Читать книгу Ryszard Szurkowski. Wyścig. Autobiografia - Krzysztof Wyrzykowski - Страница 7
ОглавлениеZaraz po wypadku trafiłem na stół operacyjny. Najpierw przeszedłem dwie operacje kręgosłupa, potem czekała mnie jeszcze operacja twarzy, która trwała siedem godzin. Wszystko dlatego, że górna szczęka rozpadła się na trzy części, oczy wisiały mi w zasadzie na sznurkach, do tego miałem zmiażdżony nos i całkowicie wyrwaną dolną wargę. Tam, gdzie wszyscy mają usta, ja miałem wielką dziurę, przez którą było widać zęby. Było źle, nawet bardzo, ale nie brałem pod uwagę, żeby się poddać. Twarz udało się poskładać. Cholera, nie wiem, jak to zrobili, ale po zdjęciu opatrunku znowu miałem usta i wszystko wyglądało tak, jak powinno. Przecięli mi też kark. Operował mnie Hindus, który mówił później, że jeszcze nie widział nosa w takim stanie jak mój. Stwierdził, że to, co trzeba było z nim zrobić, przypominało układanie puzzli. Do dzisiaj mówię przez nos i czuję, że jest jakiś jakby sztuczny. Włożyli mi też kilka tytanowych płytek w okolicach oczu. Wyciąga się je po pół roku, ale podobno jestem w takim wieku, że można też zostawić je na stałe. Tak mi przynajmniej powiedzieli. Może myśleli, że od tamtego momentu pociągnę maksimum pół roku, więc po co? Tyle że ja nie zamierzałem i nie zamierzam się poddawać, bo zawsze walczyłem. Po operacji miałem szczękę ściśniętą metalowymi zaczepami, więc nie mogłem też normalnie oddychać nosem, nie wspominając nawet o jedzeniu. Miałem za to za sobą maszynę, z której zwisało z dziesięć kroplówek. Wszystko działo się w Niemczech, w Kolonii. Po pierwszych trzech tygodniach w szpitalu przenieśli mnie do ośrodka rehabilitacyjnego gdzieś koło Dortmundu i powiedzieli, że spędzę tam kolejnych kilka miesięcy. „Miesięcy?! Jakich miesięcy? No jak to, uciekam do domu!” – pomyślałem. Łatwo nie było, bo długo razem z żoną utrzymywałem sprawę wypadku w tajemnicy. Pierwszą osobą spoza rodziny, która się o nim dowiedziała, był Mietek Nowicki, prezes Towarzystwa Olimpijczyków. Spotkał się z szefem Mazowieckiego Funduszu Zdrowia, a dalej już poszło. Wróciłem samolotem do Polski. Wiedziałem, że mam czterokończynowe porażenie. Wszystko dlatego, że zmiażdżyłem rdzeń kręgowy. Podczas wypadku zrobił się na nim mały wylew. Wiedziałem też już wtedy, że o szybkim powrocie do zdrowia nie ma mowy. Kiedyś ścigałem się w wyścigach, szukałem zwycięstw etapowych, spoglądałem na klasyfikację generalną kolejnych imprez i wydawało się, że to wszystko wymaga wielkiej woli walki. Okazało się, że prawdziwą bitwę przyszło mi stoczyć wiele, wiele lat po zakończeniu kariery sportowej. Nie wiem, jak to wszystko się skończy, ale wiem, że tysiące, a może nawet setki tysięcy ludzi od pewnego momentu zaczęło znowu ściskać za mnie kciuki, a to dodaje sił, więc robię wszystko, żeby znowu dać radę. Tym razem nie ma pięciu, dziesięciu ani nawet dwudziestu etapów, bo ten „wyścig” składa się z setek odcinków do pokonania. Także dlatego postanowiłem napisać tę książkę. Kolejną, bo pierwsza, która powstała we współpracy z redaktorem Krzysztofem Wyrzykowskim, ukazała się pod tytułem Być liderem dawno temu.
Ryszard Szurkowski po wypadku przeszedł kilka bardzo poważnych operacji
Po wypadku długo milczałem, chciałem pokazać się ludziom, dopiero gdy wrócę do zdrowia, bo ciągle wierzyłem, że nastąpi to szybko. W końcu zdecydowałem się porozmawiać z dwoma dziennikarzami, wspomnianym już Krzysztofem Wyrzykowskim i Kamilem Wolnickim z „Przeglądu Sportowego”. I oni też pomogli mi napisać kolejne strony mojej historii.
***
Krzysztof Kozanecki, Tomasz Derejski i Clemens Ujejski to członkowie Teamu Szurkowski. Wszyscy trzej wraz z małżonkami byli świadkami tego, co wydarzyło się 10 czerwca 2018 roku w Kolonii. Krzysztof Kozanecki pamięta to tak:
Drugi weekend czerwca to od lat tradycyjne spotkanie u Beaty i Tomka Derejskich w Kolonii. To właśnie w drugą niedzielę tego miesiąca odbywa się wyścig kolarski Rund um Köln, w którym corocznie startujemy.
Lotnisko Berlin-Schönefeld, piątek 8 czerwca, 12.00. Wsiadam z Kaśką do samolotu. Za dobrą godzinę będziemy lądować w Kolonii i jak zwykle będzie na nas czekał Tomek Derejski. Szurkowscy polecą z Warszawy i dotrą dopiero wieczorem; na nich też będzie na lotnisku czekał Tomek. Bo Tomek to kochany chłopak. 22.00. Jesteśmy w komplecie, siedzimy na tarasie: Clemens, Ryszard, Iwona i my. Piękny, ciepły wieczór. Gospodarze Beata i Tomek biegają na trasie kuchnia–taras i podają, jak zwykle, same pyszności. Podjadamy, popijamy i gadamy. My o wyścigu i rowerach, one o aktualnych wystawach sztuki współczesnej w Kolonii. My jutro pojedziemy po pakiety startowe i będziemy szykować maszyny, one będą podziwiać. A wieczorem ponownie na tarasie, my o wyścigu, one o tym, co podziwiały. Tak to już jest i wcale nie chcemy, żeby się zmieniło.
Wyścig Rund um Köln (Dookoła Kolonii) jest organizowany od 1908 roku. Pierwszy z nich wygrał niemiecki kolarz Fritz Tacke. W historii wyścigu pojawiały się również polskie nazwiska: Emil Kijewski (1935, 1937), Friedl Nowakowski (1946), Jan Smyrak (1975), Stanisław Mikołajczuk (1984). Wyścig należy do UCI Europe Tour i jest jednym z najbardziej popularnych jednodniowych klasyków w Niemczech. Startują w nim zawodowe grupy kolarskie i wielu amatorów oraz mastersów.
Startowaliśmy w nim wielokrotnie. Znamy bardzo dobrze trasę. Wiemy, gdzie można przyspieszyć, a gdzie trzeba jechać ostrożniej. To oczywiście pomaga, ale nie zapewnia absolutnego bezpieczeństwa. Na takiej imprezie zawsze są kraksy, większe lub mniejsze. I każdy z uczestników wyścigu powinien być świadomy, że to właśnie jemu może się coś przydarzyć na trasie. W rzeczywistości jest jednak inaczej. Oddalamy od siebie myśl, że to ja bądź któryś z moich przyjaciół będzie uczestnikiem jakiegoś dramatycznego zdarzenia.
Dziesiątego czerwca 2018 roku. Niedzielny poranek. Pijemy poranną kawę, jemy lekkie śniadanie, napełniamy bidony. Za chwilę stoimy wszyscy przed domem, robimy sobie pamiątkową fotkę, po czym wsiadamy na rowery, a żony machają i życzą nam połamania kół. Do miejsca startu mamy około 12 kilometrów. Przyjeżdżamy. Setki kolarzy. Jak zwykle niesamowita atmosfera. Ryszarda rozpoznają Polacy mieszkający w Kolonii, którzy pamiętają czasy Wyścigu Pokoju. Autografy, pamiątkowe fotki. Tak jest zawsze. Przepraszamy polskich kibiców i przesuwamy się do sektora startowego. Strzał startera i ruszamy. Za każdym razem mówimy sobie, że jedziemy lajtowo, dla zabawy, nie ścigamy się, ale to się jeszcze nigdy nie sprawdziło. Peleton i adrenalina robią swoje. Pierwsze 15 kilometry to wyjazd z Kolonii. Płaska trasa, peleton momentami pędzi 50 kilometrów na godzinę, a my jesteśmy w tym peletonie. W takim amatorskim wyścigu to niebezpieczne, ponieważ nie wszyscy znają zasady kolarskiego alfabetu i proste błędy, jak chociażby zmiana toru jazdy, są przyczyną wypadków. Na tym pierwszym odcinku każdy zawodnik i każda drużyna chcą utrzymać się w czołowej grupie i uzyskać maksymalną przewagę nad rywalami, zanim zaczną się podjazdy. Nikt nie chce jechać w tzw. gruppetto. Wiele osób myśli, że tereny w okolicy Kolonii i rzeki Ren są płaskie. A to nieprawda. Na trasie wyścigu jest sporo sztywnych hopek od 200 do prawie 400 m. Jeśli chce się osiągnąć dobry wynik, to ten wyścig trzeba wyjątkowo dobrze skalkulować, ponieważ jazda na kole to tylko pierwsze i ostatnie 15 kilometrów. Reszta to podjazdy i zjazdy. Na podjazdach trzeba uważać na tętno, a na szybkich zjazdach panować nad rowerem i zachować bezpieczną szybkość. Pamiętajmy, że w Rund um Köln startuje we wszystkich kategoriach wiekowych ponad cztery tysiące kolarzy! O liźnięcie koła nietrudno.
Jedziemy. Gęsto jak w ulu i tracimy ze sobą kontakt wzrokowy. Wiemy, że każdy z nas będzie klasyfikowany indywidualnie, ale czasy trzech pierwszych z Teamu Szurkowski będą decydowały o klasyfikacji drużynowej. Każdy z nas uprawiał w młodości sport wyczynowo, więc wiemy, co to znaczy, i nie odpuszczamy. Na mniej więcej 30. kilometrze od startu, w okolicy Neschen, na przegibku, widzę Ryśka. Zaczął już zjeżdżać, a ja do końca miałem jeszcze może z 50 metrów. Kiedy byłem na szczycie, Rysiek już atakował kolejny, krótki podjazd, po którym jest siedmiokilometrowy zjazd. I tam się zgubiliśmy, ale za to znalazł się Clemens, który tak naprawdę jechał cały czas tuż za mną. Umówiliśmy się, że trzymamy się teraz razem i spróbujemy dogonić Ryśka. Tomek był gdzieś za nami. Zbliżamy się do ostatniej hopki. Podjazd po wypolerowanych kocich łbach pod Schloss Bensberg i około osiem kilometrów zjazdu do Schmutze Bud. Od tego miejsca jest już 14 kilometrów do mety po płaskim. Jadę z Clemensem w peletonie. Prędkość w granicach 40 kilometrów na godzinę. Wiemy, w którym momencie nastąpi przyspieszenie, więc uważamy, żeby nam się nie urwali. Nie mamy po 30 lat, więc lepiej siedzieć na kole. Grupa przyspieszyła do 45–47 kilometrów na godzinę i do mety może być już tylko szybciej. Wjeżdżamy w ulicę Kapellenstrasse, za chwilę będzie Severinsbrücke i meta. Wszystkiego razem ze trzy kilometry. W pewnym momencie widzę obsługę wyścigu, która zabezpiecza trasę. Jest kraksa. Zamieszanie, gwizdki, okrzyki, żeby uważać. Ponieważ ulica jest szeroka, grupa odbiła w prawo, ale nie zwolniła. Odruchowo spoglądam w lewo, widzę karetkę. Wszystko trwa ułamek sekundy. W pewnym momencie słyszę krzyk Clemensa, że był tam chyba rower Ryszarda. No i co tu zrobić? Przy tej prędkości to około 14 metrów w jednej sekundzie. Nawet nie ma jak zwolnić, nie mówiąc o hamowaniu, bo wtedy kolejna kraksa jest murowana. Do mety pozostało niewiele i postanawiamy, że jedziemy dalej. Ale już uruchomiła mi się myśl, że może to faktycznie Ryszard.
Na mecie mamy takie swoje miejsce, w którym zawsze spotykaliśmy się po tym wyścigu. Jak dotąd żaden z nas nie przyjechał przed Ryśkiem i to on zawsze czekał na nas. Ale tym razem go nie było. Zaczęły się nerwy. Podjechaliśmy do dyrektora wyścigu, który potwierdził, że była kraksa i prawdopodobnie wśród poszkodowanych jest Szurkowski. Jednak to jeszcze nic pewnego. Pomaga nam policja, która ustala, że Szurkowski został odwieziony do szpitala. W kraksie brało udział chyba 12 kolarzy, więc nie było to łatwe do ustalenia. Informacja o Ryszardzie jest jednak mało konkretna. Nie wiemy dokładnie, co się stało, i nie wiemy, do jakiego szpitala go zawieźli. Tymczasem dojechał Tomek. Wreszcie policja podaje nam nazwę szpitala, ale nadal nie mamy informacji, jakie obrażenia odniósł Rysiek. Ochrona danych osobowych działa. Na nic nasze prośby i koszulki z napisem TEAM SZURKOWSKI. Koledzy z drużyny nie mogą być informowani o szczegółach stanu zdrowia pacjenta.
Robimy krótką naradę. Informujemy o wszystkim Iwonę i ustalamy, że jedzie z Beatą i Kaśką do szpitala, a my jak najszybciej wracamy do domu na rowerach, przebieramy się, wskakujemy do samochodu i też ruszamy do szpitala. Gdy jedziemy już samochodem, dzwoni Iwona, że w tym szpitalu nie ma pacjenta o nazwisku Szurkowski. Jesteśmy niedaleko biura wyścigu, bo to akurat po drodze. Po nas jechały grupy zawodowe i przystanęliśmy obok ekipy Bora-Hansgrohe. Ktoś z tego teamu zaczął nam pomagać w ustalaniu, co się mogło stać z Ryszardem. Wreszcie mamy informację, że faktycznie karetka jechała do szpitala, o którym poinformowała policja, ale lekarz w trakcie jazdy zadecydował o zmianie i zawieźli Ryśka do kliniki neurologicznej. Zaczęło to źle wyglądać. Oczywiście pojawiły się jeszcze większe nerwy i rosnący stres. Jedziemy do Uniklinik Köln. Jesteśmy już wszyscy razem i zaczynamy poszukiwania Ryszarda. To cały zespół szpitali o różnych specjalnościach, rodzaj kampusu, i nie tak łatwo było trafić na oddział intensywnej terapii. Przychodzi lekarz i mówi, że z tej kraksy mają trzech kolarzy. Nie znają ich nazwisk (koszulki z numerami i nazwiskami były już w karetkach porozcinane), ale podaje mniej więcej wiek: 25 lat, 25–30 lat i 55 lat. Nic nie pasuje, bo Rysiek to przecież 70-latek. Podaje szczegóły ubioru i wtedy ustalamy, że ten 55-latek to Ryszard. Lekarz ustalił wiek na podstawie budowy fizycznej Ryśka. Idealna sylwetka i umięśnione nogi wprowadziły medyka w błąd. Twarzy Ryszarda nie widział, bo to już wtedy był człowiek bez twarzy. Od niego dowiadujemy się, że podczas kraksy uderzył twarzą w asfalt i uszkodził kręgosłup. Jest sparaliżowany. Zrobiło nam się słabo, pojawiły się łzy i kompletny paraliż psychiczny. Okazało się, że doktor jest anestezjologiem i że za moment zaczyna się operacja, która będzie trwała cztery–pięć godzin. Dopiero po operacji będzie mógł udzielić dokładniejszych informacji. Czekamy. Godziny mijają jak dni. Około 20.00 przychodzi lekarz i mówi, że prawie pięciogodzinna operacja miała na celu ustabilizowanie podstawowych funkcji organizmu i uwolnienie stłuczonego rdzenia kręgowego od ucisku połamanych kręgów i krwotoku. Uszkodzenie rdzenia może doprowadzić do porażenia mięśni oddechowych i tym samym do uduszenia. Diagnoza jest wstrząsająca. Uszkodzony rdzeń, połamane kręgi, porażenie czterokończynowe, połamane wszystkie kości twarzy. W tym momencie nie można nic więcej powiedzieć, ale na koniec lekarz dodał, że nie widział tak silnego organizmu i że na wtorek zaplanowali kolejną operację kręgosłupa, która ma na celu zrekonstruowanie uszkodzonych kręgów. Około 22.00 wróciliśmy do domu. Nikt nie mógł spać ze stresu i zmęczenia. Rozmawialiśmy. Nie dopuszczaliśmy myśli, że Ryszard będzie sparaliżowany, że nigdy już nie wsiądzie na rower. Odrzucaliśmy tę perspektywę na wszystkie sposoby i odganialiśmy czarne myśli. Wierzyliśmy, że po wtorkowej operacji będzie lepiej, że z tego wyjdzie.
Kolejna operacja trwała ponad osiem godzin i udała się. To jednak tylko oznaczało, że plan został skutecznie zrealizowany i zrekonstruowano mu kręgi. Teraz można było jedynie czekać. Jak się dowiedzieliśmy, musi ustąpić obrzęk rdzenia, a to może potrwać i dwa miesiące. W tym okresie nic konkretnego się nie wydarzy i nie można też prowadzić intensywnej rehabilitacji. Ryszard był bardzo słaby, a czekała go za dwa–trzy tygodnie rekonstrukcja twarzy. Szczęka dolna była złamana w ośmiu miejscach, ubytek wargi, uszkodzona górna szczęka wraz z podniebieniem, popękane kości policzkowe i łuki brwiowe, a nos przypominał mozaikę kości i chrząstek. Nie mógł jeść, pić, mówić… Nic nie mógł. Operacja twarzy też trwała ponad osiem godzin. Przez kolejne dwa tygodnie Rysiek miał sklamrowane szczęki i unieruchomioną twarz. Trzeba było poczekać, aż wszystko się zrośnie. Musiał strasznie cierpieć.
Siódmego lipca lecę z Kaśką do Dortmundu i potem jadę kolejką do Herdecke, gdzie Rysiek przebywa w klinice rehabilitacyjnej. Pod koniec czerwca opuścił oddział intensywnej terapii w klinice uniwersyteckiej i rozpoczął ćwiczenia w nowym ośrodku. Pierwsze ruchy jednym palcem, potem drugim. Jest bardzo słaby, ale wygląda lepiej. Twarz się wygoiła i chyba nawet odmłodniał. Podczas tej wizyty dowiaduję się, że Ryszard myśli o rehabilitacji w Polsce. Bardzo mnie to zaniepokoiło. W 1990 roku założyłem z przyjaciółmi stowarzyszenie charytatywne Lions Club Poznań 1990. Członkami zostali ludzie biznesu, sztuki, kultury, lekarze, prawnicy. Mieliśmy większe możliwości od przeciętnego zjadacza chleba i postanowiliśmy robić coś dla dobra innych. Motto stowarzyszenia brzmi WE SERVE, czyli „służymy”. Na początku zajęliśmy się dziećmi z niedowładem psychoruchowym i od blisko 30 lat mamy do czynienia z rehabilitacją neurologiczną. Rysiek bywał na naszych spotkaniach i wiedział, że mamy doświadczenie właśnie w takich przypadkach. Powiedziałem mu, że w Polsce nie ma dobrych ośrodków NFZ, bo po prostu nie ma na to pieniędzy. W jego przypadku w grę wchodził prywatny ośrodek rehabilitacyjny, ale to kosztuje nawet kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie. Powiedziałem, że trzeba sprawę upublicznić, zrobić akcję charytatywną, zebrać fundusze i załatwić rehabilitację na najwyższym poziomie. Nie chciał o tym słyszeć. Dogadał się ze swoim znajomym, jak to określił, kolegą od tenisa, który jest dyrektorem ośrodka STOCER w Konstancinie. Pan doktor podczas rozmowy telefonicznej bardzo dużo Ryśkowi obiecał i tym samym utwierdził go jeszcze mocniej w decyzji o opuszczeniu niemieckiej kliniki. Byliśmy w Herdecke kilka dni. Oczywiście spotkaliśmy się z Beatą i Tomkiem, bo Kolonia jest niedaleko. Przyjechał też Clemens. Ósmego lipca miałem urodziny, poszliśmy do knajpy. Długo rozmawialiśmy o Ryszardzie i wszyscy byliśmy zgodni, że nie powinien być transportowany do Polski. Stało się jednak inaczej.
Pod koniec lipca dowiaduję się, że na początku sierpnia Ryszard opuszcza szpital na własne życzenie i że jeden z jego kolegów pomógł załatwić samolot sanitarny. W ocenie wąskiego grona przyjaciół, które wiedziało o wypadku, było to wielkie nieporozumienie. Można było tego samolotu tak szybko nie załatwiać i tym samym przedłużyć jego pobyt w Niemczech. Ale cóż, Rysiek w pierwszych dniach sierpnia jest już w Konstancinie. Po pierwszych dziesięciu dniach zorientowałem się, że obietnice pana doktora, a rzeczywistość to dwie różne sprawy. Zaczynam od zbilansowanej diety, czyli organizuję Ryszardowi takie pożywienie, żeby jego organizm otrzymywał odpowiednią ilość składników odżywczych, które są niezbędne do zaspokojenia potrzeb żywieniowych. Ośrodek nie ma tego w ofercie, a w przypadku Ryśka prawidłowe odżywianie jest konieczne. Specjalistyczna firma codziennie dostarcza mu pięć posiłków, ale po kilku dniach otrzymuję wiadomość, że dyrektor szpitala zabrania ich przywożenia o zbyt wczesnej godzinie. Powodem jest dzwonek przy drzwiach, który głośno dzwoni i może obudzić pacjentów. Dopowiem tylko, że portiernia jest oddalona od szpitala, ale tam też nie wolno zostawić posiłków. Musimy zapłacić firmie dodatkowe 900 złotych miesięcznie i kierowca przywozi pakiet po 7.00.
Rehabilitacja to 90 minut dziennie przed południem od poniedziałku do piątku. Resztę czasu Rysiek ogląda sufit lub telewizję, oczywiście jak zapłaci. Od 12:30 w piątek do 11.00 w poniedziałek nie ma fizjoterapeuty i nic się nie dzieje. Można zwariować. Nie ma najmniejszej szansy na załatwienie dodatkowej rehabilitacji w czasie popołudniowym i podczas weekendu. Takie jest stanowisko dyrekcji szpitala. Koniec kropka.
Już wiem, że Ryszard źle trafił. Nie tak to miało wyglądać. Najbliższe grono przyjaciół podziela moje stanowisko. Rehabilitacja neurologiczna to bardzo specyficzna rehabilitacja. Optymalne efekty można uzyskać tylko poprzez prowadzenie jej przez wielospecjalistyczny zespół rehabilitacyjny, w skład którego wchodzi fizjoterapeuta, neurolog, ortopeda, internista, kardiolog, diabetolog, okulista itd. i który jest koordynowany przez lekarza specjalistę. Podstawą jest skomplikowany proces usprawniania chorych (ćwiczenia fizyczne), w którym wykorzystuje się metody tradycyjne, specjalistyczne metody kinezyterapeutyczne, metody relaksacyjne oraz coraz szerzej wprowadzane metody instrumentalne (wykorzystanie przyrządów i aparatury). Metody są dobierane indywidualnie w przypadku każdego chorego, a efekty ich stosowania i ewentualne powikłania są stale oceniane i weryfikowane przez lekarza oraz fizjoterapeutę.
Nie mogłem jednak niczego dowiedzieć się od Ryszarda na temat programu rehabilitacji. Po prostu nic nie wiedział, ponieważ nikt go o tym nie informował. Dziwne. Poza tym ośrodek preferował metody tradycyjne i był wręcz przeciwny wprowadzaniu nowoczesnych sposobów leczenia. W wywiadzie udzielonym przez dyrektora Stołecznego Centrum Rehabilitacji w Konstancinie-Jeziornie STOCER, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej”, przeczytaliśmy nagłówek: „Małe szanse, że Ryszard Szurkowski będzie chodził”. Porażający tytuł i porażająca diagnoza, skazująca Ryszarda na wózek inwalidzki, a przecież był to dopiero czwarty miesiąc rehabilitacji. Dyrektor ośrodka zwraca w wywiadzie uwagę, że treningi od dwóch do trzech godzin dziennie są wystarczające, a sam realizuje treningi 90-minutowe przez pięć dni w tygodniu. To bardzo duża różnica, której nikt do dzisiaj nie wyjaśnił. Ryszard nie wiedział o tym artykule i wypowiedzi dyrektora szpitala. Pewnie gdyby go przeczytał, byłby to dla niego szok. Tym bardziej że dyrektor szpitala był u niego dwa razy w ciągu dwóch i pół miesiąca pobytu. Jak na znajomego, niezbyt często. Ryszard czuł coraz większe zniechęcenie do tego miejsca. Myślał nawet o rehabilitacji w domu, co oczywiście było wyjątkowo głupim pomysłem. Namawiałem go cały czas, żeby zechciał spróbować nowoczesnych metod leczenia w innej klinice, prywatnej i nowoczesnej. Wiem, jak zorganizować taką akcję charytatywną, a nasze stowarzyszenie Lions Club Poznań 1990 to profesjonalnie zorganizuje i zabezpieczy leczenie od strony finansowej. I tu przytoczę ponowny komentarz dyrektora ośrodka: „Podważam sens tak kosztownej przeprowadzki – taki ruch to przesada. Koszty leczenia są olbrzymie, a ja jestem sceptycznie nastawiony do tych wszystkich nowych urządzeń. Egzoszkielet (przenośny, biologiczny, sterowany komputerowo szkielet, urządzenie do reedukacji chodu) może pomóc, ale maszyna nie zastąpi ćwiczeń samego człowieka”. Wszyscy wiedzieliśmy, że Ryszard musi ćwiczyć, ale nie wykluczaliśmy próby zastosowania nowoczesnych metod. Ryszard jednak cały czas tkwił przy swoim – całkowita tajemnica o kraksie i jego stanie zdrowia. A to bardzo utrudniało jakąkolwiek pomoc.
O wypadku wiedzieli Staszek Czaja i Romek Cieślak. Planujemy odwiedziny w ostatni weekend października. W piątek przyjeżdża do mnie ze Szczecina Romek, wsiadamy do mojego samochodu i ruszamy do Konstancina. Staszek wyjeżdża z Dębicy. Spotykamy się późnym popołudniem w hotelu. Przychodzi również Leszek Kuźniak i Szymek Krotosz, którzy znają sprawę od początku. Robimy naradę. Jesteśmy wszyscy tego samego zdania, że sprawę należy upublicznić, nawet jeśli Ryszard tego nie chce. Ja od dłuższego czasu byłem w kontakcie z ośrodkiem w Kamieniu Pomorskim, który należy do najlepszych w Polsce, a coraz częściej przyjeżdżają tam pacjenci z Europy. Naprawdę światowy poziom rehabilitacji. No tak, ale nie zawieziemy tam przecież naszego przyjaciela bez jego akceptacji.
Siedzimy, myślimy, kombinujemy. Nazajutrz sobota 27 października, za cztery tygodnie wypiszą Ryszarda ze szpitala. Co dalej? Przecież rehabilitacja w domu to koniec szans na poprawę jego zdrowia. Rano idziemy do Ryśka i maglujemy wszystko od samego początku. Jeszcze raz przedstawiam mu koszty leczenia w domu, które oscylują w granicach 25 tysięcy złotych: 24-godzinna pomoc to trzy wykwalifikowane osoby, fizjoterapeuta lub nawet dwóch, specjalista ustalający program rehabilitacji, konsultacja neurologiczna, ortopedyczna, internistyczna, urologiczna, dieta zbilansowana, sprzęt do rehabilitacji i jeszcze wiele, wiele innych rzeczy. Kwota jest i tak wysoka, dlatego należy brać pod uwagę wyłącznie leczenie w prywatnej klinice. Ryszard do 12.00 tylko słucha. Z Romkiem i Staszkiem, mówiąc językiem kolarskim, idziemy po zmianach i wałkujemy temat do 13.00.
I wtedy zdarzył się pewien incydent, który wpłynął na sposób myślenia Ryśka. Powiedział: „Działamy. Podajcie informację do mediów”. Czekałem na to od miesięcy, ale nie tylko ja. Staszek i Romek też czekali, podobnie jak grupka przyjaciół. Tak jak wcześniej wspomniałem, o wypadku wiedziało niewielu ludzi. Sam się dziwiłem, że udało się to tak długo utrzymać w tajemnicy.
Po wypadku Ryszard Szurkowski miał znakomitą opiekę zdrowotną
Wiedziałem, że ten przełom nastąpi, i miałem opracowany plan działania. Postanowiliśmy, że dajemy sobie tydzień na przygotowanie akcji, którą zaplanowaliśmy na 6 listopada. Podstawową informacją miał być artykuł Krzysia Wyrzykowskiego, któremu razem z Tomkiem Derejskim opowiedziałem ze szczegółami o wyścigu i kraksie w Kolonii. To był dobry pomysł, ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę, że w dniu upublicznienia informacji o tym zdarzeniu pojawią się tysiące pytań i dlatego – żeby nie opowiadać każdemu tego samego – załączałem w e-mailu ten artykuł. Pierwszy telefon zadzwonił około 7.00, a potem dzwonił już non stop. Startowałem z Ryszardem w tym wyścigu i jednocześnie reprezentuję Stowarzyszenie Lions Club Poznań 1990, które prowadzi akcję, a na stronie internetowej jest mój telefon i e-mail. Stacje radiowe, telewizyjne, gazety – wszyscy chcieli mieć informacje i zdjęcia z wyścigu. Niesamowity młyn. Jedni odjeżdżali, drudzy przyjeżdżali, i tak do wieczora. Telefon podłączony cały czas do ładowarki, a w laptopie ponad dwa tysiące maili. I tak przez kilka dni. Ale właśnie tego wszyscy chcieliśmy. Dzwonili koledzy kolarze z pretensjami, że nic wcześniej nie powiedziałem. Rozumiem to, ale cóż – umowa z Ryśkiem była taka, a nie inna. Do początku stycznia 2019 roku, czyli przez dobre
2 miesiące, odbierałem minimum 20–30 telefonów dziennie w sprawie jego stanu zdrowia, numeru konta, organizacji akcji charytatywnych, weryfikacji informacji o zbiórce pieniędzy i wielu, wielu innych. E-maile liczyłem do około pięciu tysięcy, potem już nie. Na wszystkie starałem się odpowiedzieć, przynajmniej wstawiając w odpowiedzi „Dziękujemy w imieniu Ryszarda Szurkowskiego”.
Zrobiliśmy to. Cel został osiągnięty. Ryszard opuścił ośrodek STOCER 19 listopada, a my zebraliśmy odpowiednią kwotę, żeby zabezpieczyć mu dalszą rehabilitację w prywatnej klinice neurologicznej. Teraz stoimy na trasie tego najtrudniejszego wyścigu w jego życiu. Wspieramy go i trzymamy kciuki, żeby minął linię mety jak najszybciej i żeby znów, tak jak kiedyś, zwyciężył. Team Szurkowski czeka na swojego lidera.
Krzysztof Kozanecki