Читать книгу Port nad zatoką - Magdalena Majcher - Страница 6

Roz­dział 3

Оглавление

Li­piec przy­niósł kil­ku­dnio­we po­gor­sze­nie po­go­dy, ale już dru­ga de­ka­da mie­sią­ca przy­wi­ta­ła miesz­kań­ców po­łu­dnio­wych wo­je­wództw słoń­cem i wy­so­ki­mi, po­nad­dwu­dzie­sto­pię­cio­stop­nio­wy­mi tem­pe­ra­tu­ra­mi. Ad­rian­na mia­ła wol­ne na uczel­ni do pierw­sze­go wrze­śnia, kie­dy roz­po­czy­na­ła się se­sja po­praw­ko­wa se­me­stru let­nie­go. Do te­atru za­glą­da­ła dwa, trzy razy w ty­go­dniu, żeby przy­go­to­wać ko­stiu­my na je­sien­ną pre­mie­rę, ale nie mia­ła zbyt wie­le pra­cy. Mia­sto opu­sto­sza­ło, lu­dzie mie­li inne roz­ryw­ki niż cho­dze­nie do te­atru. Wie­dzia­ła, że wró­cą pod ko­niec wrze­śnia, może w paź­dzier­ni­ku, je­śli pierw­sze ty­go­dnie je­sie­ni będą sło­necz­ne i po­god­ne.

Ra­dek sta­rał się pla­no­wać mniej za­bie­gów, aby wię­cej cza­su spę­dzać z żoną. Go­rą­cy okres wa­ka­cyj­ny moż­na było zresz­tą śmia­ło uznać za mar­twy tak­że w me­dy­cy­nie es­te­tycz­nej. Wie­lu za­bie­gów nie moż­na było wów­czas wy­ko­ny­wać ze wzglę­du na sil­ne pro­mie­nio­wa­nie sło­necz­ne. Dru­gą ga­łę­zią me­dy­cy­ny, któ­rą zaj­mo­wał się Ra­dek, była chi­rur­gia, i tu wy­pa­da­ły mu głów­nie nie­pla­no­wa­ne ope­ra­cje. Nikt o zdro­wych zmy­słach nie uma­wia się na za­bieg w lip­cu czy w sierp­niu, a Ra­dek od ja­kie­goś cza­su nie brał dy­żu­rów w szpi­ta­lu. Po­świę­cił się pra­cy w pry­wat­nych pla­ców­kach bar­dziej z wy­go­dy niż z chę­ci zy­sku, cho­ciaż za­rob­ki rze­czy­wi­ście były na­wet kil­ka­krot­nie wyż­sze. Mie­li więc dla sie­bie tego lata spo­ro cza­su i po­sta­no­wi­li wy­ko­rzy­stać go jak naj­le­piej.

Ad­rian­na z no­stal­gią wspo­mi­na­ła lata, kie­dy wy­jeż­dża­li na wa­ka­cje we tro­je, a ich je­dy­nym zmar­twie­niem było to, czy po­je­chać nad Bał­tyk, czy może jed­nak spę­dzić urlop w Chor­wa­cji. Za­wsze jed­nak zwy­cię­ża­ła mi­łość do pol­skie­go mo­rza, cho­ciaż było ich stać na bar­dziej eg­zo­tycz­ne wa­ka­cje. Mal­wi­na mo­gła go­dzi­na­mi sie­dzieć w lo­do­wa­tej wo­dzie i ani my­śla­ła z niej wy­cho­dzić, na­wet kie­dy jej war­gi były już sine i szczę­ka­ła z zim­na zę­ba­mi. Wie­czo­ra­mi za­zwy­czaj cho­dzi­li do któ­rejś z nad­mor­skich knaj­pek z mu­zy­ką na żywo. Mal­wi­na od dziec­ka uwiel­bia­ła tań­czyć, mia­ła to we krwi. Kie­dy tyl­ko wy­cho­dzi­ła na par­kiet, przy­cią­ga­ła wzrok wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych. Ad­rian­na i Ra­dek są­czy­li piwo, pod­czas gdy ich cór­ka zjed­ny­wa­ła so­bie ser­ca wi­dow­ni. Przy­pa­try­wa­li się ma­łej z nie­ukry­wa­ną dumą. Wszyst­ko było wte­dy ta­kie pro­ste…

A te­raz? Mal­wi­na od dłuż­sze­go cza­su nie od­bie­ra­ła te­le­fo­nu. Kil­ka dni wcze­śniej na­pi­sa­ła tyl­ko do mat­ki enig­ma­tycz­ne­go ese­me­sa o tre­ści: Nie mogę roz­ma­wiać, nie­dłu­go się ode­zwę. Ale co mia­ło ozna­czać to „nie­dłu­go”? Ju­tro, za ty­dzień, za mie­siąc, w przy­szłym roku? Ad­rian­nie bra­ko­wa­ło cór­ki, ale wie­dzia­ła, że nie po­win­na na­ci­skać. Mal­wi­na po­trze­bo­wa­ła cza­su, więc Ada po­sta­no­wi­ła po­cze­kać. Ni­g­dzie jej się prze­cież nie spie­szy­ło.

Tym­cza­sem Ad­rian­na prze­ży­wa­ła swo­ją dru­gą mło­dość. Kil­ka razy już sły­sza­ła o tym zja­wi­sku od ko­le­ża­nek, ale nie przy­pusz­cza­ła, że tę dru­gą mło­dość moż­na prze­żyć z tym sa­mym part­ne­rem, co pierw­szą. Zna­jo­me za­zwy­czaj opo­wia­da­ły, że od­ży­ły do­pie­ro, kie­dy ode­szły od męża i po­zna­ły ko­goś in­ne­go. Ona na­to­miast na­ro­dzi­ła się na nowo, gdy do męża wró­ci­ła. Nie za­sta­na­wia­ła się nad tym, ja­kie to wszyst­ko jest po­krę­co­ne. Czer­pa­ła ra­dość z każ­dej wspól­nie spę­dzo­nej chwi­li, każ­dej roz­mo­wy, każ­de­go po­ca­łun­ku, jak­by chcia­ła się na­sy­cić obec­no­ścią Rad­ka, a wciąż było jej mało i mało.

– Hej, spo­koj­nie, jesz­cze zdą­żysz się mną znu­dzić! – śmiał się Ra­dek, kie­dy żona sta­now­czo pro­te­sto­wa­ła prze­ciw­ko jego wyj­ściu do pra­cy.

Po­je­cha­li do Ka­zi­mie­rza Dol­ne­go, aby w cie­niu prze­pięk­nych za­byt­ko­wych ka­mie­ni­czek roz­ko­szo­wać się uro­ka­mi lata. Je­dli lody, pili zim­ne piwo i wy­le­gi­wa­li się przy ho­te­lo­wym ba­se­nie. Póź­ny­mi po­po­łu­dnia­mi, kie­dy upał da­wał krót­ką chwi­lę wy­tchnie­nia, wy­bie­ra­li się na spa­ce­ry brze­giem Wi­sły.

Byli też w Pra­dze i w Kra­ko­wie. Lato w mie­ście zy­ska­ło zu­peł­nie inny, nowy wy­miar. Rok temu kie­dy była sama, na­wet nie zwra­ca­ła uwa­gi na to, jaka po­go­da jest za oknem, a wcze­śniej na po­cząt­ku lip­ca za­wsze ucie­ka­li z Ka­to­wic, żeby Mal­wi­na mo­gła po­od­dy­chać świe­żym po­wie­trzem. Dwa ty­go­dnie nad mo­rzem, dwa ty­go­dnie w gó­rach, wy­jaz­dy do dziad­ków na wieś – ni­g­dy nie spę­dza­li wa­ka­cji w mie­ście. Póź­niej, kie­dy Mal­wi­na już do­ro­sła i za­czę­ły się obo­zy i wy­jaz­dy ze zna­jo­my­mi, Ad­rian­na i Ra­do­sław mie­li wię­cej cza­su dla sie­bie, ale na­stro­je im nie do­pi­sy­wa­ły. Każ­de z nich wy­naj­do­wa­ło so­bie inne za­ję­cie. Do­pie­ro te­raz, po po­nad dwu­dzie­stu la­tach mał­żeń­stwa i kil­ku kry­zy­sach, z któ­rych je­den omal nie skoń­czył się roz­wo­dem, na­uczy­li się po pro­stu być ze sobą. Bez po­śpie­chu, bez stre­su, bez wza­jem­nych oskar­żeń.

Na praw­dzi­we wa­ka­cje nad pol­skie mo­rze pla­no­wa­li się wy­brać do­pie­ro we wrze­śniu. Żad­ne z nich nie prze­pa­da­ło za tłu­ma­mi, a w te­le­wi­zji in­for­mo­wa­no, że w tym roku Wy­brze­że prze­ży­wa po­tęż­ne ob­lę­że­nie. Pięk­na, sło­necz­na po­go­da i wy­so­kie tem­pe­ra­tu­ry sprzy­ja­ły nad­mor­skim wo­ja­żom. Przed bram­ka­mi na au­to­stra­dach two­rzy­ły sie kil­ku­ki­lo­me­tro­we kor­ki, a w więk­szo­ści ku­ror­tów za­bra­kło miejsc noc­le­go­wych. Ad­rian­na oglą­da­ła zdję­cia, któ­re jed­na z jej zna­jo­mych za­mie­ści­ła na swo­im pro­fi­lu na Fa­ce­bo­oku. Zo­sia spę­dza­ła urlop we Wła­dy­sła­wo­wie, a Ad­rian­na za­sta­na­wia­ła się, czy w ta­kich oko­licz­no­ściach moż­na w ogó­le od­po­cząć. Przy­glą­da­jąc się fo­to­gra­fiom, mia­ła wra­że­nie, że czło­wiek leży tam na czło­wie­ku, i wręcz sły­sza­ła gwar, jaki mu­siał pa­no­wać na pla­ży. Ona zde­cy­do­wa­nie wo­la­ła spo­koj­niej­sze, mniej­sze miej­sco­wo­ści. Uni­ka­ła Wła­dy­sła­wo­wa, Miel­na czy in­nych głów­nych ku­ror­tów. Ha­łas i zgiełk mia­ła na co dzień w Ka­to­wi­cach.

To lato było jed­nak inne od wszyst­kich po­zo­sta­łych. In­ten­syw­ne. Po­wie­trze było gę­ste i par­ne, zmia­ny po­go­dy – gwał­tow­ne. Jed­ne­go dnia nad mia­stem prze­cho­dzi­ły na­wet dwie, trzy bu­rze. Ad­rian­na mia­ła wra­że­nie, że to, co się dzie­je na ze­wnątrz, ide­al­nie kom­po­nu­je się z jej uczu­cia­mi. To był czas ogrom­nych wy­ła­do­wań w jej ży­ciu, gło­śnych pio­ru­nów. Żyła i ko­cha­ła in­ten­syw­nie.

Kie­dy przy­pad­kiem spo­tka­ła daw­no nie­wi­dzia­ną ko­le­żan­kę, Ju­sty­na zmru­ży­ła tyl­ko oczy i po­wie­dzia­ła:

– Aha!

– Co: aha? – nie ro­zu­mia­ła Ada.

Gdy­by ktoś spy­tał ją o zda­nie, stwier­dzi­ła­by, że zna­jo­ma za­cho­wu­je się nie­ra­cjo­nal­nie. Nie wi­dzia­ły się od kil­ku mie­się­cy, przy­pad­kiem na­tknę­ły się na sie­bie w mie­ście i za­miast nor­mal­nie po­roz­ma­wiać, ta robi miny i rzu­ca trium­fal­ne: „Aha!”. Jak­by „aha” mo­gło co­kol­wiek zna­czyć. Czyż­by ich re­la­cja we­szła w etap ko­mu­ni­ka­cji nie­wer­bal­nej? Wpraw­dzie Ada zda­wa­ła so­bie spra­wę, że mło­dzi lu­dzie po­ro­zu­mie­wa­ją się bez słów, uży­wa­jąc dziw­nych emo­ti­ko­nów, w koń­cu mia­ła dwu­dzie­sto­let­nią cór­kę, ale żeby pra­wie pięć­dzie­się­cio­let­nia baba za­trzy­ma­ła się na tym eta­pie, też coś…

– Pro­mie­nie­jesz! Nie wie­dzia­łam cię trzy mie­sią­ce, a te­raz le­d­wie po­zna­łam cię na uli­cy! Wy­glą­dasz na dzie­sięć lat młod­szą!

Ad­rian­na od­ru­cho­wo do­tknę­ła wło­sów. Po­przed­nie­go dnia była u fry­zje­ra i cie­szy­ła się, że wy­ko­nał tak do­brą pra­cę.

– Na­praw­dę? Uwa­żasz, że te ja­sne re­flek­sy aż tak mnie od­mła­dza­ją?

Ju­sty­na za­cmo­ka­ła ze znie­cier­pli­wie­niem.

– Ja­kie re­flek­sy? Prze­cież go­łym okiem wi­dać, że je­steś za­ko­cha­na! No, w koń­cu ko­goś po­zna­łaś! – Ro­zej­rza­ła się wo­kół. – Wpraw­dzie nie mam zbyt wie­le cza­su, ale może usią­dzie­my, a ty mi o wszyst­kim opo­wiesz.

– Ni­ko­go nie po­zna­łam – wy­mam­ro­ta­ła Ad­rian­na, po­ra­żo­na re­ak­cją ko­le­żan­ki. Nie spo­dzie­wa­ła się, że jej szczę­ście jest wi­docz­ne go­łym okiem.

– To może zro­bi­łaś so­bie bo­toks? – drą­ży­ła Ju­sty­na, pod­cho­dząc bli­żej i lu­stru­jąc zmarszcz­ki na twa­rzy zna­jo­mej. Nie, to z pew­no­ścią nie to. Ku­rze łap­ki nie zmie­ni­ły swo­je­go po­ło­że­nia, a lwia zmarszcz­ka prze­ci­na­ła czo­ło na dwie ide­al­ne po­ło­wy.

– Nie, po pro­stu wró­ci­łam do Rad­ka. Cho­ciaż je­śli mam być pre­cy­zyj­na, po­win­nam po­wie­dzieć, że on do mnie wró­cił… – przy­zna­ła, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

Ju­sty­na za­sty­gła w bez­ru­chu.

– Żar­tu­jesz?! No, no, coś ta­kie­go! W ta­kim ra­zie ja też mu­szę wy­rzu­cić mo­je­go sta­re­go na rok z domu! Mó­wisz, że wró­ci od­mie­nio­ny?

Ta cała sy­tu­acja za­czy­na­ła już Ad­rian­nę nie­źle ba­wić.

– Seks jest obłęd­ny – po­chy­li­ła się i wy­szep­ta­ła ko­le­żan­ce do ucha. – Kie­dy wy­sta­wi­łam mu wa­liz­ki za drzwi, naj­wy­raź­niej włą­czył mu się tryb „jej or­gazm też ma zna­cze­nie”! – Mru­gnę­ła okiem i po­że­gna­ła się, po­zo­sta­wia­jąc Ju­sty­nę w osłu­pie­niu. – Lecę, umó­wi­łam się z mamą!

Miesz­ka­ła w Ka­to­wi­cach już od do­brych dwu­dzie­stu lat, a jed­nak wciąż mia­ła sen­ty­ment do ro­dzin­ne­go Bę­dzi­na. Całe szczę­ście mo­gła się zna­leźć w domu po kil­ku­na­sto­mi­nu­to­wej po­dró­ży sa­mo­cho­dem. Aglo­me­ra­cja ślą­sko-za­głę­biow­ska mia­ła to do sie­bie, że od­le­gło­ści mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi miej­sco­wo­ścia­mi były nie­wiel­kie. Przy­jezd­nych fa­scy­no­wa­ło to, że gra­ni­ce miast wy­zna­cza­ły je­dy­nie ta­blicz­ki, a po­dró­żu­jąc z jed­nej miej­sco­wo­ści do dru­giej, ani na mo­ment nie opusz­cza­ło się te­re­nu za­bu­do­wa­ne­go. Z mia­sta wjeż­dża­ło się pro­sto do mia­sta. Za­rów­no dla Ad­rian­ny, jak i dla in­nych miesz­kań­ców me­tro­po­lii ten fakt nie był ani dziw­ny, ani nie­zwy­kły. Tu­taj się wy­cho­wa­ła.

Ro­dzi­ce mie­li duży dom z ogro­dem na Ma­ło­bą­dzu. Kie­dy tata zmarł, mama czę­sto po­wta­rza­ła, że czu­je się sa­mot­na w tak ogrom­nym bu­dyn­ku, ale nie wy­obra­ża­ła so­bie, że mia­ła­by się prze­pro­wa­dzić. Ad­rian­na czę­sto pro­po­no­wa­ła, że po­mo­że jej sprze­dać dom i zna­leźć ka­wa­ler­kę w blo­ku, ale Sa­bi­na z ta­jem­ni­czym uśmie­chem krę­ci­ła gło­wą.

– I jak ty to so­bie wy­obra­żasz? Że na sta­re lata pój­dę miesz­kać do be­to­no­we­go pu­dła? Ja się tam udu­szę!

– Oj, mamo, my­ślę, że prze­sa­dzasz! – Ad­rian­na prze­wró­ci­ła ocza­mi. – Wy­cho­wa­łam się tu­taj, a ja­koś bez pro­ble­mu od­na­la­złam się w blo­ku w cen­trum wiel­kie­go mia­sta!

– Ale ja mam już sie­dem­dzie­siąt lat, a nie bez po­wo­du mówi się, że sta­rych drzew się nie prze­sa­dza. Wszę­dzie będę sa­mot­na, a tu przy­naj­mniej je­stem u sie­bie!

Wo­bec tak zde­cy­do­wa­nych ar­gu­men­tów Ad­rian­nie nie po­zo­sta­wa­ło nic in­ne­go, jak od­pu­ścić i po­zwo­lić ma­mie od cza­su do cza­su po­na­rze­kać. Wi­docz­nie już tak mia­ła, że lu­bi­ła so­bie po­uty­ski­wać, na­wet je­śli nie prze­wi­dy­wa­ła w swo­im ży­ciu ja­kich­kol­wiek zmian.

Ad­rian­na za­je­cha­ła pod ro­dzin­ny dom kil­ka mi­nut po po­łu­dniu. W ra­diu usły­sza­ła, że to naj­go­ręt­szy dzień tego lata, a tem­pe­ra­tu­ra mo­gła wzro­snąć na­wet do trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu stop­ni. Praw­da była taka, że wszy­scy na­rze­ka­li na upał, a kie­dy lato się koń­czy­ło i nad­cho­dzi­ły zim­ne dni, obie­cy­wa­li so­bie, iż już ni­g­dy nie będą zrzę­dzić na go­rą­co. Wy­trzy­my­wa­li do na­stęp­ne­go lata.

Sa­bi­na sie­dzia­ła na ła­wecz­ce w cie­niu wiel­kiej wierz­by, któ­ra ro­sła na pla­cu, od­kąd tyl­ko Ad­rian­na się­ga­ła pa­mię­cią. Kie­dy były z Ga­bry­sią ma­ły­mi dziew­czyn­ka­mi, wspi­na­ły się na naj­wyż­sze ga­łę­zie, za nic ma­jąc do­bie­ga­ją­ce z dołu krzy­ki mamy. Śmia­ły się do utra­ty tchu i ku prze­ra­że­niu Sa­bi­ny urzą­dza­ły za­wo­dy, któ­ra z nich szyb­ciej we­sp­nie się na drze­wo. Sa­bi­na z dołu wo­ła­ła, że wy­da­wa­ło jej się, że uro­dzi­ła dwie dziew­czyn­ki, a nie chło­pa­ków, ale sio­stry nic nie ro­bi­ły so­bie ze zde­ner­wo­wa­nia bied­nej mat­ki, aż do dnia, kie­dy mała Ada spa­dła i zła­ma­ła so­bie nogę.

Ad­rian­na z każ­dym ro­kiem co­raz bar­dziej tę­sk­ni­ła za młod­szą sio­strą. Swe­go cza­su były nie­roz­łącz­ne. Ga­bry­sia była młod­sza tyl­ko o dwa lata. Nie­wiel­ka róż­ni­ca wie­ku spra­wi­ła, że przez ży­cie szły ra­zem. Sio­stra pra­wie od za­wsze tę­sk­nym wzro­kiem spo­glą­da­ła w stro­nę Za­cho­du. Snu­ła pla­ny wy­jaz­du, opo­wia­da­ła o wiel­kim świe­cie, któ­ry na nią cze­kał. Ad­rian­na pu­ka­ła się w czo­ło, ale Ga­bry­sia utrzy­my­wa­ła, że wy­je­dzie, bo w Pol­sce nie ma dla niej przy­szło­ści. Sło­wa do­trzy­ma­ła i w wie­ku dzie­więt­na­stu lat ru­szy­ła na pod­bój Za­cho­du. Świa­ta wpraw­dzie nie za­wo­jo­wa­ła, ale ko­niec koń­ców uło­ży­ła so­bie ży­cie z wąt­pli­wej uro­dy, ale bar­dzo sym­pa­tycz­nym i wy­ga­da­nym Fran­cu­zem i osie­dli­ła się w Nor­man­dii. Przy­la­ty­wa­ła do kra­ju na świę­ta i waż­niej­sze ro­dzin­ne uro­czy­sto­ści, ale to już nie było to samo. Ad­rian­na ni­g­dy nie za­peł­ni­ła tej pust­ki, jaką po­zo­sta­wi­ła po so­bie Ga­bry­sia. Była nie tyl­ko jej sio­strą, ale też przy­ja­ciół­ką. Przy­ja­ciół­ką, ja­kiej Ad­rian­na już ni­g­dy po­tem nie mia­ła, cho­ciaż od ja­kie­goś cza­su Annę moż­na było uznać za pre­ten­dent­kę do tego ty­tu­łu.

– Jak zdro­wie, mamo? – za­py­ta­ła, po­chy­la­jąc się nad Sa­bi­ną i ca­łu­jąc ją w po­li­czek. – Ku­pi­łaś tę maść na nogi, któ­rą ci po­le­ca­łam?

Mat­ka ro­ze­śmia­ła się i lek­ce­wa­żą­co mach­nę­ła ręką.

– Czło­wiek wie, że jest sta­ry, kie­dy pierw­sze, co sły­szy od swo­ich dzie­ci, to py­ta­nie: „Jak zdro­wie?”! To ja­kieś nowe po­wi­ta­nie?

– Wiesz, że po pro­stu się o cie­bie mar­twię – za­pro­te­sto­wa­ła Ad­rian­na, ale Sa­bi­na już jej nie słu­cha­ła.

Praw­dę mó­wiąc, lu­bi­ła opo­wia­dać o swo­ich do­le­gli­wo­ściach. Nie to, że była ego­cen­trycz­na. Nie! Była po pro­stu sta­ra, a w pew­nym wie­ku je­dy­ny­mi atrak­cja­mi, któ­re spo­ty­ka­ją czło­wie­ka, są po­ran­ny ból krę­go­słu­pa i uczu­cie cięż­ko­ści w no­gach.

– Nie ku­pi­łam tej ma­ści, bo far­ma­ceut­ka w ap­te­ce po­wie­dzia­ła mi, że le­piej nie sto­so­wać jej la­tem. Ale od­kry­łam maść z kasz­ta­now­ca, jest na­praw­dę re­we­la­cyj­na! – ucie­szy­ła się. – A wiesz, że Ga­bry­sia dziś do mnie dzwo­ni­ła z sa­me­go rana?

Ad­rian­na uwa­ża­ła, że młod­sza sio­stra zbyt rzad­ko kon­tak­tu­je się z mat­ką, ale za­cho­wy­wa­ła tego typu uwa­gi dla sie­bie. Nie lu­bi­ła się wtrą­cać.

– Co u niej sły­chać? – za­in­te­re­so­wa­ła się i usiad­ła na ła­wecz­ce obok mat­ki.

– No wła­śnie… – Sa­bi­na wes­tchnę­ła osten­ta­cyj­nie, a Ad­rian­na po­my­śla­ła, że w su­mie mo­gła się tego spo­dzie­wać. Sio­stra za­zwy­czaj od­zy­wa­ła się do mat­ki, gdy w jej ży­ciu nie dzia­ło się naj­le­piej. – Ga­bry­sia jest za­ła­ma­na! Dzwo­ni­ła, żeby po­wie­dzieć, że zo­sta­nie bab­cią!

Ad­rian­na za­sty­gła. W pierw­szej chwi­li po­my­śla­ła, że to nie­moż­li­we. Jej młod­sza sio­stra mia­ła zo­stać bab­cią?! Na­praw­dę były już aż tak sta­re? Poza tym… cór­ki Ga­bry­si… prze­cież to jesz­cze dzie­ci! W ja­kim one mo­gły być wie­ku? Ad­rian­na wy­ko­na­ła w my­ślach szyb­kie ob­li­cze­nia i wy­szło jej, że star­sza sio­strze­ni­ca nie­daw­no skoń­czy­ła osiem­na­ście lat. A jed­nak wca­le nie ta­kie dziec­ko! Ode­tchnę­ła z ulgą, w du­chu dzię­ku­jąc cór­ce, że ona nie za­prag­nęła uczy­nić jej bab­cią w tak mło­dym wie­ku.

Zda­nie Ga­bry­si na te­mat ge­ne­tycz­ne­go ob­cią­że­nia ro­dzi­ny dia­me­tral­nie róż­ni­ło się od opi­nii Ad­rian­ny. Ada sama, w peł­ni świa­do­mie zre­zy­gno­wa­ła z bio­lo­gicz­ne­go ro­dzi­ciel­stwa. Teo­re­tycz­nie nic nie sta­ło na prze­szko­dzie, żeby zo­sta­ła mat­ką, a jed­nak od ćwierć wie­ku co pięć lat za­kła­da­ła nową spi­ra­lę an­ty­kon­cep­cyj­ną. Wie­dzia­ła, że szan­se na to, że jej syn bę­dzie cho­ry na he­mo­fi­lię albo że cór­ka otrzy­ma od niej wa­dli­wy gen, wca­le nie są ta­kie małe. Męż­czyź­ni w jej ro­dzi­nie cho­ro­wa­li od lat, dla­te­go wy­ko­na­ła ba­da­nie na no­si­ciel­stwo. Jego wy­nik tyl­ko utwier­dził ją w prze­ko­na­niu, że nie po­win­na mieć wła­snych dzie­ci. Ga­bry­sia z ko­lei uwa­ża­ła, że ży­cie z he­mo­fi­lią na prze­ło­mie dwu­dzie­ste­go i dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go wie­ku nie jest już wy­ro­kiem i na­wet nie zro­bi­ła te­stu. Może we Fran­cji wy­glą­da­ło to ina­czej, ale w Pol­sce spe­cjal­ne ośrod­ki, w któ­rych cho­rzy na he­mo­fi­lię otrzy­my­wa­li­by kom­plek­so­wą po­moc, wciąż ist­nia­ły tyl­ko w pla­nach. Ga­brie­la mia­ła dwie cór­ki w wie­ku osiem­na­stu i pięt­na­stu lat, a Ad­rian­na była prze­ko­na­na, że dziew­czy­ny na­wet nie wie­dzą o stwier­dzo­nych w ro­dzi­nie cho­ro­bach ge­ne­tycz­nych. To było ży­cie Ga­bry­si, Ad­rian­na nie mia­ła więc pra­wa się wtrą­cać, dla­te­go cho­ciaż ni­g­dy nie ro­zu­mia­ła jej wy­bo­ru, to­le­ro­wa­ła go.

– Ale cho­dzi o An­na­bel­le, praw­da? – upew­ni­ła się.

Prze­ra­zi­ła ją myśl, że to młod­sza z có­rek Ga­bry­si mo­gła­by być w cią­ży.

– Oczy­wi­ście! Prze­cież Flo­ren­ce ma tyl­ko pięt­na­ście lat! – obu­rzy­ła się Sa­bi­na, a Ad­rian­na odet­chnę­ła z ulgą.

Nie to, że cią­ża w wie­ku osiem­na­stu lat nie kom­pli­ku­je ży­cia głów­nych za­in­te­re­so­wa­nych i osób po­stron­nych, ale za­wsze le­piej być mamą osiem­na­sto­let­nią niż pięt­na­sto­let­nią!

– I jak Ga­bry­sia czu­je się ze świa­do­mo­ścią, że zo­sta­nie bab­cią?

– Wiesz, moim zda­niem nie to jest naj­gor­sze… – Sa­bi­na zni­ży­ła głos i ro­zej­rza­ła się wo­kół, jak­by chcia­ła się upew­nić, że nikt ich nie pod­słu­chu­je. – Oj­ciec tego dziec­ka… – Urwa­ła w po­ło­wie zda­nia, gło­śno prze­ły­ka­jąc śli­nę.

– Mamo, wy­rzuć to w koń­cu z sie­bie! – zde­ner­wo­wa­ła się Ad­rian­na, za­sta­na­wia­jąc się, co też mat­ka pró­bu­je jej prze­ka­zać.

Kim mógł być ten chło­pak? Zło­dzie­jem, nar­ko­ma­nem? A może nie było żad­ne­go chło­pa­ka, tyl­ko star­szy żo­na­ty męż­czy­zna?

– Wi­dzisz, oj­ciec dziec­ka jest… no, czar­ny jest! – Sa­bi­na sku­li­ła się w so­bie, jak­by wy­po­wie­dze­nie tych ostat­nich słów było po­nad jej siły. – W sen­sie, że Mu­rzyn!

Mat­ka utrzy­my­wa­ła, że jest oso­bą to­le­ran­cyj­ną. Ob­ra­zi­ła się na księ­dza, bo pod­czas ka­za­nia po­tę­pił ge­jów i les­bij­ki. Od tam­tej pory nie cho­dzi­ła do ko­ścio­ła. Ostat­ni raz prze­kro­czy­ła próg świą­ty­ni na po­grze­bie są­siad­ki, a i to tyl­ko dla­te­go, że lał ulew­ny deszcz, a ona nie chcia­ła mok­nąć. Ale żeby tak jej wnucz­ka była w cią­ży z Mu­rzy­nem?

– Mamo, sło­wo „Mu­rzyn” jest uwa­ża­ne za bar­dzo ob­raź­li­we! – Ad­rian­na sta­ra­ła się ukryć roz­ba­wie­nie, ale jej to nie wy­szło.

– Jak zwał, tak zwał! Ale czy ty so­bie wy­obra­żasz, że moja wnucz­ka przy­je­dzie tu do mnie, na Ma­ło­bądz, z czar­no­skó­rym dziec­kiem? – Źre­ni­ce Sa­bi­ny się roz­sze­rzy­ły.

– No, to dziec­ko to nie bę­dzie czar­no­skó­re, nie tak do koń­ca… – Ad­rian­na się za­wa­ha­ła, wie­dząc, że ta wia­do­mość nie po­cie­szy mat­ki. – Bę­dzie Mu­la­tem! Ale jak Ga­bry­sia się z tym czu­je? Ma taki sam pro­blem jak ty?

– Gdzie tam! – fuk­nę­ła Sa­bi­na. – Wiesz, że w tej Fran­cji to te­raz so­do­ma i go­mo­ra, wię­cej tam Mu­rzy­nów i Ara­bów niż Eu­ro­pej­czy­ków!

– Mamo, za­la­tu­je an­ty­glo­ba­li­zmem… – zwró­ci­ła jej uwa­gę Ad­rian­na. – Jak­kol­wiek by na to pa­trzeć, two­ja cór­ka też nie jest tam u sie­bie! Wcho­dzisz na bar­dzo grzą­ski grunt, le­piej to zo­staw. A An­na­bel­le to bar­dzo mą­dra dziew­czy­na, na pew­no od­naj­dzie się w no­wej roli. Ja wiem, że to za wcześ­nie, że oni te­raz pew­nie rwą so­bie wło­sy z gło­wy z nie­po­ko­ju, ale jak już dziec­ko przyj­dzie na świat, to wszyst­ko się ja­koś uło­ży! Za­dzwo­nię dziś do Ga­bry­si.

– Mó­wisz tak, bo to nie Mal­wi­na jest w cią­ży – za­uwa­ży­ła Sa­bi­na, cał­kiem słusz­nie zresz­tą.

Ad­rian­na wy­cią­gnę­ła nogi i wy­sta­wi­ła je na słoń­ce. Ni­g­dy nie mo­gła ich opa­lić. Twarz, ra­mio­na, ple­cy – wszę­dzie była już czer­wo­na, a nogi po­zo­sta­wa­ły bla­de.

– Gdy­by na­wet tak się sta­ło, mu­sia­ła­bym po pro­stu za­ak­cep­to­wać całą sy­tu­ację i ja­koś się w niej od­na­leźć… Ga­bry­sia też da radę, nie martw się o nią! I za­pew­niam cię, że we współ­cze­snym świe­cie dziec­ko bia­łej ko­bie­ty z ciem­no­skó­rym męż­czy­zną wca­le nie jest czymś nie­zwy­kłym!

Sa­bi­na cmok­nę­ła z nie­za­do­wo­le­niem.

– A wi­dzia­łaś kie­dyś tu, na Ma­ło­bą­dzu, ja­kie­goś Mu­rzy­na?

Ad­rian­na wy­buch­nę­ła śmie­chem i ge­stem dała znać ma­mie, żeby już prze­sta­ła. Za­pa­dła ci­sza. Taka ci­sza, jaka może pa­no­wać tyl­ko la­tem, kie­dy po­wie­trze jest zbyt gę­ste, by prze­pu­ścić ja­ki­kol­wiek dźwięk. Dwie ko­bie­ty sie­dzia­ły na ław­ce, wpa­tru­jąc się przed sie­bie, każ­da z nich po­grą­żo­na w świe­cie wła­snych my­śli. Pierw­sza ode­zwa­ła się Ad­rian­na.

– Ra­dek wró­cił – oznaj­mi­ła ta­kim to­nem, jak­by wła­śnie oświad­cza­ła, że zro­bi­ła na obiad scha­bowe.

Sa­bi­na na­wet nie była spe­cjal­nie zdzi­wio­na. Ką­ci­ki jej ust pod­nio­sły się o kil­ka mi­li­me­trów.

– Moje mo­dli­twy zo­sta­ły wy­słu­cha­ne!

– Mamo, prze­cież ty je­steś nie­wie­rzą­ca… – zdzi­wi­ła się Ad­rian­na.

– Oj, głu­pia, nie wiesz, że tak się mówi? – zru­ga­ła ją Sa­bi­na. – Wi­dzisz, to­bie się w koń­cu za­czę­ło ukła­dać, to te­raz w ży­ciu Ga­bry­si moc­no się po­kom­pli­ko­wa­ło… Co ja z wami mam? To jed­nak praw­da, że małe dzie­ci to mały kło­pot, a duże… – Mach­nę­ła ręką. – No do­bra, opo­wia­daj! Wy­ja­śni­li­ście so­bie wszyst­kie nie­po­ro­zu­mie­nia?

– Tak – od­par­ła Ad­rian­na z ta­jem­ni­czym uśmie­chem na twa­rzy. – W koń­cu czu­ję, że wszyst­ko jest na wła­ści­wym miej­scu, wiesz? Wcze­śniej uwie­ra­ły mnie te ta­jem­ni­ce, a od­kąd żyję w praw­dzie… jest lżej. Oczy­wi­ście za­ję­ło nam tro­chę cza­su, żeby z tych zglisz­czy na nowo po­ukła­dać na­sze ży­cie, ale wie­rzę, że te­raz może być tyl­ko le­piej! Roz­sta­nie chy­ba wy­szło nam na do­bre, cho­ciaż to wszyst­ko było nie­po­trzeb­ne. Stra­ci­li­śmy zbyt wie­le cza­su, ale wy­nio­słam z tej ca­łej sy­tua­cji waż­ną lek­cję – przy­zna­ła, wa­chlu­jąc się wy­cią­gnię­tym z to­reb­ki no­tat­ni­kiem. – Nie chcę już tra­cić ani chwi­li na bez­sen­sow­ne kłót­nie!

Sa­bi­na moc­no ści­snę­ła cór­kę za rękę.

– Bar­dzo pięk­ne po­sta­no­wie­nie, tyl­ko cza­sem trud­no w nim wy­trwać – wes­tchnę­ła zna­czą­co. – Wiesz, twój tata od­szedł czte­ry lata temu, a mnie na­dal zda­rza się ża­ło­wać słów, któ­re wy­po­wie­dzia­łam w ner­wach. Nie­kie­dy tak so­bie my­ślę, że gdy­bym mo­gła cof­nąć czas… – Urwa­ła.

– Prze­ży­li­ście ra­zem czter­dzie­ści sześć lat! – przy­po­mnia­ła jej Ad­rian­na. – Pięk­ny wy­nik, pew­nie nie­wie­lu mło­dych bę­dzie się mo­gło po­szczy­cić po­dob­nym na sta­rość! To nor­mal­ne, że nie za­wsze było ide­al­nie.

Sa­bi­na ski­nę­ła gło­wą.

– Fak­tycz­nie, mie­siąc mio­do­wy prę­dzej czy póź­niej się koń­czy, a wte­dy przy­cho­dzi pro­za ży­cia. Czter­dzie­ści sześć lat… Wciąż nie mogę uwie­rzyć, że mi­nę­ło tyle cza­su od dnia, kie­dy wy­szłam za wa­sze­go ojca! – Po­ru­szy­ła się nie­spo­koj­nie. – Na po­cząt­ku czas pły­nął swo­im na­tu­ral­nym ryt­mem, ale póź­niej jak­by przy­spie­szył, a ja mia­łam wra­że­nie, że śred­nio co kwar­tał świę­to­wa­li­śmy syl­we­stra i na­dej­ście no­we­go roku. Ostat­nio są­siad­ka opo­wia­da­ła mi, że jej star­sza cór­ka hucz­nie ob­cho­dzi­ła pięć­dzie­sią­te uro­dzi­ny. I tak so­bie po­my­śla­łam, że sta­re już ma te dzie­ci, nie to, co ja, a prze­cież ty za pięć lat też do­bi­jesz do pięć­dzie­siąt­ki! – Spoj­rza­ła na cór­kę wy­mow­nie.

– Dzię­ki, mamo, uwiel­biam, kie­dy wy­po­mi­nasz mi mój wiek! – obu­rzy­ła się Ad­rian­na, ale po chwi­li już chi­cho­ta­ła pod no­sem. – No cóż, czas nie jest dla nas ła­ska­wy, ale bła­gam, nie ude­rzaj­my w tak de­pre­syj­ne tony! Ja tu się cie­szę dru­gą mło­do­ścią, a ty mi uświa­da­miasz, że nie­dłu­go wszy­scy i tak umrze­my. I po co to wszyst­ko?

– Żeby od­cho­dząc, mieć świa­do­mość, że żyło się peł­ną pier­sią! Przy­naj­mniej na sta­rość bę­dziesz mia­ła co wspo­mi­nać. – Za­kasz­la­ła zna­czą­co, a Ad­rian­na chy­ba nie chcia­ła wie­dzieć, co mat­ka wspo­mi­na.

– Mal­wi­na nie daje zna­ku ży­cia – wes­tchnę­ła cór­ka.

– Do mnie też nie dzwo­ni, ale ja­koś się o nią nie mar­twię. Ona i tak za­wsze spa­da na czte­ry łapy! Naj­wi­docz­niej po­trze­bu­je nie­co wię­cej cza­su niż ty i Ra­dek, żeby so­bie to wszyst­ko po­ukła­dać – stwier­dzi­ła Sa­bi­na bez­na­mięt­nie. – Chodź do środ­ka, upie­kłam cia­sto droż­dżo­we z tru­skaw­ka­mi. Trze­ba ko­rzy­stać z uro­ków lata!

Ad­rian­na ski­nę­ła gło­wą, po­mo­gła mat­ce wstać i obie ko­bie­ty ru­szy­ły w stro­nę ogrom­ne­go dwu­pię­tro­we­go domu, któ­ry nie­gdyś roz­brzmie­wał śmie­chem dzie­ci, a te­raz opu­sto­szał i stra­szył wszech­obec­ną ci­szą.

Port nad zatoką

Подняться наверх