Читать книгу Obywatel i Małgorzata - Małgorzata Potocka - Страница 9

Оглавление

Był kiedyś moment, gdy uważałaś, że pasujesz do tego świata?

Nie, nigdy.

Nawet kiedy poznałaś Grzegorza Ciechowskiego?

Wtedy tym bardziej. Myśmy się fantastycznie dopasowali do siebie, ale do świata zupełnie nie. Stworzyliśmy własny świat. Robiliśmy rzeczy, które nie mieściły się w żadnych normach. Byliśmy artystami, którzy tworzą coś innego niż wszyscy. Dlatego pewnie tak nas zauważano. Powiem trochę kabotyńsko: jeżeli ktoś odkrywa w życiu jakąś inność i robi krok naprzód, żeby wejść w tę inność, to wielka frajda. Tata zawsze mi mówił, że jestem bardziej utalentowana, że pewne rzeczy widzę głębiej i mam wielką intuicję twórczą niż inni ludzie. I ja w to uwierzyłam. Nigdy nie chciałam żyć według schematu.

Ale w gruncie rzeczy czuję się bardzo samotna. Zawsze się tak czułam. Może dlatego tak zabiegałam o miłość i akceptację mężczyzny. O to, żeby mnie bardzo kochał, bo chciałam być bardzo kochana. Są kobiety, które twierdzą, że wymaganie tak wielkiej miłości jest więzieniem, które się stwarza sobie samemu i drugiemu człowiekowi. Ale nie ma na to recepty, tak jak nie ma sposobu, by opanować różnego rodzaju emocje. Staram się jednak nie zatruwać życia innym, nie zwracać na siebie nieustannie uwagi. Staram się nie być egocentryczną egoistką, bo to niszczy ludzi naokoło mnie. Ale gdy obserwowałam mojego męża Józka i potem Grzegorza, gdy obserwuję wielu artystów wyjątkowych i wybitnych, to oni jednak podporządkowują sobie świat, wymagają posłuszeństwa i dworu. Nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Mają swoją misję do spełnienia i to staje się dla nich nadrzędne, a wszystko i wszyscy mają temu służyć. Ja więc swoją misję musiałam podporządkować misji Grzegorza, bo ona była ważniejsza. Ale bywało tak, że on podporządkowywał się mnie.

Opowiedzmy waszą historię po kolei. Ile lat byłaś z Grzegorzem?

Dziewięć, prawie dziesięć, kawał życia, który nie był wycięty z kontekstu. Przeszłość i teraźniejszość gdzieś się tam poplątały, aczkolwiek stworzyliśmy absolutnie własną rzeczywistość. Bycie ze sobą dwojga ludzi, którzy tworzą, na pewno nie jest łatwe. Jednak mimo to, że każde z nas zajmowało się czymś innym, nie dzieliło nas to. A może właśnie dzięki temu, że ja nie byłam piosenkarką w jego zespole czy gitarzystką, spędziliśmy ze sobą tyle czasu. Byłam aktorką, reżyserem, fotografem, producentem. Robiłam to, co dopełniało jego twórczość. Idealna sytuacja. Tworzyłam koncepcję okładek jego płyt, ale przede wszystkim reżyserowałam wszystkie jego teledyski i koncerty. Pamiętasz festiwale w Sopocie czy Opolu albo wielki występ w katowickim Spodku chyba w osiemdziesiątym czwartym roku? To ja byłam jego reżyserem i stworzyłam przedstawienie, jakiego do tej pory w Polsce nie było. Wielkie kilkugodzinne audiowizualne widowisko, monumentalny spektakl. My ciągle przełamywaliśmy utarte ścieżki, próbując czegoś nowego. Wszystko robiliśmy wspólnie. Nawet w tej chwili, kiedy o tym mówię, mam wielki przypływ adrenaliny. Przypomina mi się atmosfera wokół naszej pracy, kiedy wszyscy czekali, aż ich zadziwimy jakąś nowością.

Jak się poznaliście?

Kończyłam właśnie łódzką Szkołę Filmową i robiłam swój film dyplomowy na Wydziale Reżyserii. Nazywał się roboczo „Zoo”. To był film o zbuntowanej dziewczynie, która nie pasuje do rzeczywistości. Taki trochę o mnie. Ona bierze udział w strajku, protestach, otoczona ogrodem zoologicznym, jakim jest świat wokół niej. Ten film był pewnego rodzaju rozliczeniem z rzeczywistością po osiemdziesiątym roku. Moje studia i ich końcówka przypadły na początek i środek stanu wojennego. Myśmy już przeszli przez strajki i przez Solidarność. To był bardzo intensywny okres, czas niezwykle silnego zespolenia się nas – studentów; nawet spaliśmy w szkole filmowej. A ja wszystkie te strajki i protesty nagrywałam, tak jak i ludzi na łódzkiej ulicy, których kręciłam z ukrytej kamery, robiłam zdjęcia plakatów, napisów na murach. Film dostał tytuł „Awondo” – czyli „Odnowa” czytana od tyłu. Mój mąż Józek Robakowski powiedział mi, że potrzeba do tego dokumentu dobrej grafiki i oprawy muzycznej i że słyszał o takim zespole rockowym Republika. I o takim chłopaku z Torunia, który zdaje się jest plastykiem czy grafikiem – Józek był zachwycony szatą graficzną płyty Republiki w czarno-białe pasy. Namówił mnie, żebym go odszukała, bo ci chłopcy mają fajny styl. Józek ich słyszał na koncercie w Toruniu. Potem się okazało, że Grzegorz nie był plastykiem, studiował polonistykę na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zresztą nigdy jej nie ukończył, bo pochłonęła go muzyka.

Zatem twój mąż był spiritus movens waszej miłości? To przewrotne.

Bardzo przewrotne. Wówczas byliśmy z Józkiem strasznie umęczeni stanem wojennym i naszymi problemami, aresztowaniami, inwigilacją nas i naszych przyjaciół. Ten film miał być podsumowaniem tego trudnego etapu, oczyszczeniem i zamknięciem go. Zależało mi na tym, żeby był dopracowany pod każdym względem. Kiedy Józek powiedział mi o tej muzyce, trzeba trafu, że akurat Republika przyjechała do Łodzi. Z Ewą Wycichowską robili spektakl w Teatrze Wielkim „Republika rzecz publiczna”. Dali chyba cztery przedstawienia. Umówiłam się przez Andrzeja Ludewa, menedżera Republiki, że po ostatnim koncercie spotkam się z liderem zespołu Grzegorzem Ciechowskim. Przyszłam trochę wcześniej i obejrzałam naprawdę fantastyczne widowisko. I usłyszałam śpiewającego Grzegorza. Pomyślałam sobie, że to absolutnie znakomita muzyka i właśnie taką bym chciała do mojego filmu.

Poczułaś, że ten chłopak może zmienić twoje życie?

Nie, wtedy zupełnie nie brałam pod uwagę nowej miłości. Byłam bardzo szczęśliwa ze swoim mężem. Chociaż być może przeżywaliśmy jakiś niewielki kryzys wypływający z tego zmęczenia trudnymi czasami. Teraz przypominam sobie uczucie duszności, jakie mnie ogarniało, gdy budziłam się rano. Bo musiałam przeżyć następny dzień. Myślę, że podświadomie szukałam czegoś nowego, co odwróci moje myśli od szarości na ulicy, kolejek w sklepach i zmęczonych twarzy ludzi w Łodzi, uśmiechających się bardzo rzadko.

I nagle w tym krajobrazie „wojennym” pojawił się Grzegorz. O tym, kim jest dla ludzi, przekonałam się, gdy po przedstawieniu razem z muzykami wyszedł na scenę, a krzyczące siedemnastolatki wyciągały do nich ręce z kasetami i czarno-białymi zdjęciami po autografy. Ten tłum piszczących dziewczyn uświadomił mi, że Ciechowski jest idolem pławiącym się w rozkoszy uwielbienia. Taki typ Paula McCartneya i Freddiego Mercury'ego jednocześnie. Czujesz ten klimat? Jakbym widziała aureolę wszystkich bogów muzyki jednocześnie. Wychowałam się na Rolling Stonesach, na Mercurym, na Doorsach, Animalsach i Beatlesach. To była moja ukochana muzyka.

Pamiętam, że chciałam do Grzegorza podejść, ale stał otoczony tłumem tych dziewcząt, a ja nie mogłam się przez nie przebić. I nawet nie chciałam, bo to byłoby śmieszne przeciskać się przez rozwrzeszczany tłum fanek. Nie miał prawa pomyśleć, że jestem jeszcze jedną z tego tłumu wielbicielek. Pomyślałam poza tym, że Ludew przecież zaanonsował moją obecność na spektaklu, dlaczego więc nikt na mnie nie czeka, nie wita i nie podprowadza do Grzegorza?

Obywatel i Małgorzata

Подняться наверх