Читать книгу Rodzina - Louise Jensen - Страница 5
Prolog
ОглавлениеTeraz
LAURA
Wszystko rozgrywa się jak na filmie – wystrzał, krzyk. Każdy szczegół jest jaskrawy i ostry. Czas zwalnia bieg, gdy ona wzrokiem błaga mnie o pomoc. Wyobrażam sobie, jak osłaniam ją własnym ciałem, ale w rzeczywistości jest za daleko i wiem, że nie zdążę do niej dotrzeć.
Mimo wszystko próbuję.
Rzucam się do biegu, jednak strach sprawia, że nogi mam jak z ołowiu, a wokół mego serca zaciska się pięść.
Drugi wystrzał.
Kolana się pod nią uginają. Pada na ziemię jak szmaciana lalka.
Sama tracę grunt pod nogami i zaczynam się czołgać w jej stronę jak zwierzę, którym się stałam. Wnętrze moich dłoni pokrywa się lepką krwią, która plami podłogę czerwienią. Mówią, że krew jest gęstsza niż woda, ale jej jest wodnista i jaskrawa jak światło latarni morskiej. Fala adrenaliny przelewa się przeze mnie i pozostawia po sobie odrętwienie, podczas gdy dociskam palce do jej nadgarstka, rozpaczliwie szukając pulsu. Palce drugiej dłoni splatam z jej palcami, tak jak robiłam to kiedyś, nim sprowadziłam nas do tego miejsca, które stało się naszą zgubą. Wspomnienia całego życia pulsują ostro w mojej głowie: to, jak przytulałam ją na oddziale położniczym, jak wielkanocne jaja wypadły jej z wiklinowego koszyka przewieszonego przez pulchne ramię, jak pobiegła na plac zabaw pierwszego dnia szkoły z kucykami przewiązanymi wstążkami, które kołysały się w rytm jej kroków.
To niemożliwe, żeby zginęła.
Prawda?
Ogarnia mnie panika. Wszystko wokół traci kolory i pogrążam się w odcieniach czerni i bieli. Mocniej ściskam jej dłoń, bojąc się, że zaraz stracę przytomność. Że pozwolę jej odejść.
Ale wtedy.
Drżenie powiek. Ruch warg. Szept.
Kładę się obok, delikatnie przytulając ją do siebie. Nie mogę, nie opuszczę jej. Rodzina powinna trzymać się razem. Chronić się nawzajem. Tymczasem ja postanowiłam przyjechać tutaj.
To wszystko moja wina.
Dudnienie w mojej głowie narasta – słyszę odgłos kroków. Nie muszę podnosić wzroku, żeby wyczuć ich gniew, twardy i nieporuszony.
Gryzący odór prochu wisi w powietrzu razem z moim strachem.
Patrzę na broń, z której padł strzał, i czuję ból przeszywający mój brzuch. Nie jestem już pewna, czy to jej krew.
Czy może wypływa ze mnie.
Jej koszulka jest przesiąknięta szkarłatem, podobnie jak moja.
Ból narasta.
Przerażona, szarpię ubrania jej i własne, szukając rany. Modląc się. Niech nic jej nie będzie. Siedemnaście lat to żaden wiek. Niech to będę ja.
W końcu znajduję ranę od kuli, ale zanim zdążę ją ucisnąć, żeby zatamować krwotok, czuję dłonie na ramionach. Na łokciach. Ciągną mnie. Odciągają od niej.
Mrok czai się w kącikach moich oczu, ale wciąż z nim walczę. Walczę z nimi.
Kopię, gryzę, ale to na nic. Słabnę coraz bardziej.
Jej palce drgają. Raz. Drugi.
Nic.
– Tilly! – krzyczę rozdzierająco, podczas gdy dźwigają mnie z ziemi. – Tilly! – Wiję się, próbuję stanąć na nogach, każdą komórką ciała wyrywam się do córki.
Nie mogę.
Wciąż się z nimi mocuję i staram się uwolnić, podczas gdy wywlekają mnie z pomieszczenia. Moje stopy szurają po ziemi.
Wiem, że teraz już nigdy nie pozwolą nam opuścić tego miejsca.
W każdym razie nie za życia.