Читать книгу Markiza Pompadour - miłośnica królewska - Leo Belmont - Страница 20
Rozdział XVII. W drodze do sławy.
ОглавлениеLatude obudził się o świcie. Zerwał się z łóżka — był ubrany — wczoraj nie rozbierał się. Niejasno przypomniał sobie jakieś sny czarowne — wzbijał się w nich ku obłokom, przelatywał z gwiazdy na gwiazdę. Noc ta natchnęła go ogromną wiarą w przyszłość — wczorajsze decyzje myśli przed snem aprobował teraz wesołem pogwizdywaniem. Wymknął się z oberży, poszedł spacerem kilka „lieu” w stronę przeciwną Paryżowi i czekał na drodze, siadłszy na kamieniu.
Kiedy usłyszał turkot, porwał się z miejsca. Koń ciągnął truchtem faetonik. Latude przyjrzał się przejeżdżającemu.
„Hola!” zawołał, „zatrzymaj się, Mości Panie de Voltaire”.
Jadący polecił woźnicy zatrzymać się. Był zdziwiony.
Młody człowiek, ubrany z wyszukaną elegancją, zlekka machając spicrutą, zbliżył się do pojazdu i zdjął z niskim pokłonem beret.
„Znasz mnie?”
„Z portretów. Chciałem zobaczyć w oryginale”.
„Z kim mam przyjemność?”
„Człowiek jeszcze bezimienny, w przyszłości sławny, nie mogący podać swego nazwiska w sytuacji przykrej!” mówił młodzian wesoło. „Człowiek, który wybrał się pieszo bez środków do życia w podróż do Paryża, aby w teatrze markizy Pompadour ujrzeć na scenie ,Edypa‘ tragedję wielkiego Woltera”.
„Ależ jej nie grają. Niema jeszcze nikogo godnego tej roli”.
„Może ja nim będę w teatrze pani de Pompadour”.
„Ślepy jesteś, młodzieńcze... Nie dojrzysz drogi... tak wysoko”.
„Właśnie, jako ślepiec, nadaję się do roli Edypa!”
Wolter roześmiał się.
„O cóż panu chodzi?”
„O drobną pożyczkę, bo nie jestem w stanie wędrować dalej pieszo... Zwrócę ją, o ile nie umrę, lub... nie dostanę się na całe życie do Bastylji. Pomóż pan idącemu do szczęścia i do sławy”.
Wolter bawił się szczerze. Wyciągnął sakiewkę, dość nabitą monetami i podrzucił ją:
„Chwytaj szczęście, młodzieńcze. Sława jest zawodna, lub ciernista!”
Powóz ruszył.
Za powrotem Latude ujrzał oberżystę... z miną rozsrożoną. Nie widział go takim jeszcze.
„Panie Latude!” wrzasnął stary, „zadrwiłeś sobie ze mnie! Pytałem pana Woltera... żadnych de Latude’ów niema. Oszuście! Oddam cię w ręce policji. W twojej torbie są kamienie”.
„Milcz, wygo!” krzyknął z dostojeństwem Latude. Jak śmiałeś otworzyć moją torbę?! Są w niej kamienie... drogocenne, na których wartości się nie znasz... Nie wiesz, z kim mówisz. Masz tu, chciwcze!..”.
I wysypał na ladę kilka złotych sztuk.
„Reszty nie trzeba!”
Gringalet otworzył oczy ze zdumieniem. Schylił się tak kornie, że omal łbem nie uderzył o ladę.
„Kiedy poczta będzie przejeżdżać, zamów miejsce dla mnie... i przyjdź zapukać. Zniesiesz mi rzeczy. Nie! — nie potrzeba — zostaną pod twoją opieką. Ale odpowiesz mi za nie głową... I odwrócił się z dumą granda”.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Wieczorem tegoż dnia Latude był w Paryżu. Udał się do wydziału korespondencji i oddał jakiś pakiecik z listem do Markizy de Pompadour w Fontainebleau, gdzie, jak się dowiedział, bawiła obecnie. Potem udał się do klubu — pił wiele — i przegrał wszystko złoto, otrzymane od Woltera. Ale nie martwił się bardzo. Zostawił sobie kilkadziesiąt sous na omnibus do Fontainebleau. Przeto sądził, że ma drogę naoścież otwartą do Szczęścia i Sławy!