Читать книгу Ryszard Szurkowski. Wyścig. Autobiografia - Krzysztof Wyrzykowski - Страница 8
ОглавлениеWidujemy się w trakcie twojej rehabilitacji co jakiś czas i cały czas czuć w tobie wielki optymizm. Policzyłeś wszystkie swoje kraksy w karierze?
Nie mam żadnych pretensji do losu o żadną kraksę, bo nie ma powodu. Zresztą trzeba być w takim miejscu jak ja, żeby zobaczyć inne przypadki. Leżał ze mną chłopak, który jechał motocyklem. Nie za szybko, a jednak znalazł się na poboczu, upadł i jest do połowy sparaliżowany. Inny, 24-latek, jechał na deskorolce, podskoczył, upadł i pękł mu rdzeń kręgowy. Już nigdy nie będzie chodził. Kolejny wspinał się na ściance. Spadł z dwunastu metrów, bo lina, która miała atest na sześć ton, jednak się urwała. On na szczęście powoli zaczyna chodzić, ale wcześniej przez rok nie było o tym mowy. Mówię o tym, że ludzi spotykają różne wypadki i trzeba walczyć, radzić sobie w trudnych sytuacjach. Jako kolarz też miałem trochę kraks, choć niewiele takich, z powodu których nie kończyłem wyścigów. W Wielkiej Brytanii byłem liderem, ruszyliśmy na górską premię, którą wygrałem. Chwilę później skontrował Szwajcar, za nim poszedł Rosjanin, a ja zostałem kilkanaście metrów za nimi. I wtedy na drogę wyszło stado baranów. Oni w nie wjechali, ja uciekłem na bok, a tam był tłuczony kamień. Wyrzuciło mnie w górę jak z katapulty, huknąłem głową i kolanem w asfalt. Chciałem jednak jechać dalej, ale spojrzałem na kolano i wiedziałem, że to koniec. Chwilę później pojawiło się pogotowie i rzeczywiście pojechałem dalej, ale karetką. Podczas Wyścigu Pokoju, gdy pierwszy raz walczyłem o wygraną, leżałem na stadionie w Poznaniu. Innym razem miałem kraksę w Kaliszu. Zmienili trasę, a ja jechałem pierwszy i skręcając w bramę, wjechałem w tłum ludzi. Nic się nie stało. Jak tak sobie myślę, to jeszcze trochę tego było. Podczas Tour de Pologne w 1974 roku wjechałem na stadion w Mielcu z 30-metrową przewagą. Tam był żużel, wyrwali chwasty, ale nawet nie polali tego wodą. Na ostatnim wirażu koło wpadło mi w dziurę i poleciałem. Skończyłem czternasty. W roku igrzysk olimpijskich w Moskwie wziąłem się za bary z trenerem kadry Zbigniewem Rusinem. Po dobrym starcie w Austrii byłem pewny, że znajdę się w składzie. A tymczasem biorę rano do ręki „Przegląd Sportowy”, a tam mnie nie ma. Poszedłem do Rusina i mówię mu: „Wygram teraz wszystkie wyścigi, w których pojedzie kadra, którą pan wybrał. Co pan wtedy zrobi?!”. „Wtedy pojedziesz” – odpowiedział. Był jakiś miesiąc do igrzysk i zostało mi jeszcze kilka startów. Przed Małopolskim Wyścigiem Górskim ścigaliśmy się w Krakowie. Prowadziłem w końcówce, a dwie rundy przed metą odwróciłem się za siebie zobaczyć, kto mnie goni. W tym momencie żołnierz wyszedł przed tłum, żeby usunąć z trasy ludzi. Walnąłem go barkiem i wybiłem sobie obojczyk. Dojechałem do mety drugi. Założyli mi gips i wiedziałem, że nie wygram wszystkiego, tak jak zapowiadałem. Dziesięć dni później były jednak mistrzostwa Polski. Zdjąłem gips, rozruszałem rękę i ruszyłem do Kielc. Zobaczył mnie Rusin i zbladł. Dzień przed startem siedzieliśmy przy stole grupą kolarzy, którzy nie znaleźli się w składzie na igrzyska. Tadek Mytnik zawołał Rusina i mówi: „Doktor, przy tym stole siedzi mistrz Polski. Już teraz zamówiliśmy szampana!”. Trzy czwarte wyścigu walczyłem, ale ból był taki… Dzisiaj wziąłbym jakiś lek i jechał do końca, ale wtedy nie dało rady wytrzymać. Wychodzi na to, że zderzenie z żołnierzem w Krakowie kosztowało mnie igrzyska, więc cena okazała się wysoka. A to wszystko nie koniec. Kiedyś w Algierii urwała mi się korba, wywaliłem się. Rok później w tym samym miejscu pomagałem koledze, zahaczyłem o coś pedałem i poleciałem! Strasznie się pozdzierałem. Dzień później wracaliśmy samolotem, mieliśmy dobę czekania na przesiadkę w Rzymie, a mnie dopadła jakaś zaraza. Drżałem, dostałem tak wysokiej gorączki, że nie nadążali mnie okładać zimnymi prześcieradłami. Wydawało się, że jest bardzo źle, a ja po trzech godzinach wstałem i poszedłem z chłopakami na spaghetti. Albo pamiętam 1971 rok i etap Wyścigu Pokoju do Szczecina. Przed finiszem jakoś wszyscy rozjechali się na boki, ja wskoczyłem na chodnik, a tam były wielkie stojaki z flagami. Przywaliłem w to tak, że rower się roztrzaskał na części, a ja przeleciałem nad flagami. Każdy z tych wypadków mógł skończyć się groźnie. Mogę tak długo. Skoro opowiadam o kraksach, to przypominam sobie moje początki. W 1968 roku zaczynałem się ścigać na poważnie, bo wcześniej ledwie kilka razy jechałem w peletonie. No i przez ten brak doświadczenia co chwilę leżałem. Ze strachu! Postanowiłem więc, że będę uciekał. Byłem wtedy jeszcze takim tłuścioszkiem na rowerze, bo ważyłem jakieś 85 kilogramów, czyli z osiem więcej niż później. Starsi kolarze, jeszcze z gwardii Henryka Łasaka, podpuszczali: „Ty, mocny, weź zaatakuj!”. No i atakowałem. Czasem się udawało.