Читать книгу Ósmy cud świata - Magdalena Witkiewicz - Страница 8
CZĘŚĆ PIERWSZA
Anna
4
ОглавлениеŻuj przed jedzeniem, myśl przed mówieniem
powiedzenie wietnamskie
– Jeżeli chcesz zrobić sobie in vitro, to musisz się spieszyć. – Alicja zadzwoniła do mnie jakiś czas później.
– Dlaczego? – Wciąż przed oczami miałam wykres cech osobowości któregoś z moich niebieskookich kandydatów. Tego niewystarczająco empatycznego.
– Są plany zmiany ustawy. Gdy wejdzie, samotne kobiety nie będą mogły legalnie korzystać z zaawansowanych metod leczenia bezpłodności.
– Pozostanie nielegalna droga. – Roześmiałam się.
– No, jeszcze nie słychać o czarnym rynku. Pewnie to kiedyś nastąpi, ale raczej trudno byłoby to ukryć. Zbyt dużo technologii, a później leków. Pozostanie ci tradycyjna metoda. – Teraz śmiała się Alicja.
– Tradycyjna? – zapytałam.
– Moja droga, czy ja ci muszę tłumaczyć, jak się robi dzieci? Żabki, pszczółki?
– Nie musisz – powiedziałam.
Niestety od czasu, gdy zobaczyłam stronę banku nasienia i dokładne opisy cech dawców, wiedziałam, że ciężko będzie mi spędzić noc z kimkolwiek. Bez znajomości jego słabych i mocnych stron oraz bez informacji, czy jego inteligencja emocjonalna jest powyżej czy poniżej przeciętnej.
Jednak technologia czasem przeszkadza. Mimo to wciąż w nią wierzyłam. W miłość już nie.
***
Tyle razy próbowałam sobie tę miłość wmówić. Na początku chyba nawet nie musiałam tego robić, ale gdy zauroczenie mijało, było już zupełnie inaczej.
Poznałam go w pierwszym tygodniu pracy w CallAction. Akurat było spotkanie integracyjne. Zostałam przyjęta do pracy na stanowisko menadżera, zarządzałam dziesięcioosobowym zespołem, za który odpowiadałam. Jacek był prezesem. Zakładał tę firmę i znał ją jak własną kieszeń. Działalność rozrastała się w szybkim tempie. Wymagało to zmian organizacyjnych, na które Jacek chyba nie był gotowy. Wciąż chciał trzymać wszystko w garści, wpływać na najdrobniejsze decyzje podejmowane przez pracowników. I te dotyczące zakupu materiałów piśmienniczych, jak i te związane z kilkusettysięcznymi kontraktami.
Na spotkaniu integracyjnym usiedliśmy obok siebie. Do tej pory nie miał okazji ze mną rozmawiać i może gdyby nie duże ilości mohito nasza konwersacja potoczyłaby się zupełnie inaczej. Oczywiście najpierw zamieniliśmy ze sobą kilka słów z grzeczności, płynnie przechodząc na ty, a później zapytał mnie, co sądzę o firmie.
I na swoje nieszczęście, jak mi się wtedy wydawało, powiedziałam mu, co myślę. A myślałam, że jest niekoniecznie dobrze zarządzana.
– Firma znajduje się teraz na etapie przejściowym – powiedziałam. – Z małej firemki zatrudniającej kilka osób bardzo szybko zmieniła się w firmę średnią. Ilu teraz jest pracowników?
– Około pięćdziesięciu na umowę o pracę – powiedział Jacek z dumą.
– No widzisz. Prezes nie jest w stanie wszystkiego ogarnąć – dodałam.
– Sugerujesz, że sobie nie radzę? – Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a nawet lekkim szokiem w oczach. Chyba nie spodziewał się takiej bezczelności u nowego pracownika. Ja sama, gdy tylko wypowiedziałam te słowa, zaraz ich pożałowałam.
– Nie chciałam tego powiedzieć. – Spuściłam głowę.
– Ale powiedziałaś – stwierdził szorstko.
Powiedziałam. I wtedy bardzo tego żałowałam. Byłam przekonana, że przez niewyparzony język mój okres próbny zakończy się już w poniedziałek.
***
Po weekendzie oczekiwałam na wezwanie do biura prezesa. Cały dzień nerwów. Nie wyszłam na lunch, wypiłam tylko jedną kawę. Gdybym mogła cofnąć czas, to porozmawiałabym z nim na bardziej neutralne tematy. Pogoda, teatr, książki. Jakiekolwiek, byle nie firma, polityka, religia. Bo to się zwykle źle kończyło. Co mnie podkusiło, by mówić mu, co naprawdę myślę o firmie?
Do końca tygodnia siedziałam jak na szpilkach. Dopiero w piątek przed szesnastą zadzwonił mój telefon na biurku. Sekretarka prezesa poprosiła, bym podeszła do niego na chwilę. Zwykle tak to się odbywało. Na koniec dnia, w piątek. Do widzenia.
I ktoś stał nad tobą, byś się szybko spakowała, pod żadnym pozorem nie zabierając nic z firmy i nie przegrywając żadnych danych z komputera. Słyszałam od koleżanek.
Wyłączyłam komputer. Nie chciałam nic zabierać. Mieli rację. Pociągnęłam usta błyszczykiem, założyłam szpilki, które zawsze po przyjściu do pracy zamieniałam na płaskie buty, schowałam wszystkie swoje rzeczy do płóciennej torby. Byłam gotowa.
***
– Dzień dobry, panie prezesie – powiedziałam, gdy weszłam do jego gabinetu. Nawet się nie uśmiechnęłam, bo skąd miałabym mieć na to siłę w takiej sytuacji?
– Dzień dobry. – On się uśmiechnął. – Nie byliśmy na ty?
– Byliśmy – powiedziałam nieśmiało.
– No właśnie – potwierdził. – Napijesz się kawy?
– Nie, dziękuję. – Pokręciłam głową. Chciałam mieć to jak najszybciej za sobą.
– Wody? Herbaty?
– Nie, dziękuję.
– Trochę czasu tu spędzimy, więc ja poproszę o wodę. – Podniósł słuchawkę telefonu stojącego na biurku. – Pani Kasiu, poproszę dzbanek wody z cytryną. I wie pani co, jeszcze kawę w tym dużym termosie – dodał. – Później może pani już iść do domu, my tutaj jeszcze posiedzimy.
Zmarszczyłam brwi. Posiedzimy? Myślałam, że to będzie szybka piłka. Najwyraźniej się pomyliłam. Chwilę przeglądał papiery, potem weszła sekretarka z tacą, na której stała kawa, woda i talerz z kanapkami. Każda kromka była przyozdobiona pomidorem i szczypiorkiem. Pani Kasia, sekretarka prezesa, była zaprzeczeniem asystentek z amerykańskich filmów. Miała prawie sześćdziesiąt lat, jakieś metr pięćdziesiąt wzrostu, ogromny biust i taką samą pupę. Sprawiała wrażenie, jakby każdego chciała przytulić do swojej obfitej piersi i pocieszyć w chwilach zwątpienia. Jednak gdy ktoś miał coś na sumieniu, unikał pani Kasi jak ognia. Jakby się bał, że dostanie klapsa. Pani Kasia każdego pracownika traktowała jak własne dziecko.
Zwykle chadzała w sukienkach. Teraz była w takiej, w której już chyba ją widziałam, w pepitkę, z czarnym okrągłym kołnierzykiem przy niewielkim dekolcie.
– Piękną ma pani sukienkę, pani Kasiu. – Uśmiechnęłam się do niej.
– Dziękuję, dziecko, dziękuję. – Na pracowników poniżej czterdziestki zwykle mówiła w ten sposób. – Chodź na chwilę ze mną, jeszcze sól przyniesiesz.
– Ale… – zaczął Jacek.
– Chodź – powiedziała pani Kasia tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Mój groźny prezes skinął głową, a ja wyszłam z gabinetu, podążając za drepczącą panią Kasią.
– Dziecko – powiedziała, gdy zamknęła drzwi do pokoju Jacka. – Ty mów mu szczerze, co myślisz. Jak krowie na rowie.
Zmarszczyłam brwi.
– Pani Kasiu, on chce mnie zwolnić – powiedziałam.
– Zwolnić? – Machnęła ręką. – Gadanie. Nikogo nie chce zwalniać. Sprowokowałaś go do myślenia i tyle.
– Nie po to zaprosił mnie do siebie? – zapytałam zdziwiona.
– Nie. On naprawdę potrzebuje pomocy. Mądra dziewczyna jesteś. Mam nadzieję, że mu pomożesz, bo chłopak jeszcze zawału dostanie. – Pokręciła głową.
Rozmowę przerwał nam telefon. Pani Kasia odebrała. Płynną angielszczyzną przywitała rozmówcę, chwilę próbowała mu coś tłumaczyć, po czym zgrabnie przeszła na niemiecki.
Patrzyłam zdziwiona. Pani Kasia coraz bardziej przypominała mi „kobietę pracującą” graną przez Irenę Kwiatkowską w Czterdziestolatku. Już wiedziałam, dlaczego wszyscy uważali, że pani Kasia to skarb. Nie tylko dzięki kanapkom z pomidorem.
***
O soli zapomniałam. Wróciłam do gabinetu Jacka z pustymi rękami.
– No jasne. – Podniósł głowę znad dokumentów. – Wiedziałem, że nie o sól tu chodzi. – Uśmiechnął się.
Pokręciłam głową.
– Powiedziała ci, że nie masz się martwić, bo cię nie zwolnię.
– Tak – zgodziłam się.
– Ona ma nosa do ludzi. Już nie raz dobrze wychodziłem na tym, że posłuchałem jej intuicji.
– Długo tutaj pracuje?
– Od początku. Pomagała mi tworzyć tę firmę. Wcale nie chciałem jej zatrudniać.
– To jak to się stało?
– Przyszła do mnie po przeczytaniu ogłoszenia, że szukam asystentki. – Znów się uśmiechnął. – Nie takiej asystentki szukałem. Wiesz, jakie wyobrażenie o sekretarce ma młody facet budujący swoją własną firmę?
Oczywiście, że wiedziałam.
– Powinna być młoda, ładna, długonoga…
– Właśnie. Ona zupełnie nie przypominała asystentki z moich wyobrażeń. Gdy mój przyjaciel pierwszy raz ją zobaczył, stwierdził, że łatwiej ją przeskoczyć niż obejść. Do tej pory jest mu głupio, że w ogóle tak pomyślał. – Ugryzł kanapkę z pomidorem. – Pani Kasia przyszła do mnie z gazetą w dłoni i powiedziała, że będzie pracować przez miesiąc za darmo, po to, bym przekonał się, że jest mi niezbędna. Zgodziłem się na to. Potrzebna mi była sekretarka, postanowiłem ją zatrzymać do czasu, gdy nie znajdę kogoś lepszego.
– I co?
– I nie znalazłem – stwierdził wesoło. – Przychodziły tu różne panny. Bardziej lub mniej reprezentacyjne – zaakcentował to słowo – jednak żadna nie nadawała się do niczego poza „wyglądaniem”. Pani Kasia przekonała mnie do siebie w stu procentach, gdy kiedyś miałem klienta z Francji. Nie znam francuskiego. Chcieliśmy wyskoczyć na jakiś lunch, poprosiłem panią Kasię, by zarezerwowała nam restaurację gdzieś w centrum. Rozmowy się przeciągały. Miałem zaplanowane kolejne spotkanie, musiałem wyjść zadzwonić i je odwołać. Gdy wróciłem, pani Kasia rozmawiała w najlepsze z moim klientem po francusku. Oczywiście, gdy ją zatrudniałem, mówiła mi coś o tym, że zna biegle kilka języków, ale nie potraktowałem tego poważnie. Po chwili przyniosła wielki talerz kanapek. Taki jak teraz. Okazało się, że ustaliła to z moim gościem. Potem wszyscy moi stali klienci chcieli kanapki od pani Kasi. – Zamyślił się. – Wiesz, ja chciałem budować korporację. Taką oschłą, zimną, profesjonalną. I całe szczęście, że znalazłem panią Kasię, bo mi się to nie udało. Nie można od razu budować czegoś wielkiego, najpierw małymi krokami trzeba zbudować zaufanie. I to mi bardzo dobrze wyszło. Nie mogę sobie wyobrazić, że ta kobieta dwa lata była bez pracy. Firma, która ją wcześniej zatrudniała, ogłosiła upadłość. Właściciel zwinął się za granicę, pracownicy zostali na lodzie. W naszym kraju kobieta po pięćdziesiątce ma małe szanse znalezienia fajnej pracy. A przecież to doskonały wiek! Dzieci odchowane, wnuków jeszcze nie ma, poza tym kobiety w tym wieku są najbardziej lojalnymi pracownikami. Nie zależy im już na zmianach. Chcą stabilizacji, już się wyszalały.
Pokiwałam głową.
– A co z planami budowy korporacji?
– No właśnie dlatego zaprosiłem cię tutaj, bo chciałbym z tobą o tym porozmawiać.
– Ze mną? – zdziwiłam się.
– Na spotkaniu integracyjnym wytknęłaś mi pewne błędy w funkcjonowaniu firmy.
Spuściłam głowę.
– Tak, wiem, nie powinnam…
– Nie każdy ma odwagę powiedzieć, co myśli.
– Pewnie w innych okolicznościach bym nie miała.
– Być może – powiedział. – Teraz słucham. – Nalał kawy do filiżanek. – Wtedy to nie był dobry czas.
– Typowe problemy dla firm, które już przestały być małe, a stają się większe. Potrzebna jest reorganizacja. Trzeba delegować uprawnienia, odpowiedzialność – zaczęłam.
Jacek pokiwał głową.
– Musimy się tym zająć.
***
Wtedy siedzieliśmy do północy. Kanapki od pani Kasi uratowały nasze żołądki od głodu. Analizowaliśmy wszystko po kolei. Kilka razy ostro wymieniliśmy poglądy. Nie bałam się wyrażać swoich opinii. Już nie. Tamtego dnia nie ustaliliśmy szczegółów, jednak Jacek zaproponował kolejne spotkanie, również w piątek.
– Nadgodziny będą – powiedział. – Albo sobie weźmiesz wolny dzień. Wolę pracować, gdy jest cicho i nikt nie zawraca głowy telefonami.
Ja też lubiłam pracować nocą. Księżyc mi sprzyjał, słońce rozleniwiało. Dziwiłam się tylko, że Jacek nie miał do kogo wracać. Był tuż po trzydziestce, powinien już w większym bądź mniejszym stopniu ułożyć sobie życie. Najwyraźniej tak nie było. Należał do tych mężczyzn, a właściwie chłopaków, którzy zakochują się w niewłaściwych kobietach. I potem długo leczą rany, ale nie tracą nadziei, że kiedyś prawdziwa miłość nadejdzie. A później znowu lokują – może nieco na siłę – swoje uczucia w kolejnej niewłaściwej osobie.
Jednak czy i tym razem miało się tak stać? Oboje byliśmy singlami bez zobowiązań, a piątkowe popołudnia i wieczory spędzaliśmy tylko we dwoje w dużym pustym budynku z wielkim stołem w sali konferencyjnej i wygodną skórzaną sofą w jego gabinecie.