Читать книгу Ryszard Szurkowski. Wyścig. Autobiografia - Krzysztof Wyrzykowski - Страница 6

Оглавление

Zaraziłem się rowerem w maju. Wyścig Pokoju. Dzisiejszą rolę telewizji odgrywało wówczas radio. Przynajmniej u nas, w Świebodowie. Zwycięstwa Stanisława Królaka nie pamiętam. Był rok 1956 i jako dziesięcioletni chłopak nie myślałem jeszcze o kolarstwie, choć jeździłem już na rowerze. Przypuszczam, że widok był pocieszny, kiedy mając sześć lat, uczyłem się jeździć na starej, wysłużonej poniemieckiej „damce”. Ledwo było mnie widać zza potężnej kierownicy i takiej samej ramy. Na rowerze jeździła większość moich rówieśników, ale – jak wszędzie – najwięcej czasu poświęcaliśmy piłce nożnej, uganiając się za nią każdego wolnego popołudnia. Poza tym graliśmy dużo w siatkówkę i piłkę ręczną. Taka panowała wówczas moda. Aż znów nadchodził maj i rozpoczynały się transmisje z Wyścigu Pokoju. Były to czasy Stanisława Gazdy, Jana Kudry, Bogusława Fornalczyka. Każdy z nas, wzorując się na bohaterach kolarskich wyścigów, zwał się Gazdą, to znów Kudrą, i pędził po drogach na złamanie karku, kończąc często „wyścig” w krzakach bądź przydrożnym rowie. A jednak kolarskich zapaleńców było coraz więcej…

Jeździłem na zwykłym, popularnym rowerze, który w każdej niemal wiejskiej rodzinie służył jako środek lokomocji. Na rowerze jeździło się do miasteczka po zakupy, do znajomych i na pocztę. Gdy zaś rower nie był nikomu potrzebny, wyjeżdżałem z kumplami na szosę i tam organizowaliśmy prawdziwe wyścigi. Ten pierwszy, który pamiętam, długości pięciu kilometrów, przyniósł mi sukces. Zająłem drugie miejsce, a nagrodę stanowiło piękne, pachnące jabłko z pobliskiego sadu. Nagrody były dla wszystkich. Ostatni dostawał morwy, które… musiał sam zerwać z pobliskiego drzewa.

Do szkoły zawodowej w Miliczu miałem osiem kilometrów. Był rok 1962. Ze Świebodowa, gdzie się urodziłem, do Milicza jeździło się właśnie rowerem. Do szkoły dojeżdżało poza mną jeszcze kilku kolegów. Niekiedy jeździliśmy razem, najczęściej wracając ze szkoły. Rano zazwyczaj trzeba było się spieszyć i każdy pędził co tchu, by nie spóźnić się na pierwszą lekcję, ale mimo najszczerszych chęci nie zawsze się to udawało. Zresztą na pierwszej lekcji mała była pociecha z zadyszanych, spoconych i półprzytomnych z wysiłku uczniów, którzy tych osiem kilometrów przejeżdżali w 15 minut.

Rower, na którym wtedy jeździłem, lata świetności miał już dawno za sobą. Przepuszczał łańcuch, skrzypiało torpedo, ale miał swoją rodzinną historię i należał mu się ogólny szacunek. Po jakimś czasie znudziły się nam zwyczajne wyścigi, rozpoczęliśmy więc ćwiczenia akrobatyczne na rowerze, siedząc częściej na kierownicy niż na siodełku, co przypadkowych widzów przyprawiało o zawrót głowy…

Pierwszy wyścigowy rower kupiłem, mając siedemnaście lat. Pamiętam – kosztował dwa tysiące dwieście sześćdziesiąt złotych. Zbierałem je długo, odkładając każdą złotówkę. Czeski Favorit – marzenie niemal wszystkich rówieśników. W sklepie nie namyślałem się specjalnie. Zdecydowałem się na pierwszy lepszy, nie mając pojęcia, że ważna jest długość ramy, którą trzeba dopasować do wzrostu. O tym dowiedziałem się później. Ten pierwszy rower dobry był dla jakiegoś dryblasa, a nie dla mnie. Sprzedawca też się na tym nie znał; wiedział natomiast, w którym miejscu należy podstemplować kartę gwarancyjną, zainkasował pieniądze i sprawę uważał za załatwioną.

Pierwsze kłopoty zaczęły się tuż po wyjściu ze sklepu. Musiałem napompować koła, a to wcale nie było takie proste. Mało nie wygiąłem pompki, nie wiedziałem bowiem nic o istnieniu odkręcanych wentyli i oczywiście ich nie odkręciłem! Po jakimś czasie, już mocno zdenerwowany i zrezygnowany, odkryłem źródło mego nieszczęścia. Opony udało się napompować. Do domu wracałem przezornie na starym rowerze, z dumą prowadząc obok nowy. Jednak pokusa okazała się po chwili silniejsza. Musiałem wypróbować tego błyszczącego favorita. Wsiadłem, ruszyłem i… zdębiałem. Z tyłu coś straszliwie grzechotało, łańcuch przepuszczał. No – pomyślałem sobie – ładne kwiatki, jak ojciec to zobaczy, jak się dowie, że ten niesprawny rower kosztował tyle pieniędzy… Minęło kilka dni, zanim poznałem mechanizm działania przerzutki – źródło moich ówczesnych zmartwień i niepokoju. Ale ojciec i tak patrzył z dezaprobatą na favorita. Nie podobały mu się cieniutkie dętki i niewiele grubsza rama. „Na tym nawet nie dojedziesz do sklepu – mówił. – Kiedy ty będziesz miał czas na nim jeździć? Kiedy i gdzie?”

A jednak jeździłem. Z kieszeniami wypchanymi łatkami, klejem Skorolep, z duszą na ramieniu, by te cienkie gumy nie pękały zbyt często. Nie były przystosowane do jazdy w warunkach „polowych” i dlatego pękały szybko. Nowa kosztowała sto dziesięć złotych, a z importu – sto trzydzieści, a ojciec nie chciał słyszeć o kolejnym wydatku. Kleiłem więc je mozolnie, uparcie i coraz lepiej. Służyły przez parę sezonów i to był mój pierwszy sukces. Jeździłem wytrwale. Kiedy kończyły się prace w polu, kiedy inni myśleli o zabawach i wizytach, siadałem na mojego favorita i jeździłem szosą – tam i z powrotem, patrząc na wskazówki zegarka i przydrożne kilometrowe słupki. Jeździłem systematycznie, porównywałem wyniki. O prawdziwym ściganiu się nie było jeszcze mowy, no bo gdzie i z kim? Aż wreszcie u schyłku lata 1963 roku przyjechali do mnie koledzy z Milicza. W Krośnicach, oddalonych od Świebodowa o pięć kilometrów, jest duże sanatorium, w którym pracowali dwaj zamiłowani kolarze. Potrzebny był trzeci zawodnik, bo niebawem w Szklarskiej Porębie miała się odbyć Spartakiada Służby Zdrowia. Wiedzieli, że mam rower, że trenuję, zapytali, czybym z nimi nie pojechał. Pojechałem, zająłem drugie miejsce, a jesienią tego samego roku wyczytałem w gazecie, że we Wrocławiu odbywa się wyścig dla niestowarzyszonych o Puchar Dominika Nadolskiego. Do Wrocławia pojechałem z ojcem, który po długich wahaniach zainteresował się w końcu moją pasją. Na mecie byłem piąty, ale głównie dlatego, że nie wiedziałem, gdzie jest finisz

i… oddałem rywalom prowadzenie na sto metrów przed białą linią wyznaczającą kres 50-kilometrowego wyścigu. Początki były więc zupełnie przyzwoite, a co ważniejsze, zachęcały mnie do dalszego treningu.

W 1964 roku, kiedy wszyscy pasjonowali się igrzyskami olimpijskimi w Tokio, startowałem w trzech wyścigach, wygrywając je zdecydowanie. Jeden z nich zorganizowały zakłady mięsne w Krotoszynie, a na starcie stanęły powiatowe sławy, ścigające się nawet w… Rawiczu. Mimo iż byłem jednym z najmłodszych uczestników tej imprezy, zwyciężyłem, a w nagrodę otrzymałem dużą puszkę szynki i dyplom, który ojciec oprawił w ramki i zawiesił na bardzo eksponowanym miejscu w największym pokoju. Dopiero nie tak dawno ustąpił miejsca innym, bardziej wartościowym trofeom*.

Ryszard Szurkowski. Wyścig. Autobiografia

Подняться наверх