Читать книгу Siostra - Louise Jensen - Страница 9
4.
ОглавлениеTeraz
Wczoraj długo nie mogłam zasnąć. Album ze zdjęciami rozbudził we mnie tyle emocji, że z żalu żołądek podchodził do gardła, a umysł nie chciał się uspokoić. Proszki nasenne przestały działać na mnie tak jak kiedyś. W poniedziałek pójdę do lekarza i udam, że zgubiłam poprzednią receptę, dzięki temu będę mogła podwoić dawkę.
Kiedy ostatni raz zerknęłam na zegarek – odchodząc od zmysłów z niepokoju, że Dan wciąż jeszcze nie wrócił do domu – była druga w nocy. Myślałam, że nie uda mi się zmrużyć oka, ale teraz patrzę, że jest już po szóstej, więc chyba jednak trochę pospałam. Wstaję z łóżka tak szybko, że zaczyna kręcić mi się w głowie, wsuwam stopy w kapcie i zarzucam szlafrok, który wisi na wieszaku na drzwiach. Niewykluczone, mówię sobie, że Dan wszedł po cichu do domu i położył się na sofie, aby mnie nie budzić. Kiedy jednak zapalam światło w salonie, zastaję w nim jedynie Łapcię, która mruga zaskoczona nagłą jasnością.
Rozsuwam zasłony. Z pulsującym bólem skroni sięgam po telefon i po raz enty dzwonię do Dana, zachodząc w głowę, który z czarnych scenariuszy się sprawdził: samochód Dana dachował, wylądował w rowie, koła jeszcze się obracają; Dan został napadnięty i porzucony w jakimś zaułku; Dan leży na poboczu i się wykrwawia.
Wyglądam przez okno od strony drogi, ale niewiele widać, raptem kawałek podwórka przed domem. Nadal jest ciemno, jak to zimą, poza tym w powietrzu wisi gęsta mgła i spowija ulicę. Dopiero po przeprowadzce tutaj doceniłam potęgę aury: to ona decyduje, czy możemy poruszać się normalnie, czy musimy robić to po omacku. Nie jest mi zimno, mimo to przechodzi mnie dreszcz i poprawiam szlafrok, szczelniej się nim opatulając. W kieszeni znajduję opakowanie miętówek, wyjmuję jedną i kładę na języku. Lekarstwo, które przyjmuję, pozostawia nieprzyjemny posmak w ustach, którego za nic nie potrafię się pozbyć, choćbym nie wiem ile razy szczotkowała zęby i ile miętówek zjadła.
Ponownie zerkam na zegarek, tak jakbym mogła przyspieszyć upływ czasu. Jeszcze nie ma siódmej, za wcześnie na panikowanie, mimo to wyobrażam sobie najgorsze – jak zawsze. Paula twierdziła, że wynika to z lęku przed stratą. Natomiast Dan uważa, że po prostu jestem zbyt spięta. Chodzę tam i z powrotem przed oknem w salonie jak tygrys w klatce, w tę i z powrotem, cała w nerwach. Kapciami wycieram dywan.
W którym momencie Dan i ja zaczęliśmy się od siebie oddalać? Mam wrażenie, jakby moje życie dzieliło się na dwa etapy: przed śmiercią i po śmierci Charlie. Wydaje mi się, że przed byliśmy szczęśliwi, ale właściwie nie potrafię sobie tego przypomnieć. Czasem myślę, iż odepchnęłam go tak daleko od siebie, że już nie zdołam przyciągnąć z powrotem, ale chociaż przeraża mnie to, że mogłabym go całkiem utracić, jednocześnie nie umiem opanować niemal nieustannego rozdrażnienia, które czuję. Powtarzam sobie, że to przecież bez znaczenia, kiedy bałagani, kiedy nie robi tego, co obiecał – i równocześnie suszę mu głowę, prowokuję, chcę, żeby czasem się odgryzł.
Przechodzą mi ciarki po plecach, kiedy nagły podmuch wiatru szarpie furtkę. Zasuwka puszcza i drzwiczki otwierają się na oścież, po czym zamykają z głośnym trzaskiem. Tyle razy prosiłam Dana, żeby naprawił tę zasuwkę. Słyszę silnik i wytężam wzrok. Światła samochodu przebijają przez mgłę, wyglądają jak kocie oczy, czekam, aż wyłoni się auto. To na pewno Dan. Nasza uliczka prowadzi na pola. Kiedy kupowaliśmy dom, wyobrażałam sobie, że za oknem zobaczę pasące się owce albo wystawiające łby za płot konie, ale okazało się, że sąsiadujemy z gruntami ornymi. Rośnie tam pszenica i ilekroć jem pszeniczne płatki śniadaniowe, czuję osobliwą dumę, tak jakby pochodziły z mojego pola, uprawianego własnymi rękami.
Samochód wyłania się z mgły. Za mały na wóz Dana, w dodatku jedzie wolno, jakby ledwo się poruszał. Może ktoś się zgubił. Przy uliczce stoją tylko dwa domy: nasz i pani Jones. Ona nie ma auta, a gości przyjmuje jedynie w Boże Narodzenie i swoje urodziny. Poza tym, kto przyjeżdża w odwiedziny o takiej porze? Przecież jeszcze nawet nie zrobiło się jasno.
Auto mozoli się, jest coraz bliżej, aż w końcu zatrzymuje się dokładnie przed naszym domem. Niestety, mgła nie pozwala mi zobaczyć, kto jest w środku. Silnik mruczy, reflektory oświetlają naszą jabłonkę, ale nikt nie wysiada. Mijają sekundy, a ja zaczynam się zastanawiać, co ten ktoś robi. Kogo obserwuje? Ta myśl wywołuje dreszcz. Nie po raz pierwszy mam wrażenie, że jestem obserwowana. Tłumaczę sobie, że to absurdalne. Po co ktoś miałby mnie obserwować? Mimo to nie potrafię oderwać oczu od auta. Kiedy ostatnio poprosiłam o kolejną receptę, lekarz zapytał, czy środki nasenne wywołują u mnie jakieś skutki uboczne. Odparłam, że nie, ale pytanie zasiało we mnie niepokój. Miewam ciarki na plecach, w głowie pojawiają się setki myśli i nie mogę się skupić. Naprawdę powinnam przestać brać leki. Jestem podenerwowana, mam paranoję i nie poznaję samej siebie.
To przecież tylko samochód.
Ukazuje się druga para świateł i z mgły wynurza się stary land rover Dana. Podbiegam do sofy, układam się na niej niby w swobodnej pozie i trzęsącą się ręką sięgam po książkę. Będę spokojna. Dan wchodzi do pokoju, zdejmuje kurtkę, rzuca ją na sofę obok moich stóp i spogląda na mnie przekrwionymi oczami. Wygląda fatalnie. Walczą we mnie wściekłość i radość; ta pierwsza zwycięża.
– Gdzieś ty był, do cholery? Kto jest z tobą?
– Ze mną? – Ogląda się przez ramię.
– W drugim samochodzie.
– W drugim samochodzie?
– Będziesz powtarzał wszystko, co powiem? Dlaczego nie zadzwoniłeś?
– Zgubiłem telefon.
– Gdzie?
– Gdybym wiedział, tobym go znalazł, nie? – odwarkuje.
– Tylko nie…
Zasłania się podniesionymi dłońmi.
– Przepraszam. Mogłem zadzwonić od Harry’ego, ale zasnąłem u niego na kanapie.
Czuję ukłucie w brzuchu, bo wyobrażam sobie Dana, Harry’ego i Chloe, dziewczynę Harry’ego, siedzących przed kominkiem ze skrzynką budweisera, miską chipsów z tortilli i miseczką salsy, tak jak zwykle w sobotnie wieczory przed śmiercią Charlie.
– Martwiłam się.
– Jak zawsze. Ogarnę się i prześpię ze dwie godziny.
Unikając mojego wzroku, wychodzi z pokoju i człapie na górę. Chwilę później słyszę skrzypienie drzwi do łazienki, a potem bulgot wody w rurach.
Zastanawiam się, czy zejdzie do mnie po prysznicu i zaproponuje, żebyśmy się przytulili w ten niedzielny poranek. Dlaczego mam wrażenie, że sama nie mogę mu tego zaproponować? Niedługo potem otwierają się i zamykają drzwi do sypialni. Słychać skrzypiącą skargę sprężyn w łóżku.
W łazience wisi obłok pary wodnej, unosi się jak chmura niepewności. Otwieram okienko i podnoszę z podłogi ręcznik Dana. Wchodzę pod prysznic, odkręcam wodę i czekam, aż zacznie lecieć gorąca. Przechodzi mnie dreszcz. Przymykam oczy i przypominam sobie, jak oboje się tu mieściliśmy. Opierałam dłonie na mokrych płytkach, a on swoje na moich biodrach. Potem wcierał mi szampon we włosy, a ja przyciskałam się do niego plecami. Czy naprawdę spędził tę noc u Harry’ego? Myję się lawendowym żelem pod prysznic. Znajomy zapach, moja pociecha z dzieciństwa. Zmywa ze mnie niepokoje, aż jeden po drugim znikają w odpływie. Nie mam powodów, by przypuszczać, że Dan mnie okłamał. Żal wypaczył mój osąd. Paula zawsze przekonywała, żebym nie poddawała się strachowi, lecz podchodziła do własnych myśli racjonalnie. „Wychodząc od jednej myśli, umysł potrafi stworzyć wiele prawdopodobnych scenariuszy, tyle że większość z nich będzie nieprawdziwa”, mawiała. Jestem zbyt zmęczona, by się nad tym zastanawiać.
Wychodzę spod prysznica, zostawiając tam swoje myśli, i wkładam pidżamę. Niech Dan sobie śpi. Boję się tego, co mogłabym powiedzieć, gdybym z nim teraz została, i tego, co mogłabym usłyszeć. Dopiero kiedy schodzę z powrotem na dół, przypominam sobie o samochodzie. Idę sprawdzić, czy nadal stoi przed domem, ale już go nie ma.
***
W szopie jest lodowato. Para leci mi z ust. Włączam grzejnik i wkładam rękawiczki bez palców. Oszlifowany stolik pod telefon stoi na gazetach i czeka na pomalowanie. Zrobiłam go dla pani Jones na urodziny. Bo zawsze jej się podobał stolik, który stoi u nas. Zanurzam pędzel w farbie koloru pistacji i nanoszę ją na oczyszczone drewno. Dan nie potrafi zrozumieć mojej fascynacji starymi meblami, ale ja lubię ponownie wykorzystywać przedmioty i ocalać w ten sposób fragment historii. Zawsze myślę o pierwszych właścicielach tych rzeczy: jak wyglądało ich życie i czy byli szczęśliwi. Malowanie mnie uspokaja. Stopniowo czuję, jak odchodzi napięcie, a obawy cofają się i kulą w kącie, gdzie nie można ich dostrzec. Sygnał telefonu, sprawdzam wiadomość: dziadek potwierdza lunch o pierwszej – nie to, żebym zapomniała, bo przecież jadam lunch z dziadkami prawie w każdą niedzielę, ale dziadek bombarduje mnie esemesami, od kiedy babcia kupiła mu telefon komórkowy na siedemdziesiąte urodziny. Wklepuję odpowiedź, dużo bardziej pogodną, niż się czuję, i wysyłam. Chowam telefon do kieszeni. Lepiej obudzę Dana.
***
Sos do pieczeni jest gęsty i gładki. Przelewam go do białej porcelanowej sosjerki, ocierając palcem krople, które pociekły bokiem. Dziadek kroi pieczeń wołową, a babcia wykłada na półmiski parujące warzywa o intensywnych kolorach. Kiedy czuję zapach Yorkshire puddingu, ślinka napływa mi do ust. Umieram z głodu. Nie jadłam śniadania, bo byłam taka zła, że nawet nie czułam głodu. Na opakowaniu moich proszków nasennych widnieje ostrzeżenie „NIE ŁĄCZYĆ Z ALKOHOLEM”, ale to przecież na wyrost, prawda? I tak wszyscy lekceważymy te zalecenia. Wkładam kawałek pieczeni do ust i czuję, że od sosu chrzanowego zaczyna mi kapać z nosa. Babcia podaje mi chusteczkę i rozwodzi się o „przemiłym młodym człowieku”, który przyszedł podłączyć komputer i że dzięki niemu może teraz codziennie buszować w internecie.
Ramiona trzęsą mi się od tłumionego śmiechu. Próbuję uchwycić spojrzenie Dana. Grzebie pochylony w talerzu i nawet nie podnosi wzroku, kiedy zaczynam sprzątać ze stołu. Zanoszę brudne naczynia do kuchni i ustawiam z nich piramidę obok zlewu. Wiele razy starałam się namówić dziadków na zmywarkę – stać ich na nią i mieliby gdzie ją zmieścić – ale nieodmiennie odpowiadają, że się zastanowią. Wydaje mi się, że po prostu lubią rytuał towarzyszący zmywaniu: że stoją obok siebie, babcia zmywa, a dziadek wyciera, że mogą komentować, jakie wielkie cukinie wyrosły, i rozpoznawać ptaki, które siadają na karmniku.
Głos dziadka, niski i chropawy, przenika przez ścianę. Można by pomyśleć, że jest starym palaczem. Dan wybucha śmiechem. Tak dawno nie słyszałam tego dźwięku, że rozpoznaję go dopiero po chwili. Razem dorastaliśmy i czasem zastanawiam się, czy to, że oddaliliśmy się od siebie, nie wynika z naturalnej kolei rzeczy, i czy w innych okolicznościach wszystko i tak potoczyłoby się tym torem?
Babcia szykuje domowej roboty sos angielski do szarlotki z kruszonką, która podgrzewa się w piekarniku. Staję na palcach i zdejmuję z kredensu różowy dzbanek z rysunkiem pasących się krów. Opłukuję go pod kranem.
– Joan – wiesz, ta moja przyjaciółka – przysłała mi e-maila. Wisi na lodówce.
– Wydrukowałaś go?
– No tak. Przysłała przepis, który chciałam ci przekazać.
Otwieram usta, żeby wytłumaczyć jej, do czego służy przycisk „przekaż dalej”, ale rezygnuję. Na razie i tak nieźle, że opanowała umiejętność pisania e-maili. Nie szkodzi, że za każdym razem wpisuje w temacie „OD BABCI”, a potem jeszcze dzwoni, aby upewnić się, czy odebrałam wiadomość.
Przepis jest na risotto z dyni piżmowej, wygląda zachęcająco. Wypróbuję w przyszłym tygodniu; będę musiała dodatkowo usmażyć stek dla Dana, bo inaczej tylko nabije warzywa na widelec, będzie je oglądał z każdej strony i pytał, gdzie schowałam mięso.
– Aha, i widziałam się z Lexie.
Zastygam, słysząc imię mamy Charlie.
– Znowu była pijana, ledwo stała.
Zawsze lubiła sobie wypić, ale po śmierci córki całkiem się wykoleiła. Babcia wyłącza gaz i odwraca się do mnie.
– Wahałam się, czy ci powiedzieć, Gracie. Nie chcę, żebyś się denerwowała przez tę kobietę. – Babcia nigdy nie darzyła Lexie zbyt wielkim szacunkiem.
– Powiedzieć o czym?
– Ona chce się z tobą zobaczyć.
Na samą myśl o spotkaniu z Lexie tętno zaczyna mi rosnąć w zawrotnym tempie. Nie widziałam się z nią od pogrzebu Charlie. Pogrzebu, z którego musiałam wyjść po tym, jak Lexie oznajmiła, że nigdy nie wybaczy mi śmierci córki.
To, co wydarzyło się przed śmiercią Charlie, nie wynikało z mojej winy. Ani z winy Charlie. Jak mogło być inaczej? Dlaczego więc Charlie uciekła? – słyszę szept w głowie. Próbuję go ignorować, ale nie daje mi spokoju.
Babcia przekłada sos do dzbanka, po czym wręcza mi go, abym zaniosła do jadalni. Niosę naczynie tak, że w nim chlupocze i krople gorącego płynu kapią mi na dłoń, ale nawet tego nie zauważam. Babcia idzie za mną z szarlotką, której teraz już nie zdołam przełknąć. Siadam przy stole i biorę łyżkę. Szmer rozmów staje się coraz bardziej odległy i mniej zrozumiały. Uśmiecham się i kiwam głową w odpowiednich, mam nadzieję, momentach, jednocześnie intensywnie zastanawiając się nad jednym: czego Lexie może ode mnie chcieć?