Читать книгу Siostra - Louise Jensen - Страница 8
3.
ОглавлениеWtedy
Świat powoli przestał wirować i zdałam sobie sprawę, że ciepła, pewna dłoń dziadka niespiesznymi, okrężnymi ruchami masuje moje plecy.
– Oddychaj pomału, Grace – powiedział, na co wypuściłam z ust kłąb pary jak lokomotywa.
Gwałtownie nabrałam powietrza i lodowaty podmuch sprawił, że się rozkaszlałam. Po zmarzniętych policzkach popłynęły łzy. Zrobiłam wdech i wydech na pięć, tak jak mnie uczono, dopóki nie uspokoiłam się na tyle, żeby wyprostować plecy i poluzować żelazny uchwyt na metalowej poręczy. Złapałam się tak mocno, że płatki pokrywającej ją zielonej farby przykleiły mi się do rękawiczek. Zatarłam dłonie, strząsając drobiny na chodnik, i przyjrzałam się stojącemu przede mną strasznemu gmachowi.
– Nie każ mi tam wchodzić.
– Wiem, że bardzo przeżyłaś przeprowadzkę.
Mało powiedziane. Nie chodziło wyłącznie o koleżanki, które zostawiłam w dawnym miejscu, o pokój pomalowany na słonecznikowy kolor, o szkołę, za którą tęskniłam. Rzecz w dźwiękach składających się na dom. Pobudce do szumu przewalających się fal; skrzypieniu schodów, ilekroć ktoś po nich chodził; wrzasku mew, kiedy szłam do szkoły; chrzęście kamyków pod stopami, gdy biegłam plażą w drodze do domu, a słone powietrze wypełniało mi płuca.
Zawsze lubiłam przyjeżdżać do dziadków na wakacje. Obserwowałam, jak z roku na rok rozrasta się ich urocza wioska w Oxfordshire. Jak na peryferiach wyrastają domy z czerwonej cegły, jak w centrum powstają drugi pub, kawiarnia, sklep. „Wygód w bród”, mawiała babcia, ale i tak nie czułam się tam jak w domu. Brakowało mi dźwięków. Choć już nigdy nie miałam kulić się pod kołdrą, kiedy wiatr i deszcz chłostały klify, a pulsujące światło latarni przebijało przez moje zasłony.
– Zobaczysz, że szybko nawiążesz nowe znajomości – powiedział dziadek, wieczny optymista.
– Wcale nie, jeśli wyda się, co zrobiłam.
– Przestań się obwiniać. Nikt się nie dowie, jeśli sama nie powiesz. – Poprawił mi czapkę. – Gracie, przecież musisz chodzić do szkoły.
Uśmiechnął się, ale inaczej niż zwykle, bo w kącikach jego oczu nie pojawiły się zmarszczki. Pokiwałam głową z poczuciem winy, że wprowadziłam tyle zamieszania. Niedawno skończyłam dziewięć lat. Powinnam zacząć zachowywać się, jak na mój wiek przystało. Gdyby to babcia mnie odprowadzała, a nie dziadek, po prostu zaciągnęłaby mnie do środka.
– No chodź. – Podał mi pomarszczoną i poplamioną starością dłoń. – Pójdziemy razem.
Wzięłam go za rękę i przecięliśmy pusty dziedziniec. Niedawno przeczytałam Podróże Guliwera i teraz, stojąc u stóp betonowych schodów i patrząc na ogromny czerwony budynek, czułam się jak Liliputka. Ta szkoła wydawała się milion razy większa od mojej dawnej podstawówki.
Dziadek przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko potrząsnął głową i delikatnie pociągnął mnie za rękę, wprawiając w ruch moje oporne nogi. Razem przekroczyliśmy próg mojej nowej szkoły.
W wejściu siedziała za biurkiem ponura recepcjonistka, a za nią na ścianie wisiał sklecony żółtymi literami komunikat: „SZKOŁA W GREENFIELDS WITA!”.
– Grace Matthews. – Dziadek poklepał mnie po ramieniu. – To jej pierwszy dzień.
Recepcjonistka gestem poleciła nam usiąść na miękkich, łososiowych krzesłach, które kiedyś mogły być czerwone. Klapnęłam z wdzięcznością. Dyndałam nogami. Postawiłam nowe plastikowe pudełko z drugim śniadaniem na drewnianym stoliku, na którym ktoś wyrył: „Pani Markham to wypasiona foka”.
– Hm, ciekawe, czy pani Markham rzeczywiście jest taka gruba – mruknął dziadek.
Rozejrzałam się, skubiąc luźne nitki postrzępionego siedziska. Na podrapanych ścianach nie wisiały żadne obrazki ani dzieła uczniów. W kącie stała zapomniana, żałosna choinka o niemal całkiem gołych gałęziach, przewiązana pośrodku zbyt krótkim łańcuchem jarmarcznych lampek. Już dawno odeszła mi ochota na święta. Jeszcze kilka tygodni wcześniej czułam się jak zwyczajna dziewięciolatka – a teraz musiałam chodzić do psycholożki, Pauli. Nie znosiłam tych cotygodniowych wizyt, opowiadania o swoich uczuciach, tak jakby terapia mogła cokolwiek zmienić. W tej chwili jednak poczułam, że z dwojga złego wolałabym siedzieć w gabinecie Pauli, którego ściany są tak intensywnie niebieskie, iż mam wrażenie, jakbym tonęła. Wolałabym być gdziekolwiek, byle nie tu.
Wciągnęłam przesłodzony cytrusowy zapach środków czystości, ścisnęło mnie w żołądku i przeraźliwie zatęskniłam za dawną szkołą. Za wonią tenisówek i plakatówek; za starymi znajomymi; za grą w klasy i bieganiem za chłopakami, których chciałyśmy pocałować. Odchyliłam głowę do tyłu, oparłam ją o ścianę i zamknęłam oczy. Było upiornie cicho. Powiedziano nam, abym zgłosiła się do szkoły dopiero po dzwonku i że dzięki temu nie poczuję się przytłoczona nowym otoczeniem, ale to był zły pomysł. Wiedziałam, że będę musiała dołączyć do klasy po rozpoczęciu lekcji. Zaczęłam głęboko oddychać, tak jak uczyła mnie Paula, i starałam się przenieść w myślach w jakieś lepsze miejsce. Wyobraziłam sobie siebie we własnym pokoju, prawdziwym pokoju, tym, którego zapewne już nigdy więcej nie zobaczę. Powoli rozwarłam zaciśnięte pięści i chyba na moment odpłynęłam, a z drzemki wyrwał mnie dopiero stukot obcasów. Przez chwilę udało mi się uwierzyć, że wszystko znów jest normalne. Wróciłam do domu, mama robiła kolację dla taty.
– To pani Beeton – powiedział dziadek. – Rozmawiałem z nią, kiedy cię zapisywałem.
– Grace. Miło cię poznać. – Dyrektorka szkoły zatrzymała się przede mną.
Na ustach miała pełen współczucia uśmiech – ostatnio często mnie nim obdarzano.
Patrzyłam na nią w milczeniu i z poważną miną.
– Zechciałby pan pójść ze mną, panie Roberts. Czeka nas nieco papierkowej roboty. Grace, to nie potrwa długo.
Pochylili się nad biurkiem recepcjonistki i rozmawiali cicho, od czasu do czasu rzucając mi pełne niepokoju spojrzenia.
– Do zobaczenia później, kochanie – powiedział dziadek odrobinę za głośno i pomachał mi na pożegnanie.
Na ustach miał nieco zbyt szeroki uśmiech. Jego kroki, gdy patrzyłam, jak się oddala i wychodzi, odbijały się echem, które współgrało z moim walącym sercem.
Potruchtałam za panią Beeton przez labirynt identycznych korytarzy. Zwalniałam, ilekroć przechodziłyśmy obok okna, bo chciałam zobaczyć dziadka, jak idzie pod wiatr z pochyloną głową, trzymając ręce w kieszeniach sztruksów. Moje nowe eleganckie clarksy piszczały na podłodze z linoleum; czułam, że robią mi się odciski.
– Jesteśmy na miejscu. – Pani Beeton otworzyła drzwi do klasy.
Morze głów obróciło się w naszą stronę i naraz poczułam się mała jak nigdy dotąd.
– Grace, oto pani Stiles.
Pani Stiles przesunęła okulary na grzbiet nosa. Nosiła spodnie i była młodsza od mojej poprzedniej nauczycielki, która zawsze wkładała sukienki. Modliłam się, żeby tylko nie kazała mi się przedstawić.
– Witaj, Grace. Z tyłu jest wolne miejsce.
Przepełniona ulgą pobiegłam we wskazanym kierunku szybciej, niż powinnam, biorąc pod uwagę, że miałam na nogach nierozchodzone buty. W chwili gdy poczułam, jak rozjeżdżają mi się nogi, odruchowo wyciągnęłam przed siebie ręce i rozłożyłam dłonie, żeby zamortyzować upadek. Pudełko z drugim śniadaniem stuknęło o podłogę, a ja wylądowałam tuż obok niego. Zapragnęłam umrzeć.
Kiedy obciągałam spódniczkę, chcąc zachować choć resztkę godności, i zbierałam drugie śniadanie z podłogi, starałam się nie patrzeć nikomu w oczy. Gdzieś mi się zapodziała łyżeczka do jogurtu, ale to nieważne. Wieczko nowego pudełka wisiało pod dziwnym kątem, jeden z zawiasów się wyłamał, mimo to włożyłam wszystko z powrotem do środka i przycisnęłam pojemnik do piersi. Kiedy wstawałam, poczułam ból w kostce. Zacisnęłam zęby, żeby powstrzymać łzy.
– To chyba twoje.
Jakiś chłopak przechylił się na krześle i podał mi karteczkę.
Pokręciłam głową. Pokuśtykałam dalej.
– „Gracie, pamiętaj, że bardzo cię k o c h a m y”.
Zamarłam, kiedy chłopak szyderczym tonem przeczytał na głos pełne miłości słowa, które mógł skreślić jedynie dziadek.
Wyrwałam mu karteczkę. Klasa zarżała ze śmiechu.
Chłopak dźgnął mnie palcem.
– Patrzcie, Ruda zrobiła się czerwona jak jej włosy!
– Danielu Gibsonie, dość już tego – powiedziała pani Stiles.
Wdzięczna za interwencję poszłam na wyznaczone miejsce, wbijając spojrzenie w podłogę, jakby ta mogła przemienić się w żółtą brukowaną drogę i zabrać mnie do Czarnoksiężnika. Nie ma to jak w domu.
Siedzieliśmy po dwie osoby w ławce. Nawet nie podziękowałam mojej sąsiadce, kiedy przesunęła podręcznik na środek, tak żebym też mogła skorzystać. Byłam w stanie znieść wrogość, ale życzliwość doprowadziłaby mnie do łez. A tych wylałam ostatnio wystarczająco dużo.
Próbowałam się uspokoić, wyobrażając sobie, że chodzę po plaży, ale wtedy moje myśli popłynęły ku domowi, tak że miałam ochotę tylko oprzeć się czołem o ławkę i zawyć, przeklinając niesprawiedliwość losu. Miałam wrażenie, że minęło kilka godzin, zanim wreszcie zadzwonił dzwonek na długą przerwę.
Pani Stiles przecisnęła się na koniec klasy przez chmarę uczniów biegnących w stronę drzwi.
– Charlotte – odezwała się do siedzącej obok mnie dziewczynki, która wkładała swoje rzeczy do różowego plecaka. – Czy mogłabyś pokazać Grace, gdzie jest stołówka?
– Okej – odparła Charlotte, a kiedy po chwili pokonywałyśmy labirynt korytarzy, zapytała: – Skąd jesteś? – Była wysoka. Żeby za nią nadążyć, co kilka kroków musiałam podbiegać. Bolała mnie kostka, ale nic nie mówiłam. Cieszyłam się, że nie jestem sama. – Czemu przyszłaś później?
Spodziewałam się tego pytania, ale gdy rzeczywiście padło, kłamstwa, które przećwiczyłam przed lustrem w pokoju, nie chciały mi przejść przez gardło. Charlotte się zatrzymała, a ja głośno przełknęłam ślinę, sądząc, że nie wymigam się od odpowiedzi, lecz zorientowałam się, że po prostu dotarłyśmy na miejsce. Zajrzałam do środka i ujrzałam obrazek jak z więzienia (kiedyś zobaczyłam coś takiego w telewizji): rzędy plastikowych szarych stołów i pomarańczowych krzeseł. Cała placówka dopiero zaczęła jeść drugie śniadanie, a podłoga już chrzęściła od chipsów i okruchów. Uderzyła mnie tęsknota za moją dawną szkołą, w której jadaliśmy drugie śniadanie w klasie, wymienialiśmy się batonami, jogurtami i ciastkami.
– No więc tu mamy stołówkę. „Cholerny Ritz to to nie jest”, jak by powiedziała moja mama, ale wiesz…
Pokiwałam głową, mimo że nie miałam pojęcia, o czym Charlotte mówi.
Pomachała do dwóch dziewczyn, które kucały w kącie.
– To Esmée i Siobhan, później cię przedstawię. Zwykle siadam z nimi, ale nie dzisiaj. Chodź.
Pomknęłam za nią, starając się usłyszeć, co do mnie mówi.
– Po szkole możesz do mnie przyjść, jeśli chcesz. Zrobię ci makijaż, uczeszę i takie tam. Moja mama jest piosenkarką i ma kupę fajnych rzeczy. Rzadko bywa w domu, więc się nie dowie.
Nie mogłam. Dziadek miał mnie odebrać. Poza tym babcia chyba dostałaby zawału, gdybym wróciła do domu w makijażu.
– Może – odparłam, nie chcąc wyjść na dzikuskę.
– Chodź, usiądziemy tutaj. – Charlotte postawiła swoje rzeczy obok chłopaka, który upokorzył mnie w klasie.
Zawahałam się. Powiedziałam sobie, że to i tak lepiej, niż siedzieć samemu, ale jednocześnie poczułam, iż pieką mnie policzki.
– Klapnij sobie. – Charlotte wbiła we mnie spojrzenie. Jej jasnozielone oczy skojarzyły mi się z naszą starą kotką, Bessie, i coś mi szepnęło, że mogę jej zaufać.
Zawsze kiedy się denerwowałam, miałam wrażenie, że coś ściska mnie za gardło. Obawiałam się, że nie zdołam nic przełknąć, mimo to usiadłam i rozpakowałam drugie śniadanie. Gdybym nie zgubiła łyżeczki, zjadłabym jogurt. Morelowy, mój ulubiony. Spojrzałam gniewnie na chłopaka – Daniela – po czym wbiłam słomkę w kartonik z sokiem jabłkowym i powoli zaczęłam sączyć. Charlotte wyjęła buteleczkę mleka bananowego.
– Przyniesiesz mi słomkę? – Obdarzyła Daniela promiennym uśmiechem.
– Jasne. – Zaczerwienił się, z piskiem odsunął krzesło i poszedł dumnym krokiem, jakby chciał pokazać, że szkoła może mu naskoczyć.
– Pilnuj, czy nie patrzy. – Charlotte wzięła nadgryzioną kanapkę Daniela i zdjęła górną warstwę chleba. Sięgnęła po keczup i wycisnęła zdrową porcję na dżem truskawkowy, którym była posmarowana dolna kromka, po czym na powrót złożyła kanapkę.
W napięciu czekałam, aż Daniel wróci, podniesie kanapkę do ust i ugryzie. Zrobił to. Przeżuł raz i drugi, a potem wypluł i wytarł usta rękawem.
– Patrz! – Charlotte pokazała go palcem. – Jest czerwony jak kanapka.
– Kto to zrobił? – Daniel wstał, zaciskając pięści.
– Ja. Należało ci się, bo byłeś niedobry dla Grace w jej pierwszym dniu szkoły.
– Cholerna z ciebie zołza, Charlotte Fisher. – Daniel schował drugie śniadanie do plecaka. Spiorunował mnie wzrokiem, aż przeszedł mnie dreszcz. – Jeszcze zobaczysz! – Ruszył szybkim krokiem do wyjścia.
– Krzyżyk na drogę! – krzyknęła za nim Charlotte.
– Nie wierzę, że to zrobiłaś, Charlotte – powiedziałam.
– Musisz mi mówić Charlie, nie Charlotte, jeśli mamy się zakumplować – odparła. – Chcesz?
Miałam sucho w ustach i nie chciało mi się jeść, ale wzięłam serowo-cebulowego chipsa i położyłam go na języku.
– No to powiedz, czemu się przeniosłaś.
Chips w moich ustach naraz zrobił się ciężki i twardy. Próbowałam go przełknąć, ale nie zdołałam tego zrobić przez ściśnięte gardło.