Читать книгу Markiza Pompadour - miłośnica królewska - Leo Belmont - Страница 18

Rozdział XV. Podsłuchana rozmowa.

Оглавление

Latude wytężył oczy i uszy, zająwszy miejsce na krześle, postawionem na stole przy szparze, otwierającej widok rozległy z góry na izbę zajezdną, w której znalazły się o tej porze tylko dwie osoby — na skutek spotkania się ekstra-poczty z prywatnym faetonem. Subtelnej, chudej twarzy Woltera, liczącego naówczas lat blisko 55, jak i energicznej, ale bladej i mizernej, z roziskrzonemi oczyma twarzy młodszego o lat dwadzieścia Diderota — nie mógł Latude wyraźnie postrzegać w ubogiem świetle izby gościnnej, zwłaszcza, że obaj interlokutorzy pochylili się ku sobie głowami nad rychło zastawionym stołem: Diderot, odwrócony doń tyłem, Wolter z pobródkiem opartym na ręce, lub przesłaniający twarz żywą gestykulacją palców. Wolter, starszy, miał poufały ton mistrza pobłażliwie zwracającego się do kochanego ucznia, Diderot — mimo czci dla wielkości nauczyciela, posiadał wybuchowe tony wyzwolenia genialnej młodości z pod ciężącego autorytetu.

„Dokąd wybierasz się, m istrzu?” spytał młodszy. „Bo wspominając przeszłość, zapomnieliśmy o teraźniejszości, jakby hołdując tej myśli, że teraźniejszości wcale niema, gdyż ciągle ucieka w przeszłość.

„A Przeszłości niema, bo już uciekła!” uśmiechnął się Wolter. „I przyszłości niema, bo jeszcze nie nadeszła”.

„Nie! Przyszłość jest zawsze, bo będzie!” zawołał płomiennie Diderot.

„Dla was, młodych... My, starzejący się, żyjemy w przeszłości,” rzekł smutnie Wolter. Ot, jadę rozerwać się nieco... kędy oczy poniosą... Może w Genewie... rozmyślając w drodze o świeżo zmarłej pani de Chatelet. Wiesz o tem?”

„Wiem..”.

„No, to nie mówmy o tem. Ranę świeżą koi tylko milczenie. A ty dokąd, Diderot?”

„Zawezwano mnie do kancelarji szefa policji. Mam się wytłómaczyć z powodu mojej Londyńskiej książki. To może pachnąć Bastylją”.

„I dlatego śpieszysz ekstra-pocztą?”

„Ba! Niebezpieczeństwu wolę rychlej spojrzeć w ślepia. Tak radził mi stryj, człowiek doświadczony, u którego bawiłem na wsi”.

„Doświadczenie ma wartość tylko u ludzi mądrych. Lękam się, że twój stryj jest głupi, że nie doradził ci wyjazdu do Szwajcarji”.

„Mniejsza o to! Jestem ciekaw Bastylji, którą pan poznałeś, Wolterze”.

„Ta znajomość nie jest ponętna i dłuży się czasem tylko za wolą jednej strony”.

„Ba! zobaczę... zresztą na podróż do Szwajcarji nie mam. Stać mnie tylko na ekstrapocztę do... Bastylji. Tam znajdę darmowe mieszkanie!” śmiał się młodzieniec.

„Lekkomyślność czasem jest proroczą,” rzekł Wolter z powagą.

Obaj igrali myślą. Pewnikiem było to, że Diderot miał po przybyciu do Paryża być zaaresztowany i przesiedzieć w Bastylji rok cały za swoje „Listy o ślepcach”.

Przez chwilę milczeli. Wolter ozwał się pierwszy:

„W każdym razie dam ci dobrą radę, Diderot. Wiesz, skąd jadę?”

„Oczywiście z Paryża?”

„Oczywiście”.

„Cóż tam słychać?”

„Pompadour wygryzła swojego najniebezpieczniejszego wroga — Maurepas!”

„A! wygryzła... Ona wygryzie wszystkich. Słyszałem, że mówiła do Maurepas, zdającego raporty królowi: ,Teraz odejdź pan już, panie Maurepas. Pańska obecność wywołuje u króla żółtą cerę. Dobranoc, panie Maurepas!‘ I król zląkł się, widać, żółtej cery... Ha! ha! ha!... wygryzła”.

„No, chyba tego nie żałujesz... To była nicość, na której poznała się najpierw Pompadour. Jest teraz wszechwładna..”.

„To okropne!”

„Nie okropne, bo właśnie chcę ci doradzić, abyś się do niej zwrócił o protekcję”.

„Nigdy!”

„Czemu nigdy?”

„Wolterze, pytasz jeszcze?!”

„Pytam, bo nie rozumiem..”.

„Ty, mistrzu, który rozumiesz wszystko, tego nie rozumiesz”.

„Właśnie dlatego, że wszystko rozumiem, nie mogę tego zrozumieć. Zawiozłem dziś madrygał pani Pompadour”.

„Madrygał... jej?! Nałożnicy króla i pijawce Francji!”

„Mówisz zbyt szumnie, Diderot. Pozwól, że ci zacytuję mój madrygał dla markizy... w duchu odmiennym. A ty zjedz coś tymczasem, bo zapominasz o zakąskach”.

Ale Diderot odsunął talerz. Nie był w stanie jeść. Wytrzeszczył przerażone oczy, gdy Wolter, zapijając grzane wino, powoli recytował mu swój wiersz.

O, markizo Pompadour!

Ty masz talent podbijania serc,

Brania czarem wrogich Tobie twierdz...

Ty upiększasz miłość, Parnas, dwór!

„Radość wszystkich, skarb Jednego” — rzeki powszechny głos...

Gdybyż wiecznym mógł być taki piękny los!

„Wolterze! Wolterze! Jeżeli to jest polityka, to nienawidzę jej. Przecież to fałsz!... Ty sam mógłbyś napisać coś innego..”.

„I może napiszę — w innej chwili, gdy inaczej podyktuje mi namiętność, ale to, co wówczas napiszę, będzie tak samo prawdą, jak to, co wyrecytowałem teraz”.

„Nie znam się na sprzecznościach!”

„Nie znasz się na życiu!”

„Dlaczego jej dałeś ten wiersz, Wolterze?”

„Zagrzązłeś w fizyce i w medycynie, drogi Diderot, i już nie wiesz, co się dzieje na świecie. Dałem jej to, tak samo, jak poświęciłem jej ,Tankreda‘ — dałem przez wdzięczność, że przywróciła mi łaski dworu, nagrodziła pensją, jako historjografa Francji, dała stopień szambelański i otworzyła mi wrota Akademji Francuskiej”.

„Zatem prywata!”

„Nie jest prywatą popieranie geniuszu Francji... w nas, którzy bez słońca łaski dworu zapadlibyśmy się w bagno ludowej ciemnoty!”

„To trzeba, aby ten lud się podniósł — stał się narodem i prawowitym rozdawcą nagród dla swoich filozofów,” wykrzyknął Diderot, uderzając pięścią w stół.

„Oho!” gwizdnął złośliwie Wolter, „na tej drodze znajdziesz tamę: spotkasz obłudnego klechę, którego cudowne bajki prędzej trafią do prostactwa, niż twoja zawiła wiedza, — spotkasz agitatora, którego pochlebczy symplicyzm rozżegnie lud łacniej, niż twoja uczciwa filozofja. Nie! nie chcę zależeć od Jego Królewskiej Mości — cuchnącego Majestatu Ludu!”

„Więc pochlebiać królom?!”

„Choćby... można to czynić z ironją, na której oni sami się poznają i grzecznie uczestniczą w komedji dla dobra ludu!”

„Nienawidzisz ludu!”

„Diderot! pleciesz głupstwa,” rzekł z nagłą surowością w głosie Wolter. „Ocalam go przed ciemnotą — walczę z potworem, który go pożera. Ale nie jada się ziaren, tkwiących pod mierzwą gleby. Trzeba je wypielęgnować w słońcu oświaty, płynącej ze szczytów społecznych”.

„Które depcą ziarna, jako znieprawiają je fanatycy przesądnej wiary!”

„Z przesądami walczę — wyzysk potępiam... Ale żądam kierownictwa, powolnego podnoszenia nizin. Wulkan niszczy, nie tworzy”.

„Burza oczyszcza powietrze, mości Wolterze!”

„Albo przynosi nowe zarazki dżumy!... Sądziłem, że jesteś mędrszy, Diderot. Pokazywano mi w Paryżu pewnego niemrawego mruka, którego mi nieco przypominasz. Nazywa się... o ile pamiętam — Rousseau. Podobno pisze rozprawę na konkurs, w której dowodzi zepsucia natury ludzkiej przez cywilizację. Błazen!... Po kątach szerzy jakieś teorje polityczne... wizje obłąkańca, warte akurat tego systemu pisania nut, który stara się daremnie sprzedać, gdyż stary system jest stokroć mędrszy. Kluje się w nim choroba umysłowa, która w sprzyjających warunkach może się stać gorączką wścieklizny ludowej. Dowodzi naprzykład, że ,naród trzeba zmusić do wolności‘. Piękna wolność!”

„Ja tego nie powiedziałem. Napisałem przecie kiedyś: ,Król nie jest ojcem, ani synem, ani bratem, ani krewnym, ani przyjacielem. Kim jest? Król — zawsze król. Nawet kiedy śpi!”

„Więc schlebiasz także!”

„Konstatuję tylko fakt istnienia królów śpiących, jak nasz Ludwiczek ,Bien-aimé‘”.

„Na egzemplarzu twego szóstego tomu ,Uniwersalnego Dykcjonarza medycyny‘, który mi nadesłałeś, znalazłem notatkę, napisaną twoją ręką... Przewyższasz nieostrożnością mnie, młody przyjacielu!... Notatka brzmi: ,Czem jest król? Gdyby kapłan śmiał odpowiedzieć, rzekłby: to liktor!‘ Liktor nosił, ,fasces‘ — rózgi! Więc rzekłeś: ,Król-kat‘. Jakże jesteś śmieszny! Ludwik XV. — katem?! Zabawne!”

„Działa przez panią Pompadour!”

„Cóż masz przeciw pani Pompadour?!”

„Co mam?!” Diderot porwał się od stołu.

Jął biegać po obszernej izbie — rozmachiwał rękoma, niby skrzydłami wiatrak, nieomal krzyczał:

„Co mam przeciw niej?... Mam przeciw niej jej cynizm, który uczynił z Króla malowankę na tronie, miast oświeconego władcy, na którego zgodziłbym się z tobą, miłościwy mistrzu! Mam przeciw niej jej szastanie ludźmi i pieniędzmi, które doprowadzi Francję do ruiny i stworzy wulkan ludowy, który prędzej, niż sądzisz, Wolterze, ognistą lawą buntu zniszczy kraj — wywoła powódź krwi! Mam przeciw niej brud jej gniazda rodzinnego, który oprawiono w ramę złota, jak święty obraz! Mam przeciw niej jej nepotyzm — podłość, której się już nikt nie wstydzi”.

„Bezwstyd jest nieśmiertelnością w historji!” przerwał Wolter.

Diderot nie słuchał. Zaperzony krzyczał dalej. Latude na swojem stanowisku drżał wzruszony, oczarowany potęgą tej wymowy, szczerością tego wybuchu, wypowiadaniem myśli, które kryły się lękliwie pod ziemią, tu — w tej izbie szynkownej — brzmiały, jak gromy.

„Mam przeciw niej to, że jej papa, pan Poisson, człowiek skazany na szubienicę, obrasta w piórka, karmi się potem ludzi, zmienionym w złoto, puszy się, jest panem de Marigny z woli córeczki, sytą pijawką, jak ona sama. Ordynarny tłuścioch rozpiera się na pokojach Wersalu, niby krewniak królewski! Słyszałem z pewnych źródeł, że ten exwisielec otrzymał dobra Marigny i 8000 liwrów renty, rzekomą rekompensatę za rzekome błędy justycji! Król podpisał kupno dóbr, wartości 90.000 liwrów, dla tego pana, który bodaj tyleż ukradł, a wziął jako dług... Tak pani Pompadour przywraca honor złodziejom ze swojej krwi dla zasypania ludziom oczu prochem arogancji! Słyszałem, że leniwego Adonisa, braciszka Abla, śle do Włoch celem wypolerowania, aby mu powierzyć stanowisko reprezentanta Francji, opiekuna sztuk, czy może... pierwszego ministra! Co mam przeciw niej?... Że marzy o związkach małżeńskich swojej córki Aleksandryny z jakimś książęciem krwi, bodaj nielegalnym — ale z krwi królewskiej! Poczciwa córa — siostra — mateczka... Ostatecznie konkubina, która zamierza zostać niekoronowaną królową naszej drogiej Francji!”

„Już nią jest!” rzekł mocno Wolter. „I ja nie mam nic przeciw temu”.

Diderot zatrzymał się i utkwił w nim zdziwione oczy... Latude za ścianą tłumił oddech”.

Markiza Pompadour - miłośnica królewska

Подняться наверх