Читать книгу Rodzina - Louise Jensen - Страница 8
2.
ОглавлениеLAURA
Świadomość, że już wkrótce będę otwierać te drzwi po raz ostatni, zapiekła mnie jak środek dezynfekujący wylany na otwartą ranę.
Chłonęłam wszystko. Światło odbijające się od szyb, w miarę jak dzień przybierał na sile. Szyld z napisem „Kwiaty Laury”, skrzypiący z zachwytem w podmuchach wiatru. To, jak klucz niemal stapiał się z moimi palcami, jakby powinien być mój na zawsze. Wkrótce będzie należał do kogoś innego. To wszystko będzie marzeniem kogoś innego.
Drzwi były ubrudzone zaschniętym żółtkiem jaja. Powiedziałam sobie, że to pewnie sprawka dzieciaków, które biegały wczoraj po ulicach i wyłudzały słodycze pod groźbą psikusów; plastikowe kły wystające z ust poplamionych krwią. Naprawdę nie powinnam doszukiwać się podtekstów we wszystkim.
Ale chociaż dodający otuchy zapach kwiatów otulił mnie, gdy tylko weszłam do środka, nerwy nie zniknęły.
Nie mogłam uwierzyć, że to już koniec.
Gdy otworzyłam tę kwiaciarnię dziesięć lat wcześniej, myślałam, że kiedyś przekażę biznes w ręce Tilly albo Rhianon, która spędzała u nas w domu równie dużo czasu, co Tilly u niej. Obie uwielbiały ogrodnictwo i godzinami klęczały obok siebie z łopatkami w dłoniach i błotem pod paznokciami, przekopując małą rabatkę, którą wydzieliłam dla nich w kącie naszego ogrodu. Pielęgnowały mlecze i jaskry, bo były żółte jak słońce; wyrywały anemony i astry, które jeszcze nie zakwitły; uśmiechały się do mnie szczerbatym uśmiechem, gdy dawałam im wiśniowe lodowe lizaki. Gdy weszły w wiek nastoletni, ich kąt ogrodu zarósł chwastami i zdziczał. Straciły zainteresowanie kwiatami. Po raz pierwszy byłam wdzięczna, że nie chcą pójść w moje ślady i wkroczyć na pełną zmartwień ścieżkę jednoosobowych przedsiębiorców nieustannie zmagających się ze zbyt wieloma rachunkami i groźbą upadku.
Kucnęłam i zebrałam z wycieraczki garść brązowych kopert. Zobaczyłam czerwony stempel z napisem „Ostateczne wezwanie do zapłaty”. Rzuciłam pocztę na niegdyś wypolerowany blat, teraz pokryty cienką warstewką kurzu. W ciągu ostatnich sześciu tygodni siedziałam w domu więcej niż tutaj. Chciałam wspierać Tilly, ale sama nie wiedziałam, jak zachowywać się w jej obecności, gdy mówiła, że potrzebuje przestrzeni. Snułam się po domu jak duch. Przytłoczona żałobą, nie mogłam usiedzieć w spokoju. Dotykałam rzeczy Gavana, tak jak kiedyś dotykałam jego twarzy, i zastanawiałam się, kim jestem, skoro przestałam być czyjąś żoną. Bo dawno nie byłam już czyjąkolwiek córką.
Całymi tygodniami towarzyszyły mi mdłości, jakbym siedziała w łódce targanej gwałtownymi falami, i tylko w kwiaciarni znajdowałam chwile wytchnienia, spokój po burzy. W tej przestrzeni mogłam otwarcie ronić łzy i nie martwić się, że powinnam być silna ze względu na Tilly.
Tutaj mogłam odczuwać.
Jak co rano zajrzałam do kalendarza, chociaż wiedziałam, że jest pusty. Pulsowanie bólu za oczami się wzmogło. To nie tylko moja nieobecność w ostatnich tygodniach negatywnie wpłynęła na biznes. Gdy dziesięć miesięcy temu wybuchł ten skandal, lokalne gazety zaczęły pluć jadem ostrożnie ubranym w słowa, powalając moją rodzinę na kolana swoimi „domniemaniami” i „prawdopodobieństwami”. Napisano, że chociaż Gavan był rodowitym Walijczykiem, moja matka była Angielką; jakby to robiło jakąś różnicę. Dano mi do zrozumienia, że nie ma dla mnie miejsca w Portgellech, niegdyś tętniącym życiem rybackim miasteczku, gdzie obecnie rybacy stanowili równie rzadki widok jak czerwone latawce, które dawniej szybowały nad szarym jałowym nabrzeżem. Społeczność zwarła szyki, niektórzy nawet zaczęli mnie nazywać „tą Angielką”, chociaż przemieszkałam tu całe życie. Kupowali kwiaty w Tesco, na stacjach benzynowych, wszędzie – zdawałoby się – byle nie u mnie.
Ale nie byłam do końca sprawiedliwa. Gdyby zrzucić grubą warstwę samoużalania się, którą nosiłam już jak drugą skórę, potrafiłam przyznać, że nie mogłam konkurować cenowo z supermarketami ani zapewniać równie wygodnych i szybkich dostaw jak kwiaciarnie internetowe. Może upadek był nieunikniony, a Gavan tylko przyspieszył ten proces. Z drugiej strony może to też nadmiernie analizowałam. Ostatecznie w tym okresie ruch zawsze malał. Sezon ślubny się skończył i biznes miał się rozkręcić na nowo dopiero w grudniu.
„Ale wtedy mnie już tu nie będzie”.
Zaczęłam przetrząsać szuflady pełne wstążek i celofanu w kropki w poszukiwaniu proszków przeciwbólowych. Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał, gdy ktoś wszedł do środka. Podniosłam wzrok, ale mój optymizm szybko się rozwiał, gdy zobaczyłam, że to nie klientka, tylko Saffron, po raz trzeci w tym tygodniu.
– Tak mi przykro – powiedziałam, wyciskając dwie tabletki z paracetamolem z foliowego kokonu. – Nie sprzedałam wiele.
Prawdę mówiąc, nie sprzedałam ani jednej torby organicznych warzyw z farmy Oak Leaf Organics, które Saffron przyniosła mi na próbę, proponując dwadzieścia procent od sprzedaży, ale z poczucia winy sama znowu kupiłam dwie. Szuflada w mojej lodówce była pełna więdnących marchewek i brązowiejącego pasternaku.
– To nic. Chyba mało kto zagląda do kwiaciarni, żeby kupić jedzenie. – Kąciki jej ust uniosły się przelotnie, gdy uśmiechnęła się uśmiechem pełnym napięcia.
– Ostatnio mało kto zagląda też, żeby kupić kwiaty. – Skrzywiłam się, połykając tabletki bez popicia.
– Damy radę, dopóki Amazon nie zacznie sprzedawać świeżych warzyw i bukietów.
– Kwiaty już sprzedają.
– No to masz przerąbane. – Masa czarnych loczków na jej głowie zatrzęsła się, gdy wybuchła śmiechem, który zabrzmiał jakoś pusto.
Wyglądała na tak zmęczoną, jak ja się czułam, i wiedziałam, że chociaż sobie żartuje, naprawdę martwi się tak samo jak ja. Prowadzenie małego biznesu było trudne.
– Nie ma nadziei dla niezależnych detalistów, prawda?
– Nie, gdy klienci chcą, żeby wszystko było dostępne dwadzieścia cztery godziny na dobę – zauważyłam.
– A jeszcze nie jest? – Zadarła głowę i przesłoniła oczy dłonią, udając, że szuka czegoś na niebie. – Czy to ptak? Czy to samolot? Nie, to dron dostawczy.
Nie zaśmiałam się.
– Dzięki za radę, której udzieliłaś mi w zeszłym tygodniu, Lauro. – Wyjęła białą różę z wiaderka koło lady i wciągnęła jej zapach. Płatki wydały się blade w kontraście z jej ciemną skórą. – Ta nowa kawiarnia za rogiem złożyła stałe zamówienie na ziemniaki. Uwielbiam ziemniaki w mundurkach. – Poklepała się po niemożliwie płaskim brzuchu.
Jeszcze dziesięć lat, a węglowodany zaczną się gromadzić wokół jej talii, tak jak zaczęły wokół mojej, gdy skończyłam trzydziestkę.
Saffron dalej trajkotała, a ja próbowałam nie zgubić wątku. Normalnie. Mogłam zachowywać się normalnie. Ale myślami wciąż wracałam do tamtego pisma. Fale adrenaliny zalewały mnie i się cofały. Słowa Saffron docierały do mnie urywkami. Inne odpływały w niebyt.
– Lauro? – Sposób, w jaki wymówiła moje imię, uświadomił mi, że zadała pytanie, a ja nie odpowiedziałam.
Jej głos wydawał mi się taki daleki. Próbowałam się skupić, ale jej postać nabrała dziwnego zabarwienia. Mimo wszystko złożyłam swój stan na karb stresu. Na żałobę. Dopiero gdy słodki, mdlący zapach uderzył mnie w nozdrza, przeszło mi przez myśl, że to znowu się dzieje, ale nie mogłam uwierzyć, że to możliwe. Minęło już tyle czasu. A jednak pojęłam, że owszem, gdy zaczęło mi się kręcić w głowie. Ręce i nogi odmówiły posłuszeństwa. Nie wiem, w którym momencie osunęłam się na ziemię i wpadłam w czarną otchłań. Czas stał się nieistotny. Mogły minąć sekundy, minuty, nawet godziny, nim dotarł do mnie odległy dźwięk głosu. W uszach słyszałam dziwne rzężenie – własny przepełniony paniką oddech. Ujrzałam anioła, rozmazane jaskrawe białe światło. Myślałam, że umieram.
Myślałam, że znowu umieram.
Ale w końcu odzyskałam ostrość widzenia i zobaczyłam Saffron w białych dżinsach i bluzie. Patrzyła na mnie z troską.
– Dobrze się czujesz? – Położyła mi dłoń na ramieniu.
Próbowałam się odezwać, ale usta wypełniał mi miedziany smak krwi. Przygryzłam sobie język.
– Dzwonię po karetkę. – Panika w jej głosie jakoś mnie uspokoiła.
– Nie. – Usiadłam. – Proszę, nie rób tego. – Ostrożnie dotknęłam potylicy, którą uderzyłam o ziemię. Wiedziałam z doświadczenia, że później będę obolała i pokryta siniakami, ale teraz, gdy z trudem podnosiłam się na nogi, czułam głównie zażenowanie. – To napad. Miewałam je już wcześniej.
Ale to było lata temu, jeszcze zanim rodzice się mnie wyrzekli. Zupełnie jakby po tym, gdy mnie wyrzucili, moje ciało doznało niemal odwrotnego szoku i zamiast dalej się rozpadać, pozbierało się do kupy. Być może to sprawa z Gavanem sprawiła, że napady powróciły. To było przyczyną tak wielu rzeczy. Znowu pomyślałam o piśmie i miarka się przebrała. Zaczęłam płakać.
– Tak mi przykro. – Saffron wyglądała na spanikowaną. – To wyglądało okropnie. Nie wiedziałam, czy najpierw dzwonić na pogotowie, czy próbować ci pomóc. Wszystko wydarzyło się tak szybko.
Chociaż byłam otumaniona i zdezorientowana i miałam wrażenie, jakbym straciła przytomność na wiele godzin, w rzeczywistości wszystko trwało pewnie krócej niż minutę.
– Jak się czujesz? – zapytała dziewczyna z powątpiewaniem, wciąż ściskając w dłoni telefon.
Chora. Wyczerpana. Przerażona.
– W porządku – zapewniłam ją.
Poczułam gorzki smak kłamstwa i krwi na języku.
– Nie wygląda na to. Jesteś pewna, że nie powinien cię obejrzeć lekarz?
– Nie. Serio, w szpitalu i tak nie mogliby nic dla mnie zrobić. – Bałam się, że zacznie nalegać na wezwanie lekarza, i pomyślałam o wszystkich implikacjach. – Ale mogłabyś mi przynieść trochę wody. – Usiadłam na stołku, opierając łokcie o blat i kryjąc twarz w dłoniach. Po chwili Saffron postawiła przede mną szklankę, która wydała mi się wyjątkowo ciężka, gdy uniosłam ją do spierzchniętych ust i wzięłam łyk. Otarłam rękawem strużkę, która pociekła mi po podbródku. – Możesz już iść. Zaraz zamknę i wrócę do domu.
Byłam wyzuta z energii, jakby nagle odłączono mnie od źródła zasilania.
– Mogłabym cię podwieźć? – zaproponowała Saffron niepewnie.
Zawahałam się. W tej chwili stanowiłabym zagrożenie na drodze, ale nie znałyśmy się z Saffron aż tak dobrze; nie chciałam zawracać jej głowy.
– Zadzwonię do przyjaciółki i poproszę, żeby mnie odebrała.
Przejrzenie listy kontaktów w telefonie nie zajęło mi dużo czasu. Nawet gdyby nie ostatnie wydarzenia, Gavan i ja byliśmy jedną z tych par, które spędzały cały czas razem, więc nie miałam za wielu przyjaciół. Zatrzymałam się nad imieniem Anwyn. Żona brata Gavana i ja byłyśmy sobie kiedyś tak bliskie, ale teraz nasze skłócone rodziny ledwie ze sobą rozmawiały. Mimo wszystko zadzwoniłam. Sygnał rozbrzmiewał długo, nim włączyła się poczta głosowa. Wyobraziłam sobie, jak Anwyn widzi moje imię na ekranie i postanawia nie odbierać.
Nie zostawiłam wiadomości.
Znowu rozbrzmiał dzwonek. Uniosłam ociężałą głowę. To Saffron uchyliła drzwi. Niemal zapomniałam, że wciąż tu jest.
– Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? Mogłabym poprowadzić twój samochód, a swój odebrać później. Nie masz nic przeciwko?
Czułam się tak źle, że nie mogłam znieść myśli o jeździe autobusem, a z pewnością nie było mnie stać na taksówkę.
– Nie, jasne, że nie – powiedziałam. – Byłoby miło.
Ale nie było w tym nic miłego.
Trzy to potężna liczba i chociaż nie wiedziałam o tym w tamtym czasie, dowiedziałam się tego później. Potrzeba było trzech mężczyzn – Noego, Daniela i Hioba – by doświadczyć trzech rzeczy: stworzenia, zniszczenia i odnowienia. Potrzeba było trzech decyzji, żeby zniszczyć moje życie.
Czasami, gdy dzieje się coś okropnego, człowiek już po fakcie przesiewa wspomnienia i rozpaczliwie próbuje ustalić dokładny moment, w którym sprawy potoczyły się nie tak.
To, że się zgodziłam. To był pierwszy błąd, jaki popełniłam.
Zostały mi jeszcze dwa.