Читать книгу Sieci widma - Leszek Herman - Страница 11
Rozdział 8
Оглавление8 czerwca, godz. 23.55
Edward pchnął skrzydło drzwi prowadzących na pokład i tym razem wyszedł pierwszy, żeby ocenić siłę wiatru. Przytrzymał drzwi i poczekał, aż Anna wyjdzie za nim. Jak tylko znaleźli się na zewnątrz, od razu otuliło ich rozgrzane powietrze, a lekki wiatr wzburzył włosy Anny. Wciąż jeszcze czuć było wilgoć po niedawnym deszczu, a na pokładzie widać było kałuże. Minęli zawieszoną na wysięgnikach przy burcie szybką łódź ratowniczą i znaleźli się na tarasie, pod gwiazdami z wolna przebijającymi się przez chmury. Z krańca tarasu widać było, dwie kondygnacje niżej, najniższy poziom zewnętrznych pokładów, a dalej było już tylko morze, w którym prom w ciemności żłobił szeroki kilwater.
– Rozpogodziło się. – Edward odetchnął głęboko i oparł się o reling. – Bardzo świeże powietrze. Sam ozon.
– Żeby ci ten ozon tylko nie zaszkodził przypadkiem, bo potem przez tydzień będziesz smarkał i pomstował.
– Nic mi nie będzie. Popatrz, jaki piękny księżyc. To już chyba pełnia.
– Pełnia będzie dopiero za kilka dni.
Anna rozejrzała się wokół siebie. Na rufowym pokładzie było jeszcze tylko kilka osób. Większość pewnie wybrała salę taneczną restauracji i rozpoczynający się właśnie program rozrywkowy. Na drugim końcu tarasu dwie czy trzy pary stały przy relingu i wpatrywały się w horyzont.
– Ten maluch miał doskonałą orientację w przestrzeni. Od razu wiedział, gdzie jest wyjście na zewnątrz.
– Może wcześniej, zanim ich spotkaliśmy, wyglądali tutaj, tylko ojciec stwierdził, że jest za mokro.
– Może – przytaknęła Anna. – Pięknie.
Księżyc rzucał jasne refleksy na wodę, dzięki czemu na horyzoncie można było dostrzec jasną linię oddzielającą morze od nocnego nieba.
– No i chyba już nie żałujesz, że dałaś się namówić na tę podróż?
– Martwię się.
– Czym na miłość boską znowu się martwisz? – Edward spojrzał na żonę ze zniecierpliwieniem.
– Przede wszystkim tym, że zostawiliśmy hotel bez nadzoru. – Anna westchnęła. – No i Igor…
– Co ty znowu chcesz od tego chłopaka?
– Boję się, że on się stoczy.
– Co takiego?! Czy ty na głowę upadłaś?!
– Dla ciebie to nigdy nie ma żadnych problemów, a nasz syn tymczasem nie wiadomo co i gdzie robi.
– Wyjechał z przyjaciółmi do Danii czy tam do Londynu. Co ma niby robić? Pewnie dobrze się bawi.
– No właśnie! – Anna spojrzała na męża z wyrzutem. – Sam nie wiesz, czy do Londynu, czy do Danii. Od kilku miesięcy stale do tego Londynu czy Danii jeździ. A jego firma? Kto ją prowadzi? Przecież on ma jakieś terminy, projekty? W końcu ktoś go do sądu poda.
– Boże, kobieto! Do jakiego sądu? Skoro jeździ, to widać wie, co robi.
– A ja się zaczynam bać, że ten jego przyjaciel Johann naprawdę ma na niego zły wpływ.
– To porządny chłopak jest. Mam ci przypomnieć, jaka byłaś wniebowzięta, kiedy się dowiedziałaś, że jego ojciec, lord Charles Francis William, hrabia Carley, jest dwieście siedemdziesiąty czwarty w kolejce do angielskiego tronu? Całą gminę postawiłaś na nogi przed jego przyjazdem.
– Dwieście siedemdziesiąty trzeci. No właśnie o to mi chodzi.
– O co?!
– To są potwornie bogaci ludzie. Światowi. Oczywiście to bardzo miłe z ich strony, że zapraszają Igora i w ogóle. Bardzo miłe, nie przeczę. Ale co będzie, jak Igor przez to wszystko, przez takie światowe życie wpadnie w kłopoty? To co wtedy? Zaniedba swoją pracę. Z czego będzie spłacał ten swój absurdalny strych, na który nie można wejść bez obawy, że człowiek zawału dostanie?
– Skąd ci takie rzeczy przychodzą do głowy? Ja nie wiem…
– Dopiero co się rozwiódł z Dorotką…
– Dopiero co? Kilka dobrych lat już upłynęło.
– No właśnie! Tym bardziej! Młodzi ludzie teraz są tacy niekonsekwentni. Nie walczą o nic. Związek to dla nich ślub od pierwszego wejrzenia, a potem żadne nie chce ustąpić ani na krok. A małżeństwo to same kompromisy, to umiejętność rezygnacji ze swoich planów, jeśli…
– Z jakich ty niby planów dla mnie zrezygnowałaś?
– Oj, tam! Nie mówimy o nas, tylko o młodych.
– No przecież sama mówisz, że to młodzi ludzie nie potrafią rezygnować ze swoich planów, więc ty chyba z jakichś zrezygnowałaś.
– Nie łap mnie za słówka! My to sobie na razie jedziemy na cały miesiąc do Szwecji…
– Na trzy tygodnie.
– Czyli prawie miesiąc. A tymczasem nasz syn się stacza.
Edward oparł się o reling i pokręcił głową z rezygnacją.
– Jakie ty głupoty wymyślasz.
– Może on po tym rozstaniu z Dorotką jeszcze się nie może pozbierać?
– Toż przecież jest ta dziennikarka! Jak jej tam? Paulina!
– No właśnie! – Anna spojrzała na męża triumfalnie. – Sam widzisz!
– Co widzę?
– Jest dziennikarka, a on tymczasem jak nie w Londynie, to w tej cholernej Danii. I jak on ma cokolwiek zbudować? Co z tego ma niby być? Dziewczyna w końcu się zniechęci i znajdzie sobie jakiegoś innego, bardziej ustatkowanego, absztyfikanta.
Edward westchnął ciężko i opuścił głowę.
Przez chwilę stali w milczeniu, wpatrując się w niknący w mroku za promem pas białej piany.
– W tym Londynie to właściwie teraz jest godzinę później czy wcześniej? – Anna spojrzała na zegarek na ręce. – Nigdy nie mogę tego zapamiętać.
– Godzinę wcześniej.
– Czyli tam nie ma jeszcze jedenastej. – Anna sięgnęła do torebki.
– Obiecuję ci, że jeśli wyjmiesz komórkę, żeby zadzwonić do Igora, to ci ją wyrwę i wyrzucę za burtę!
– Zwariowałeś chyba? – Anna spojrzała na męża podejrzliwie.
Mina Edwarda świadczyła jednak, że był do tego zdolny.
– Pomijając nawet kretyństwo telefonowania do Igora o tej porze, to wiesz, ile za to połączenie zapłacimy? Dom trzeba będzie sprzedać!
*
Ewa delikatnie przejechała po ustach błyszczykiem, a następnie zakręciła go i schowała do kosmetyczki. Spojrzała dyskretnie na stojącą obok niej Kamilę. Do kabiny z Łukaszem dotarli prawie równocześnie z jego kuzynką i jej chłopakiem. Tym samym plan wzięcia wspólnego prysznica stał się nieaktualny. Z łazienki dochodził teraz łoskot uderzającej o kabinę prysznica wody i mruczenie Łukasza, który najwyraźniej usiłował przypomnieć sobie słowa jakiegoś aktualnego przeboju. Na szczęście w mikroskopijnym korytarzyku było lustro i mogły teraz poprawić sobie z Kamilą makijaż.
– Słuchaj… – Ewa przeczesała włosy i niby przypadkiem spojrzała w kierunku pokoju. Patryk leżał rozwalony na łóżku i czytał jakąś gazetę.
– Tak? – Kamila była akurat w fazie niezwykle precyzyjnej rekonstrukcji obrysu ust za pomocą łososiowej konturówki, więc nie spojrzała nawet na koleżankę.
– Poznałaś tę byłą dziewczynę Łukasza? – Ewa miała nadzieję, że jej pytanie zabrzmiało zupełnie neutralnie.
Kamila na chwilę utkwiła w niej spojrzenie, po czym powróciła do swojego zajęcia.
– Nie. Nikt z nas tutaj jej nie poznał. Łukasz chyba nie traktował jej na tyle poważnie, żeby przedstawiać ją komukolwiek.
Ewa przez chwilę rozważała w myślach tę odpowiedź. Czy fakt, że ją przedstawił, coś znaczył w związku z tym, co usłyszała? Chociaż właściwie nie musiał jej przecież przedstawiać, poznali się na imprezie, mieli wspólnych znajomych. Bartka i Dawida znała od dawna.
– Wiem, że była trochę od niego starsza. Ot, taka przygoda. – Kamila skończyła z konturówką i sięgnęła po szminkę. – A czemu pytasz właściwie?
Ewa wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.
– Bez powodu. Zastanawiałam się, dlaczego nigdy o niej nie mówi.
– Bałaś się, że była na tyle ważna, że nie chce o niej rozmawiać? Że ma jakąś traumę?
– To chyba wtedy mówiłby o niej bez przerwy?
– Wspominatoza? Faceci chyba trochę inaczej to przechodzą. – Kamila sięgnęła po chusteczkę i ostrożnie ściągnęła z ust nadmiar szminki. – Możesz być raczej spokojna, to nie była jakaś szczególnie ważna historia. Przynajmniej dla niego.
W tym momencie otworzyły się drzwi i z łazienki wyszedł przepasany białym ręcznikiem Łukasz. Drzwi zasłoniły Ewę i Kamilę, odgradzając je od reszty pomieszczenia.
– Dżinsy i biały T-shirt, co? – Sięgnął do plecaka i spojrzał pytająco na Patryka.
– Mnie się pytasz? – Patryk nawet nie oderwał wzroku od gazety. – Ja się nie zamierzam w ogóle przebierać.
– Flejtuch – rzuciła z uśmiechem Kamila, wychodząc zza drzwi kabiny. – Włóż lepiej koszulę. Zabrałeś chyba jakąś? – Spojrzała na kuzyna.
– Zostanę przy T-shircie, tylko wezmę ten z nadrukiem. – Podrapał się w głowę. – Chociaż może rzeczywiście biała koszula…
– Chłopaki tu przyjdą? – Ewa usiadła na brzegu łóżka, obrzucając spojrzeniem mięśnie Łukasza, które akurat znikały pod bielą koszuli.
– Jak nie zasnęli już gdzieś na górze, to pojawią się pewnie dopiero na imprezie. – Kamila rozpuściła upięte tymczasowo włosy i zaczęła je rozczesywać.
– Mam panaceum na sen. – Łukasz triumfalnie wyciągnął z plecaka małą plastikową torebeczkę.
– Wwiozłeś to na prom? – Ewa spojrzała na niego z niedowierzaniem.
Kamila przestała rozczesywać włosy i utkwiła spojrzenie w kuzynie.
– Chyba ci odbiło! Wieźliśmy to od Poznania? W trzech miejscach po drodze stały gliny.
– Nie histeryzuj siostra. To bardzo dobra trawa. Będziemy się zajebiście bawić.
– A potem powypadamy za burtę. Wykluczone! Masz to natychmiast schować!
– No weź…
– Ja nie żartuję.
– Ona ma rację! – Ewa patrzyła z niepokojem na małą torebeczkę, wypełnioną suchymi, zielonkawymi fusami. – Poza tym tutaj nie ma okien, ktoś to poczuje i będziemy mieć kłopoty.
– Wypalimy na górze. Jak ktoś się napatoczy, to zawsze się zdąży wypierdzielić za burtę.
– Łukasz!
– Oj, dobra, dobra. – Łukasz pokręcił ze złością głową i wrzucił torebeczkę do swojego plecaka. – Nudziary.
Kamila postukała się palcem w czoło, odwróciła i podeszła do lustra.
– Wiesz, co się dzieje z twoim mózgiem, jak stale tak jarasz?
– Jakie stale? Ostatnio to paliłem dwa miesiące temu.
– To wystarczy. A te twoje napady agresji to myślisz, że skąd się biorą?
– Gówno, nie napady agresji. Ty jesteś, kurwa, bardziej agresywna ode mnie.
– No właśnie widać.
– Dobra! Koniec! – Ewa postanowiła stłumić w zarodku kolejną rodzącą się awanturę i zdecydowanie wstała. Obciągnęła wąską sukienkę i spojrzała na Łukasza.
– Zaraz będzie północ. Zbierajmy się, bo potem nie znajdziemy wolnego stolika.
*
Aleks stała przed lustrem i wpatrywała się w swoje odbicie. Skromna ciemnozielona sukienka w odcieniu szmaragdowym była tłem dla jej wzburzonych rudych włosów. Gdyby ściągnęła je mocno na karku, to ta stylizacja pasowałaby wręcz do biura czy na jakieś oficjalne spotkanie, ale teraz wyglądała tak, jak powinna. Dokładnie. Nie chciała nic nadmiernie krzykliwego. Z kolorem jej włosów łatwo byłoby to osiągnąć granatem albo kremową bielą, ale właśnie tego starała się uniknąć.
Skromnie, elegancko, doskonale. Wiedziała, że szmaragdowa sukienka w ostrych światłach rozjarzy się, podkreślając jej włosy tak, że trudno będzie od niej oderwać wzrok. Jeśli jednak nie będzie chciała, żeby zwracano na nią uwagę, to z boku, poza parkietem, jest w stanie wtopić się w tło i być niezauważalna.
Tę sztukę kobiecej manipulacji Aleks opanowała w stopniu mistrzowskim, do tego dochodziła wiedza na poziomie olimpijskim na temat makijażu. I co? I nic.
W wieku dwudziestu dziewięciu lat, gdy większość jej koleżanek miała już plany na resztę życia, stałych partnerów, chłopaków, mężów, ona znalazła się w ślepej uliczce.
Oczywiście zdawała sobie sprawę, że trochę przesadza i że jej samopoczucie jest ściśle związane z aktualnym stanem psychicznym i kontekstem, ale nie zmieniało to faktu, że patrząc na swoje oszałamiające odbicie w lustrze, widziała desperatkę, kobietę, która za chwilę wejdzie w wiek jakiegoś pieprzonego kuguara czy innej pumy i oglądać się za nią będą jedynie nieopierzone kurczaki z liceum albo agresywne, pocieszne wilczki kończące właśnie jakąś akademię fizyczną czy inne wychowanie techniczne. Faceci przed czterdziestką, w znakomitej większości, jeśli tylko na nią spojrzą, to dostaną tak batem po plecach od swoich zadbanych, wegetariańskich, ale z natury mięsożernych, połowic, że nie będą mogli przez miesiąc położyć się na plecach w swoim własnym łóżku. Tym bardziej, że na małżeńskie harce na jeźdźca będzie miesięczne embargo.
Aleks westchnęła. Sfrustrowana? Oczywiście, że jest sfrustrowana. Wszystkim! Tym, że się tutaj znalazła w takiej roli, tym, że musi walczyć o to, co innym przychodzi ot tak, od niechcenia, i zbliżającymi się nieuchronnie trzydziestymi urodzinami.
Zawsze w życiu stosowała się raczej do zasad pozytywnego myślenia. Stawała przed lustrem, wyliczała sobie swoje liczne zalety i powtarzała w duchu, że wszystko się uda. Robiła to zawsze z takim przekonaniem, że rzeczywiście się udawało.
Potęga autosugestii i afirmacji.
Rok temu też tak myślała, zaraz po tym, jak go pocałowała, a on jej uległ. Spodziewała się oczywiście jakichś komplikacji, ale, po pierwsze, gwałtowny skok endorfin skutecznie blokował wszelkie obawy, a po drugie, przecież zawsze były jakieś komplikacje.
Sztuka polegała na tym, żeby je usuwać.
*
Urszula wytarła buzię wyrywającego się Kacpra i przewiesiła ręcznik przez ucho trzymadła z nierdzewnej stali. Oczywiście od razu się domyśliła, że Mariusz kupił synowi frytki. Zapach wytłuszczonych rączek małego nie pozostawiał co do tego wątpliwości. Nie zamierzała robić z tego powodu wymówek, postanowiła, że uda tym razem, że niczego nie zauważyła.
Kacper wybiegł z łazienki i z impetem wskoczył na kanapę obok ojca. Uwiesił się na jego ramieniu i po chwili zaczęli się siłować i kotłować. Zawsze uwielbiała na to patrzeć. Mariusz podrzucał Kacpra do góry albo łapał go pozornie w ostatniej chwili, gdy już prawie spadał na podłogę. Zazwyczaj potem maluch był taki spocony, że trzeba było zmieniać mu ubranie, żeby się nie przeziębił.
Spojrzała na zegarek. Właśnie mijała północ. Do Malmö z Ystad jest jakieś sześćdziesiąt kilometrów, które, jeśli Kacper nie pójdzie spać, spędzą jutro przy akompaniamencie jego marudzenia i narzekania. Chyba że tak się zmęczy teraz, że po prostu prześpi jutrzejszą podróż.
Ukucnęła przy stojących obok szafki z telewizorem torbach i zaczęła szukać przebrania dla Kacpra na jutro. Po dzisiejszych perypetiach z kolacją, która wylądowała częściowo na jego spodniach, i teraz tych tłustych frytkach, to, co miał na sobie, nadawało się jedynie do prania.
– Miałeś mi coś powiedzieć. – Spojrzała na męża i pochyliła się ponownie nad torbą. Czuła, jak podnosi się jej ciśnienie.
Mariusz dźwignął Kacpra do góry i posadził obok na sofie.
– Rzuciłem pracę – wypalił bez wstępów.
Zaskoczenie na chwilę zdezorientowało Urszulę. Spodziewała się rozmowy na zupełnie inny temat. Sama nie wiedziała, czy poczuła ulgę, czy wręcz przeciwnie, jest rozczarowana.
– Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz?
– Bo jakbym powiedział ci, zanim to zrobiłem, to zabrałabyś Kacpra i pojechała do mamusi, niby to w odwiedziny, a następnie wróciła uzbrojona w tysiąc powodów przeciwko temu.
– Definitywnie czy to tylko jakaś chwilowa decyzja?
– Bardziej definitywnie już nie można. Tydzień temu byłem u twojego ojca, specjalnie poszedłem do tego jego wielkiego gabinetu, żeby powiedzieć to oficjalnie. Przy okazji powiedziałem mu też prosto w oczy, co o nim myślę.
Urszula milczała. Starała się uporządkować w głowie wszystkie elementy układanki. Miała wrażenie, jakby to był kalejdoskop. Zastanawiała się, jak przy nowym ustawieniu poukładają się wszystkie ich relacje. Wizyty u rodziców, Wigilia… Poza tym wiedziała, że teraz lada dzień powinna się spodziewać telefonu od ojca. Skoro do tej pory nie zadzwonił, to pewnie uznał, że to jakaś chwilowa awaria u Mariusza i po urlopie w Skandynawii wszystko z powrotem wróci do normy. Czy tak było?
Jej uczucia od biedy można było uznać za mieszane. Mariusz pewnie bez trudu znajdzie nowe stanowisko. Po tych kilku latach pracy, najpierw jako inspektor nadzoru, a potem dyrektor techniczny, miał doświadczenie, z którym przyjmą go do każdej firmy budowlanej albo inwestycyjnej. Fakt, że z taką determinacją mówił, że wygarnął ojcu, co o nim myśli, trochę ją niepokoił. Z ojcem się wprawdzie bez przerwy gryźli, więc to chyba nic ani nowego, ani specjalnie groźnego, ale jego odejście z rodzinnej bądź co bądź firmy odczuła trochę tak, jakby i od niej się odsunął.
– Nie uważasz, że jednak trzeba było to omówić? Może…
– Omawianie skończyłoby się tym, co zawsze. Stanęłabyś po jego stronie jak dziewica niepokalana na barykadach reduty.
– Nigdy tak nie robiłam! – Spojrzała na niego z wyrzutem.
– Taa, jasne… – zakpił. – Każda, ale to absolutnie każda próba powiedzenia ci czegoś na temat świętej rodzinnej firmy i Chrystusa deweloperów, czyli twojego tatusia, kończy się płomienną mową obrończą.
– Opowiadasz głupoty! Być może dlatego, że nigdy nie było cię przy tym, jak to ciebie musiałam bronić przed ojcem!
– Bronić?! Według ciebie moja pozycja w tej waszej firmie jest tak marna, że trzeba mnie bronić!?
– Nie to miałam na myśli, dobrze wiesz. Tak jak ty najeżdżasz w kółko na ojca, tak i on robi to samo. Ciągle jestem między młotem a kowadłem.
– Może dlatego, że nie masz własnego zdania. Nie potrafisz zająć żadnego stanowiska.
– Zawsze mam swoje zdanie i dlatego ani ojcu, ani tobie to się nie podoba. Bo i jeden, i drugi wolałby, żebym była ślepo lojalna wobec niego.
– A rok temu? Gdy wycięliśmy park na Niemierzynie, po to żeby postawić tam gówniany pseudoapartamentowiec, miałaś własne zdanie?
– Nie my wycięliśmy. Dobrze o tym wiesz. Zrobił to właściciel działki, zanim ją od niego odkupiliśmy.
– Zaczyna się… – Mariusz uśmiechnął się z pogardą. – Ty naprawdę wierzysz w to, co mówisz? To są bajki, które sprzedaliśmy mediom. Naprawdę nie wiesz, jak to wyglądało?!
Przez chwilę patrzył na Urszulę z niedowierzaniem.
Odwróciła wzrok.
– Podpisaliśmy z nim wstępną umowę na kupno za sporą sumę. Ale w umowie był warunek, że ma „uprzątnąć” działkę – powiedział Mariusz zjadliwie. – Dostał zaliczkę, a umowa w dwóch egzemplarzach wylądowała w szafach pancernych. Po tym, jak wyciął w pień wszystkie drzewa, oba egzemplarze zostały zniszczone i podpisaliśmy nową umowę. Naprawdę tego nie wiedziałaś?
– Spytałam o to ojca wprost! Zaprzeczył! Powiedział, że to oszczerstwa i jeśli jakiś dziennikarz o tym napisze, to go zniszczy w sądzie.
– Nie ma dowodów, bo wylądowały w niszczarce. Ale ja miałem w rękach tę pierwszą umowę!
– Dlaczego mi jej nie pokazałeś?!
– Bo miałem ją tylko przez chwilę w rękach, a zaraz potem wylądowała w szafie pancernej.
– A skąd pewność, że właściciel działki nie wykorzystałby jej przeciwko nam? Pewnie ją zeskanował.
– Bo była tak skonstruowana, że obciążała zarówno nas, jak i jego.
– Jak mam ci wierzyć?!
– Jak masz mi wierzyć?! Naprawdę się nad tym zastanawiasz?! Sądzisz, że cię okłamuję? Po co miałbym to, do kurwy nędzy, robić?!
Urszula spojrzała z niepokojem na Kacpra, który siedział z opuszczoną głową i wpatrywał się w ekran tabletu. Musiał go zwinąć ze stołu, jak zaczęli się kłócić.
– Kacper tu cały czas jest – syknęła. – Uważaj, co mówisz!
Mariusz spojrzał w bok na chłopca i położył rękę na jego głowie.
Przez chwilę milczeli. Zawsze było tak samo. Rozmowy nie rozładowywały napięcia. Wprost przeciwnie, zawsze wpadały w te same koleiny i zawsze powodowały, że zamiast obojgu ulżyć, dodatkowo podnosiły im ciśnienie.
– Jak mam ci… – zaczęła po chwili, ale głos na moment ją zawiódł. – Jak mam ci wierzyć? Widziałam cię.
Mariusz spojrzał na Urszulę z prawdziwym zaskoczeniem. Nie wiedział, co miała na myśli.
– Widziałaś mnie? O co ci chodzi?
– Widziałam cię z kobietą!
Przez chwilę nic nie mówił, tylko patrzył na nią.
– Gdzie mnie widziałaś?
– Na Łukasińskiego, niedaleko Jaśminowego Stawu. Chodzę tam z Kacprem do alergologa. Nie wiedziałeś, prawda? – parsknęła ironicznie.
Spojrzenie Mariusza powędrowało w bok, a następnie wróciło.
Patrzył na nią ze spokojem.
– Blondynka? W pizzerii?
*
Nord siedział pochylony nad ekranem laptopa i wpatrywał się w rubryki programu komputerowego do obliczeń stateczności. Byłoby cudownie, gdyby każdy prom miał w pełni aktywny system, który sam zbierałby dane o załadunku za pośrednictwem rozmieszczonych w ładowniach dziesiątek sensorów i czujników, a następnie dokonywał analizy stateczności i decydował o zapełnianiu zbiorników balastowych. Utrzymanie jednak sprawności takiego systemu, wszystkich tych czujników pracujących w warunkach stałego narażenia na słoną wodę, spaliny, różnego rodzaju mechaniczne uszkodzenia, byłoby niemożliwe. W praktyce zatem nieszczęśni oficerowie musieli ręcznie wpisywać do komputerów dane dotyczące ładunków i ciężaru. W dodatku nie były to dane każdego pojedynczego pojazdu, a jedynie uśrednione wielkości.
Nord nie byłby jednak sobą, gdyby nie przejrzał wszystkiego na wszelki wypadek. Przez ciężarówkę, która zablokowała wjazd na pół godziny, część samochodów wjechała bocznym trapem na wyższy pokład. Większość tirów dało się wprawdzie sprowadzić na dół wewnętrznymi pochylniami, ale sporo osobówek stanęło na górze, mimo że na dole dałoby się jeszcze trochę ich upchnąć. Miało to co prawda niewielki wpływ na stateczność, lecz stanowiło zmianę w ustalonych regułach.
A Nord nie znosił zmian. No i ten cały epizod z tirem, w dodatku w piątek, to był zły omen. Można było się śmiać z przesądów morskich, ale prawda była taka, że większość marynarzy powtarzała je między sobą, niby się od nich dystansując, ale na wszelki wypadek wolała nie kusić losu.
Kosma oderwał wzrok od kolejnego arkusza kalkulacyjnego i sięgnął po kubek z kawą. Z tym też powinien wreszcie skończyć. Uzależnił się od porannego picia kawy i pił jej potem w ciągu dnia litry, wiedząc doskonale, że odwadnia i wypłukuje z organizmu potas, magnez i całą tablicę niezbędnych do życia pierwiastków. Może po urlopie zmieni coś w swoim życiu?
Na razie odczuwał wielką ulgę po uporządkowaniu pewnych spraw, które dręczyły go już od dawna. Długo trwało, zanim się na to zdobył, i kosztowało go to wiele nerwów.
Trochę targały nim wyrzuty sumienia, ale to przecież w końcu minie.
Mroczne myśli odpędził telefon, który zaczął ponaglająco wibrować, podskakując na blacie biurka.
*
Czasami komplikacje rodzą kolejne komplikacje. Tylko że to było przecież do przewidzenia. Od początku wiedziała, z kim ma do czynienia, wiedziała także, jaki obrót mogą przybrać sprawy w najczarniejszym scenariuszu. Ale wtedy myślała, że to się uda.
Tymczasem miesiąc temu wszystko się zmieniło. Wciąż odtwarzała w pamięci tamten wieczór. On siedzący na jej łóżku, ubrany. Nie ściągnął nawet marynarki, gdy jak zwykle w środę wszedł do jej małego mieszkanka przy Odzieżowej, niedaleko Manhattanu. Tak jakby od początku zaplanował, że będzie tutaj tylko przez chwilę. Odmówił, gdy zaproponowała coś do picia, pokręcił się chwilę po jej małym pokoju i usiadł, zwieszając głowę.
Powiedział, że wszystko się skomplikowało, że przeprasza, że nie mogą się dalej spotykać, że to jego wina. Boże, jakie to było straszliwie stereotypowe. Jakby scenariusz tego wieczoru napisała ta sama osoba, która pisze scenariusze do tych warszawskich seriali, w których ludzie wyjeżdżają do Szczecina i znikają na zawsze bez wieści.
Teraz ona miała być bohaterką, której reżyser postanowił się pozbyć.
Usiłowała coś jeszcze mówić. Że sobie poradzą z wszelkimi trudnościami, że muszą być tylko razem, że pokonają wszelkie problemy. Na wspomnienie tego sama siebie chciała spoliczkować.
Kolejny dzień był dla niej koszmarem. Wszystkie czynności wykonywała niczym w transie, jak automat, cały czas pogrążona w myślach. Unikała rozmów i ludzi i udawała, że ma mnóstwo papierkowej roboty. Trwało to przez kilka dni. Ale zaraz potem okazało się, że ta ultrastereotypowa historia może być jednak nieco bardziej skomplikowana. Nie doceniła autora scenariusza swojego życia, bo że to był facet, to było oczywiste. Jak się okazało, miał dla niej w zanadrzu o wiele ciekawszą rolę.
Femme fatale.
*
Urszula patrzyła na Mariusza i zastanawiała się, czy mąż tak dobrze gra, czy może jednak coś naprawdę sobie uroiła.
– Tak – przytaknęła w końcu niechętnie, tak jakby z żalem pozbywając się koronnego argumentu. – Przed pizzerią.
– Nazywa się Olga – westchnął Mariusz, przymykając oczy, tak jakby mówienie na ten temat sprawiało mu przykrość. – To żona inspektora nadzoru naszej największej budowy.
– Baltica? – spytała Urszula, chociaż dobrze wiedziała, że chodzi o ogromny biurowiec, który firma jej ojca budowała właśnie w centrum miasta. Baltica 7, dwadzieścia kondygnacji schowanych za szklanymi ścianami, na których miały się znajdować supernowoczesne biura oraz, na dwóch najwyższych piętrach, ogromne apartamenty z panoramicznym widokiem. Wiedziała, że z inwestycją są problemy, ale zarówno ojciec, jak i mąż nie chcieli za dużo o tym mówić.
– Twój ojciec go zwolnił. W trybie natychmiastowym, oskarżając o poważne zaniedbania.
– Inspektora?
– Tak. Olga umówiła się ze mną, mając nadzieję, że uda mi się jakoś wpłynąć na zmianę tej decyzji.
– Miałbyś prosić ojca o taryfę ulgową dla jej męża?
– Jej mąż nie zrobił nic złego. – Mariusz zacisnął szczęki. – Nie chciał się zgodzić na pewne rozwiązania, które forsował twój ojciec.
– Jakie rozwiązania?
– Kreatywnie legalne – parsknął ironicznie Mariusz. – Inspektor miał się podpisać pod zamianą materiałów, co niby wcześniej już było z nim uzgodnione, ale odmówił.
– Zamiana materiałów? Jeśli projektant wyraził zgodę, to w czym problem?
– Atestów.
– Materiały bez atestów? Mój ojciec nigdy by się nie zgodził na użycie materiałów budowlanych niedopuszczonych do obrotu!
– Wiesz co… – Mariusz westchnął pogardliwie. – Może darujmy sobie po prostu tę rozmowę.
– Przestań! – Urszula podniosła głos, ale spojrzała na Kacpra i syknęła. – To ty chciałeś rozmawiać ze mną na ten temat. Nie wycofuj się teraz.
– Przecież ty wiesz wszystko lepiej. Skoro twój ojciec nigdy by się nie zgodził, to przecież nie ma o czym mówić.
– Dobrze – powiedziała Urszula ugodowo. – Słucham.
Każda ich rozmowa zaczynała się tak samo, taki sam był jej przebieg i tak samo się kończyła. Zaklęte koło. Ojciec to nie był żaden świętoszek, doskonale to wiedziała, ale używanie nielegalnych wyrobów to przesada. Ma uwierzyć, że ojciec robi takie przekręty?
– Chodziło o płyty ogniochronne. Baltica to dwadzieścia kondygnacji, każda prawie po tysiąc metrów kwadratowych powierzchni użytkowej. – Mariusz spojrzał na nią ze zniechęceniem. – Projekt przewidywał obustronne zabezpieczenie stropów, a także słupów nośnych w garażach podziemnych i na parterze. Nie wspominając nawet o kanałach wentylacyjnych i pionach. Prawie pięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych.
Ostatnie zdanie wymówił z naciskiem, jakby chcąc, żeby Urszula zapamiętała podaną liczbę.
– Wiesz, że jestem głównym menadżerem tej inwestycji. Dwa miesiące temu szukałem pewnych dokumentów i natknąłem się na to przez przypadek. Specyfikacja obejmowała pięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych płyt ogniochronnych, z czego połowa musiała spełniać także kryteria określonej nośności. No i znalazłem umowę sprzedaży. Dostawca to jakaś firma z Poznania. Cena, według faktury, była promocyjna i opiewała na pół miliona z hakiem. Zacząłem to sprawdzać…
– Firma z Poznania to chyba…
– Tak, właśnie… – Mariusz uśmiechnął się ironicznie. – To kolega twojego ojca. Na fakturze było zestawienie wszystkich płyt, ale bez szczegółów. Zadałem sobie więc trochę trudu i zacząłem sprawdzać innych dostawców. Przedtem dokładnie przestudiowałem projekt i specyfikacje.
– I co? – nie wytrzymała Urszula, gdy Mariusz na chwilę zamilkł.
– Płyty o wymaganych parametrach kosztują minimum sto dwadzieścia złotych. Więc, jak łatwo obliczyć, metr kwadratowy to koszt około czterdziestu złotych. A biorąc pod uwagę, że część z tych płyt musiała spełniać dodatkowo parametry nośności, więc wypada jeszcze drożej.
Urszula wpatrywała się w Mariusza z napięciem. Czekała, aż mąż skończy, ale już wiedziała, o co mu chodzi.
– Pięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych płyt ogniochronnych do Baltiki powinno nas kosztować jakieś trzy miliony złotych.
– Mariusz. To bardzo poważne oskarżenie. Jedyne natomiast, co o tym świadczy, to cena na fakturze.
– Ten inspektor, mąż Olgi, Daniel Mróz. Znam oboje jeszcze z czasów, gdy pracowałem jako przedstawiciel handlowy. No więc Daniel zaczął zadawać pytania i zażądał atestów. I wtedy nagle się okazało, że część zestawień materiałowych, które wcześniej podpisywał, była zawyżona. I oskarżono go o wyprowadzanie materiałów z budowy.
– I ty naprawdę podejrzewasz ojca, że wymyślił to wszystko, żeby…
– Baltica ma kłopoty od początku. Koszty budowy wzrosły już prawie o dziesięć procent.
– Ale to nie oznacza, że ojciec chciałby…
– Wiesz, co oznacza moja rezygnacja? Że każdy, kto przejmie obowiązki głównego menadżera tej inwestycji, będzie musiał się pod tym szwindlem podpisać.
– A co jeśli to nie jest wina ojca? Jeśli ktoś go w to wrobił?
– W jaki sposób?
– On sam nie decyduje o każdym zakupie. Tym się nie zajmuje prezes. Może ktoś się po prostu pomylił?
– Powinien więc teraz naprawić, a nie tuszować tę pomyłkę. W dodatku wyrzucając Bogu ducha winnego człowieka pod pretekstem sfabrykowanej kradzieży.
– Pomijając wszystko inne, sama rezygnacja nie zwalnia cię z odpowiedzialności.
Mariusz przez chwilę patrzył na żonę zimnym wzrokiem.
– Dlatego wraz z rezygnacją wręczyłem twojemu ojcu protokół, w którym wykazuję możliwość nieprawidłowości i zalecam wstrzymanie robót do wyjaśnienia.
– Ale… – Urszula zagryzła wargi. Nie mogła sobie wyobrazić, że jej ojciec byłby zdolny do takich przekrętów. Gdzieś w głębi świadomości jednak dobijało się w niej zamknięte na cztery spusty przekonanie, że ojciec nie jest aniołkiem. Ale co innego samemu lawirować na granicy prawa, a co innego oskarżać swoich pracowników o rzeczy, których nie zrobili, i fałszować dokumenty na budowie. Wymiana płyt ogniochronnych na tańsze, pozbawione atestów i o gorszych parametrach, to kryminał. Mariusz musi się mylić. Może to ktoś za plecami ojca uknuł tę całą machloję, a on po prostu nie wiedział, jak się z tego wyplątać. Terminy na Baltice były już napięte jak struny, wisiało nad nimi widmo ogromnych kar umownych…
– W dodatku dzisiaj o nas napisali. – Mariusz podniósł wzrok i spojrzał na nią markotnie. – Wprawdzie ogólnikowo i bez konkretnych zarzutów, ale to wystarczy, żeby zrobił się ferment. Jedna z największych budów w mieście.
– Więc zdecydowałeś, że zostawisz ojca z tym wszystkim samego?
Urszula, już mówiąc te słowa, pożałowała, że w ogóle zaczęła.
Mariusz przez chwilę milczał, po czym zagryzł wargi i wstał. Bez słowa skierował się do wyjścia z kabiny. Trzasnął drzwiami tak mocno, że ze stojącej obok wejścia szafki pospadały klucze i papiery.
*
– Zobacz… – Edward spoglądał w kierunku dwóch szalup ratunkowych, które znajdowały się na tylnym pokładzie.
Stało tam kilka leżaków, zwróconych siedziskami w kierunku rufy promu.
– Chciałaś posiedzieć sobie przy świetle księżyca. – Spojrzał na żonę z uśmiechem. – Księżyc jest. Jest, jak chciałaś.
– Jakoś to miejsce nie jest zachęcające. – Anna obrzuciła krytycznym spojrzeniem kilka pustych leżaków stojących przy balustradzie zaraz za pomarańczowym kadłubem łodzi ratunkowej.
– Nie dogodzisz babie.
– Edwardzie! Nie mów na mnie baba.
– To nie na ciebie. To takie ogólne powiedzonko.
– A może tam pójdziemy? – Anna puściła mimo uszu tłumaczenia męża i wskazała ręką trap wiodący na wyższy pokład. Tuż nad nim wznosiła się masywna sylwetka pomalowanego w niebieskie pasy komina. – Ciekawe, dokąd te schody prowadzą?
– Na zewnętrzny korytarz wzdłuż bakburty. Taki sam jest na sterburcie. Kończy się pewnie wejściem na schody do wnętrza.
– No to chodźmy tam. – Anna skierowała się w kierunku trapu.
Po chwili, trzymając się poręczy, wspinali się na górę.
Otwarty pokład ciągnął się przez całą długość promu. Miał jakieś cztery metry szerokości, a przy relingach wisiały białe beczki tratw ratunkowych. Po prawej stronie, pod ścianą, co kilkanaście metrów stały pojedyncze leżaki. Gdzieś przy końcu widać było grupkę ludzi. Szum rozbijających się o burty fal, wiatr i cichy warkot silników promu zagłuszał dobiegające stamtąd śmiechy i głośną rozmowę.
– Czy tu jest bardziej zachęcająco? – Edward wskazał brodą dwa leżaki. – Jak sądzisz?
– Niech będzie – zgodziła się Anna. – Możemy sobie chwilę posiedzieć.
Morze było bardzo spokojne. Rozlewało się wielką ciemną płaszczyzną po horyzont. Na zachodzie, nad samą linią wody, wisiały ciemne majaczące na granatowym niebie chmury. Księżyc zdołał wydostać się z ich puszystych objęć i pysznił się wygiętym w łuk ostrzem na czarnym tle, na którym tu i ówdzie błyskotliwie migotały gwiazdy.
– Ale ładnie… – Anna oparła się i spojrzała w niebo. – Myślałam, że na morzu będzie zimno.
– Jest dużo chłodniej niż na brzegu, ale fakt, przyjemnie – zgodził się Edward.
Przez chwilę milczeli, wpatrując się w horyzont.
Grupka rozbawionych młodych ludzi weszła w międzyczasie do środka i zrobiło się cicho.
– Poczułeś? – Anna nagle podniosła głowę i rozejrzała się dokoła.
– Co takiego? – Edward otworzył oczy i spojrzał na żonę z ciekawością wymieszaną z irytacją. Co ona znowu wymyśla? Liczył na chwilę spokoju, może nawet na drzemkę.
– Szarpnęło, jakby…
– Moby Dick.
– Oj, nie wygłupiaj się. Naprawdę coś poczułam.
– Kochanie, płyniemy po morzu. Woda morska występuje chwilowo w postaci cieczy, a taki stan skupienia, jak wiesz, jest mało stabilny pod względem mechanicznym.
– Przestań gadać głupoty.
– Anno, prom wykonuje pewne ściśle określone procedury. Pewnie coś tam się akurat włączyło albo wprost przeciwnie, jakiś silnik zredukował moc. Czy coś tam.
– I chyba zwolniliśmy. – Anna znieruchomiała na moment, usiłując wyczuć prędkość statku.
– Po co ty się takimi rzeczami przejmujesz? Jakie to ma znaczenie?
– Pamiętasz, co mówili na początku? Że prom płynie ze stałą prędkością podróżną siedemnastu węzłów. Po co mieliby zwalniać?
– Może akurat wykonują jakiś manewr i musieli zwolnić. Omijają jakąś rafę, ja wiem…
– Rafę? Na Bałtyku?
– No to cokolwiek. Górę lodową.
– W lecie?
– Góry lodowe odrywają się od lodowców i spływają na morza, kolebiąc się na wodzie jak wielkie białe wańki-wstańki.
– To byśmy ją raczej zauważyli?
– Chyba że jest podwodna.
– Większych idiotyzmów już chyba nie wymyślisz. – Anna podniosła się i spojrzała na męża z góry. – Chodź, przejdziemy się wzdłuż tego tarasu.
Edward, rad nierad, dźwignął się z leżaka i ruszył za żoną.