Читать книгу Rodzina - Louise Jensen - Страница 7
1.
ОглавлениеWcześniej
LAURA
Lęki. Każdy jakieś ma. Ten pełzający niepokój. Uczucie wstrętu wobec czegoś. W moim przypadku chodziło o pająki. Wiele lat temu oglądałam dokument przyrodniczy na temat sidlisza piwnicznego, matryfagicznego gatunku, którego samica wyzwala w potomstwie instynkt kanibalistyczny i zachęca młode, by ją pożarły. Nie byłam w stanie oderwać wzroku od ekranu i patrzyłam przez palce na matkę siedzącą w gnieździe, wprawiającą sieć w wibracje i stymulującą potomstwo, które w końcu atakowało ją szaleńczą chmarą. Setki truchtających odnóży. Kły zatapiające się w ciele. Odgłos trawienia samicy przez substancję, która rozpuszcza ją od środka. To wszystko ze mną pozostało. Co takiego musiało opętywać matkę, by poświęcała się w taki sposób? Jak jej młode mogły się zwracać przeciwko niej? Oczywiście było to na długo, zanim sama urodziłam dziecko.
W chwili, gdy ujrzałam Tilly z malutkimi rączkami zaciśniętymi w piąstki i zmrużonymi, nieprzywykłymi do światła oczami, bez zastanowienia pogrążyłam się w miłości absolutnej. Poczułam gwałtowne pragnienie, by chronić ją przed światem na wszelkie możliwe sposoby. A potrzebowała ochrony. Wiedziałam, ilu krzywd można doznać na tym świecie.
Sama zostałam skrzywdzona.
Jednak tamtego ranka nie miałam pojęcia, jak mogłabym ją ochronić przed zawartością pisma, które właśnie otrzymałam. Odwoziłam ją do szkoły, zaciskając palce na kierownicy, jakby to mogło powstrzymać uczucie, że wszystko wymyka mi się spod kontroli. Bezskutecznie.
„Co robić?”
Wcisnęłam swoje rdzewiejące volvo pomiędzy dwa lśniące auta z napędem na cztery koła. Hordy nastolatków z plecami ugiętymi pod ciężarem książek mijały nas, wlokąc się noga za nogą w stronę czarnej bramy z kutego żelaza. Potarłam skronie, by stłumić ból pulsujący za oczami.
– Czy muszę wracać do szkoły, mamo?
Usłyszałam smutek w jej głosie. Usłyszałam go we własnym, gdy powiedziałam:
– Minęło sześć tygodni, Tilly. – Jakby tyle czasu wystarczyło, żeby wszystko naprawić.
Nie wystarczyło.
Tilly nie radziła sobie za dobrze. Ja też nie, ale ze względu na nią udawałam, że wszystko będzie okej. Że jakoś przez to przejdziemy. Nawet jeśli nie wiedziałam jak.
– Rozmawiałyśmy o tym – przypomniałam jej łagodnie. – To był twój pomysł, żeby wrócić do szkoły w piątek. Powoli się wdrożyć. To tylko jeden dzień, Tilly.
Zatknęła niesforne ciemne włosy za uszy i z niepokojem wyjrzała przez okno. Jej twarz jakby się skurczyła, skórę miała bladą, a pod przekrwionymi oczami zagnieździły się cienie. Nie chciała pomocy psychologa i spędzała większość czasu zamknięta w swoim pokoju. Przebywanie poza domem ją przytłaczało, było to wyraźnie wyczuwalne.
– Masz już tyle materiału do nadrobienia… ale jeśli naprawdę nie jesteś w stanie stawić temu czoła, nie będę cię zmuszać. Możesz pojechać ze mną i pomóc mi w sklepie. Pora spróbować znowu dołączyć do świata – mówiłam powoli i wyraźnie, a jednak każde słowo wydawało się szorstkie i raniło mi język.
Funkcjonariuszka przydzielona do opieki nad naszą rodziną powiedziała, że najlepiej tworzyć pozory normalności, ale czy naprawdę miała rację? Czasami bycie rodzicem przypominało torturę, kręcenie się w kółko jak ptak ze złamanym skrzydłem. Ale to był ważny rok dla Tilly, czekały ją egzaminy końcowe. Poza tym w szkole będzie w towarzystwie Rhianon i chociaż wiedziałam, że kuzynki nie były już tak nierozłączne jak kiedyś, miałam nadzieję, że z dala od rodzinnych dramatów rany mojej córki zaczną się goić.
Bóg jeden wie, że wszyscy tego potrzebowaliśmy.
– W porządku, pójdę – warknęła Tilly.
To, jak szybko jej smutek przeszedł w gniew, przyprawiało o zawrót głowy, ale wiedziałam, że to po prostu część twardej kuli żałoby, która odbijała się rykoszetem wewnątrz niej.
Gwałtownie otworzyła drzwi samochodu. Z jej ust, które od tak dawna się nie uśmiechały, wyrwało się głębokie westchnienie.
– Czekaj – zawołałam, sięgając po jej lunch leżący na tylnym siedzeniu. – Jeśli za bardzo cię to wszystko przytłoczy, zawsze możesz po mnie zadzwonić.
Wyrwała mi pudełko z rąk, a minę miała równie twardą jak plastik.
– Spróbuj spędzić miły… – Trzask drzwi przeciął moje zdanie na dwie części. – …dzień – dokończyłam.
Ucisk w gardle powstrzymał mnie przed przywołaniem jej z powrotem. Co mogłabym powiedzieć, żeby wszystko naprawić? Odeszła, nie oglądając się za siebie, okutana w czarny zimowy płaszcz, który trzepotał wokół jej kostek. Bardzo schudła. Znowu znalazłam jej niedojedzone śniadanie w koszu. Brązowiejąca skórka banana, pokryta płatkami Rice Krispies, zmiażdżonymi łyżką na pył. Nigdy nie znosiła mleka.
Zgarbiła się, przechodząc przez ulicę bez czekania na zielone światło, z ciężarem plecaka i całego świata na barkach. Zastanawiałam się, czy jej nie zawołać, ale wiedziałam, że nie może się ukrywać bez końca. Jeśli do mnie zadzwoni, przyjadę po nią w ciągu kwadransa, błyskawicznie, chociaż wiedziałam, że czasami nawet sześćdziesiąt sekund potrafi się ciągnąć jak cała wieczność. Ogarnęło mnie gwałtowne, dojmujące pragnienie, żeby ochronić ją tak, jak ja nie byłam chroniona w jej wieku, zabrać ją stąd i zapewnić nowy początek, ale po wieściach, jakie otrzymałam tego ranka, wydawało się to jeszcze bardziej niemożliwe niż wcześniej.
Tilly dołączyła do tłumu uczniów brodzących z chrzęstem przez pomarańczowe jesienne liście zaściełające chodnik. Przypomniałam sobie, jak z Gavanem chodziliśmy po lesie i szukaliśmy lśniących kasztanów. Odziana w kalosze Tilly dreptała między nami z małymi rączkami w rękawiczkach zamkniętymi w naszych. Zapach mchu i ziemi. Radość tamtej chwili wciąż była dla mnie tak wyraźna.
„Raz, dwa, trzy, do góry!” Trzymała się nas jak mała małpka i bujała się w tę i z powrotem, a jej zaraźliwy chichot sprawiał, że Gavan i ja też się śmialiśmy. Nawet gdy była już za wysoka i za ciężka, wciąż przyciągała kolana do piersi, żeby nie szorować stopami po ziemi, gdy podrywaliśmy ją do góry. Nie mogła do końca zaakceptować, jak bardzo wyrosła. Teraz patrzyłam, jak ociężale pokonuje szare schody, i trudno mi było uwierzyć, że tamto beztroskie, uśmiechnięte dziecko, jakim dopiero co była, i ta poważna siedemnastolatka to ta sama osoba. Była już młodą kobietą, niemal ją straciłam. Czasy, gdy mogłam naprawić wszystko co złe w jej świecie za pomocą kubka gorącej czekolady i przytulenia, dawno już minęły i tęskniłam za nimi.
Policjant o nierównym zaroście i potarganym kucyku, patrolujący teren liceum o 8:45 i 15:15 każdego dnia z zaciekłością, która zawstydziłaby lwicę strzegącą młodych, zaczął biec w moją stronę. Rozsądek podpowiadał mi, że po prostu zamierza mnie zrugać za złe parkowanie, mimo to ręce mi się trzęsły, gdy zwalniałam hamulec ręczny. Widok policyjnego munduru za każdym razem wywoływał we mnie fizyczną reakcję, mdłości narastające w żołądku. Odjechałam, zanim zdążył do mnie dotrzeć, i dopiero gdy zniknął mi z oczu w lusterku wstecznym, oddech nieco mi się uspokoił.
Już zawsze będę kojarzyć policję ze złymi wieściami.
Z niekończącymi się pytaniami.
Czasami wszystko zlewało się w jedną wirującą masę. Przeszłość. Teraźniejszość. Niemożliwe do rozdzielenia.
Lęk nigdy tak naprawdę mnie nie opuścił. Czaił się pod skórą i czekał cierpliwie, aż coś go znowu wyzwoli. Czekał na okazję, żeby zaatakować.
„Nie pamiętam”.
I czasami, świadomie, nie pamiętałam. Kłamstwo stało się moją prawdą. Ciśnienie w głowie było nieznośne.
Potem, w mroku nocy, kościste palce przeszłości wciągały mnie z powrotem. Kopałam i krzyczałam, zanim się obudziłam. Z wymiętą kołdrą leżącą na podłodze. Z piżamą przesiąkniętą potem. I samotna.
Zawsze samotna.
Blizna na moim czole pulsowała, przypominając o mojej bezsilności.
W drodze do pracy znowu zaczęłam rozmyślać o tamtym piśmie.
„Co robić?”