Читать книгу Setka - Krzysztof Varga - Страница 6

Оглавление

DŹWIĘK PIÓRA, CZYLI MUZEUM MŁODOŚCI

Swoje peregrynacje wakacyjne poświęciłem w niemałej mierze na zwiedzanie muzeów sławnych francuskich pisarzy, muzeów pisarzy kanonicznych, pisarzy nieśmiertelnych, choć i zachodziłem do muzeów pisarzy pośledniejszych. Zwiedzałem zatem muzea pisarzy, których czytałem dekady temu, a więc w czasach chłopięctwa, a po tych wizytach czytać miałbym ochotę na powrót. Niekoniecznie nawet z powodów ich wybitności, ale co tu kłamać, z nieco tylko wstydliwej potrzeby powrotu do zamierzchłej epoki. Powrotu do owych mitycznych czasów, gdy czytanie było niewinnością, nieobciążoną żadnymi pokrętnymi znaczeniami, a jedynie intensywnym trenowaniem wyobraźni. Pamięć lektur z czasów niewinności powróciła z bolesną intensywnością, trzymam się tej pamięci zaciekle i rozpaczliwie, jest ona szczepionką przeciw polskiej doraźności, która usiłuje mnie opleść zaraz po powrocie. Ja wiem, że dla większości narodu nie ma nic dzisiaj ciekawszego niż polska doraźność, niż polska codzienna pulpa, ja się pulpą nie chcę póki co zaklajstrować, ja wciąż wsłuchuję się w dźwięk, który z tych wakacji zapamiętałem najmocniej – choć przecież przeróżne dźwięki słyszałem i różne obrazy widziałem. Jest to – przecinam teraz węzeł napięcia czytelników – dźwięk wiecznego pióra sunącego po papierze.

Dźwięk ten, który nadal wibruje mi w uszach, usłyszałem w Muzeum Juliusza Verne’a w Amiens, mogę powiedzieć odważnie, iż zrobił na mnie nie mniejsze wrażenie niż gotycka katedra w tym mieście, największa we Francji. Bowiem dźwięk wiecznego pióra sunącego po papierze jest takim samym budulcem dla literackich katedr jak kamienie dla gotyckich budowli.

Muzeum, cóż, jak to muzeum przesławnego pisarza, w potężnym domu o wielu pokojach, gdzie spędził końcową część życia, pisząc swoje niezapomniane powieści, które żeśmy w dzieciństwie pożerali nocami zamiast wysypiać się przed klasówkami z matematyki; z matematyki i tak nic nie zapamiętaliśmy, literatura została nam na zawsze. W domu, gdzie są osobne salony do słuchania muzyki, i osobne do palenia cygar, gdzie jest biblioteka i jadalnia, gdzie ujrzeć można zdjęcia z epoki, w tym zdjęcie pośmiertne Verne’a, które robi mocne wrażenie, jak to zazwyczaj zdjęcia pośmiertne. Są wreszcie pierwsze wydania legendarnych powieści, oszałamiające, olśniewające, jak tylko mogą być oszałamiające i olśniewające stare książki, w wielkim formacie, skórzanych oprawach, z jakimiś orientalnymi zdobieniami, ze złoconymi tytułami, jak tylko zniewalające mogą być ilustracje ze starych wydań, a z wydań Verne’a w szczególności. A jednak w tym wielkim domu o pokojach jak boiska wrażenie porażające zrobił na mnie pokój najmniejszy, gabinet Verne’a, biurko, przy którym codziennie od piątej rano do jedenastej przed południem pisał swe przygodowe i fantastyczne powieści. I byłby to po prostu gabinet wyrobnika literatury, gdyby nie to, że z ukrytego głośnika pokój ów wypełniał rzeczony dźwięk pióra sunącego po papierze. Genialny w swojej perwersji pomysł zarządzających muzeum, bo jakże tu nie uruchomić wyobraźni, słysząc ów dźwięk i myśląc, że ręka, która trzyma pióro, pisze właśnie „20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi”? Albo „Dzieci kapitana Granta”? Albo „Pięć tygodni w balonie”? Lub „Napowietrzną wioskę”?

Ja wiem, że akurat w Amiens pisał już te nieco mniej znane powieści, że najsłynniejsze powstały, gdy jeszcze nie był lokatorem tego wielkiego domu, wiem, że jego pazerny wydawca Hetzel bardziej się na powieściach Verne’a wzbogacił niż sam autor, wiem, że wredny Hetzel ingerował w treść, że kazał zmienić kapitana Nemo z Polaka na Hindusa, żeby nie nabruździć sobie w Rosji. Wiem, pamiętam, ale pamiętam przecież najbardziej te ciemne, deszczowe wieczory lat szkoły podstawowej, gdy czytałem jedną powieść Verne’a za drugą, a napisał ich wszak stosy, bo chciwy Hetzel kazał mu dostarczać dwa tomy rocznie.

Powieści zostały, zasiedziały się w kanonie, ale zostały po pisarzu też jego odręczne notatki, zeszyty, gdzie zapisywał wrażenia ze swych morskich podróży, jakieś szkice ołówkiem. Zostały fiszki, został po nim papier, który własną ręką zaczerniał, zostało coś, co namacalne. Słysząc dźwięk pióra, można sobie imaginować, jak Verne pisze i kreśli, pisze i poprawia, jak notuje, jak się zmaga z formą, jak się ściga z czasem.

A cóż po nas pozostanie? Stare laptopy, pliki rtf i pdf, zapomniane już dziś dyskietki firmy Verbatim, dyski USB? Zostaną kopie zapasowe w katalogach? Stare Nokie, z których wysłano tysiące zbędnych esemesów? Jak to wszystko wystawić w jakichś muzeach literatury? Pomijam kwestię, czy ktokolwiek będzie w najmniejszym stopniu zainteresowany odwiedzinami w takich muzeach, muzea muszą zawierać rzeczy namacalne, pliki i twarde dyski w najmniejszym stopniu namacalne nie są.

Można żyć bez literatury? Jasne, że można, prawie wszyscy żyją bez literatury i co więcej – świetnie się czują. Żyjący na co dzień z literaturą z reguły czują się gorzej, ale bez literatury żyć nie mogą, przykra doprawdy zależność. Można zatem żyć bez literatury. Można, ale po co?

Ja oczywiście wiem, że literatura dziś to w ogóle wielkie muzeum zbędności, ale mnie jakoś coraz bardziej pociągają muzea. Im bardziej wszystkim czytanie zdaje się zbędną fanaberią, tym bardziej mnie ciągnie, by w muzeum takim zamieszkać; zamieszkanie w gotyckiej katedrze wydaje mi się pomysłem brawurowo pretensjonalnym, zamieszkanie w muzeum zbędności – wielce atrakcyjne. Tak jest, kusi mnie dojmująco, aby sięgnąć ponownie – po tylu latach! W tym wieku! Na starość! – znów po powieści Verne’a i mitrężyć czas na tych lekturach, próbować odnaleźć czas utracony. Ciężkie zadanie, gdyż czas się kurczy coraz szybciej, jak pogodzić to wszystko z młodzieńczymi lekturami?

Owszem, byłem też w muzeum Rimbauda w jego rodzinnym, zapyziałym Charleville i jakoś dziwnie było zobaczyć tak zapyziałe, brzydkie francuskie miasteczko, nawet cmentarz, na którym leży Rimbaud, jakoś jest zapyziały i otoczony blokami, niech stracą nadzieję wszyscy, którzy myślą, że każdy francuski cmentarz wygląda jak Père Lachaise, Rimbaud leży na cmentarzu wręcz niegodnym tego genialnego smarkacza. Piszę to wszystko, bo przecież pamiętam swe lektury Rimbauda, sięgam teraz na półkę po wydanie Rimbauda z przedmową Międzyrzeckiego i pamiętam jeszcze lepiej. A to, co zapomniałem, to mi się właśnie przypomina, szczególnie przypomina mi się, jak miałem lat siedemnaście i czytałem wiersz Rimbauda „Romans”, który – jak wszyscy pamiętamy – zaczyna się od wersu: „Ach, nie jest się poważnym w siedemnastej wiośnie”. Rimbaud, jak zerwał z literaturą, miał lat dwadzieścia, jak umarł miał trzydzieści siedem. Nie mógł wiedzieć, że człowiek nigdy nie staje się poważny. Szczególnie ten, który nie wiedzieć czemu chce wracać do dawnych lektur.

Setka

Подняться наверх