman i Chandler?
Ciąg dalszy w wersji pełnej