Читать книгу Peryferyjczyk - Marcin Kołodziejczyk - Страница 11

Оглавление

STARY CZŁOWIEK WĘDRUJE

Przez Bilczę przeszedł, tyle co do sklepu wstąpił po popularne i kaszankę. Na dłużej zatrzymał się w Świątnikach, pod sadem jabłoniowym. Potem też w Świątnikach, za kościołem. Dwa dni tam siedział i zostawił kurtkę. Kiedy odszedł, chłopi powiesili kurtkę na drzewie przy drodze. Może po nią wróci? A teraz kombinują dokąd doszedł dzisiaj: do Chobrzan czy za Chobrzany?

Człowiek w wymiarze symbolicznym

Jest stary. Ktoś wczoraj widział, jak ledwo ciągnął wózki i sapał. Przygarbiony zniknął w kolejnym wąwozie i tyle. Odblaski migały na tych jego wózkach z tyłu, a jeden odblask to był pognieciony, czerwono lakierowany termos.

W sklepie wyjął z kieszeni zarośnięte brudem ręce i odmierzył na ladzie, jaka duża ma być kaszanka. Nieduża. Wziął jeszcze angielską herbatę śniadaniową za złotówkę i poszedł dalej. We wsi gadają, że jest grzeczny: powiedział dzień dobry i dziękuję. Więcej już nic nie powiedział, taki zamknięty w sobie, cichy. Już trzeci raz przechodził przez Bilczę. Co roku idzie.

– Tajemniczy – mówią ludzie. – Jak go o coś spytać, to się tylko uśmiechnie i idzie dalej.

Ludzie zachodzą w głowę, co za jeden, taki stary, a głupi? Wózki ciąga, poklecone z byle czego, ze śmieci i szmat, drutem ze wszystkich stron powiązane. Co za życie on ma? Jak pies pod płotem – to tu, to tam się przytuli.

– Może trzeba go dogonić i kurtkę zawieźć? – radzi chłop, który znalazł kurtkę.

Podobno w Wigilię ktoś po niego wyszedł zaprosić do chałupy na opłatek. Włóczęga podziękował, ale nie przyszedł. Parę razy różnym gospodarzom tak odmawiał, aż dali spokój. A on poszedł dalej.

– Dlaczego on tak chodzi i chodzi? Pokuta jakaś czy co? – pytali mężczyźni oparci o płot.

Sam ksiądz proboszcz ze Świątnik chciał się spotkać z wędrowcem, ale mu się nie udało. Zapytałby, czy tamten niczego nie potrzebuje, czy modli się pod kapliczkami po drodze. Może wyspowiadałby i udzielił komunii. A przede wszystkim chciałby się dowiedzieć, kim jest i co znaczy jego chodzenie.

– Ludzie widzą tylko to, że on chodzi i ciąga wózki – dowodzi ksiądz proboszcz. – A co na przykład, jeśli on tak chodzi w wymiarze symbolicznym? Może ten człowiek jest wyrzutem sumienia dla ludzi z parafii? Może zobaczą, jak on tak chodzi i zastanowią się nad własnym życiem?

Człowiek z wózkami odszedł ze Świątnik w nocy, asfaltówką na Chobrzany. Jeden młody pogonił za nim na motorze, żeby mu dać siatkę jabłek. Nie wziął, powiedział, że nie lubi. To było trzy dni temu.

Prawdziwy dziad

Kiedy przychodzi do wsi, ludzie oglądają jego wózki. Każdy zrobiony z dwóch starych rowerowych ram, między którymi, z dykty, folii i styropianu, zrobiona jest budka. Łatwo mieści się w niej dorosły człowiek, najwyżej nogi podkuli. Koła są bez opon, owinięte sparciałą gumą. Dyszel do ciągnięcia u każdego wózka. Wszystko poznajdowane na śmietniku.

– U nas ze śmietnika wyciągnął tekturowe pudło i sreberko od czekolady – mówią gospodarze. – Na chwilę tylko przysiadł w rowie, zrobił ze sreberka odblask i powiesił na wózku.

Widzieli, jak nocą szedł przez Chobrzany na Strączków. Nad ranem przytoczył wózki koło ładnego białego domu, naprzeciwko punktu skupu owoców i warzyw. Położył się spać do rowu, na kawałku folii po nawozie sztucznym. Spał skulony, objęty własnymi ramionami.

Tak rano znalazł go kierowca ciężarówki, który przyjechał do białego domu, do szwagra. Podszedł zobaczyć wózki i człowieka w rowie. Nie budził go. We wsi rozpowiedział, że ten z wózkami, co był już w Lipniku, Obrazowie, Bilczy, Świątnikach i Chobrzanach, przyciągnął teraz tutaj. Jest brudny, zarośnięty i ubrany w szmaty, jak dziad. Dzieci popędziły zobaczyć prawdziwego dziada.

Ubrany w wytarty drelichowy kombinezon roboczy. Watowana fufajka zapięta wysoko pod szyję. Spod filcowej czapki uszatki wyglądała sina z zimna twarz. Nie spał już.

– Jak masz na imię? – zapytało jedno z dzieci.

– Nie mam imienia – odpowiedział. – Dlatego mogę być, kim chcę.

Ciężko podniósł się z rowu, otworzył drzwiczki budy na jednym z wózków i wyciągnął ze środka patelnię i drut. Potem nazbierał gałązek i rozpalił małe ognisko. Wygięty w stojak drut ustawił nad ogniem, na nim położył patelnię. Dzieci cały czas mu się przyglądały.

Wtedy asfaltówką nadszedł człowiek ze starą, brązową kurtką ze sztucznego misia pod pachą.

– Pana kurtka? – zapytał dmuchającego w ognisko dziada.

– Moja. Ile się należy?

Nie mógł uwierzyć, że nie musi płacić za odniesienie zgubionej w Świątnikach kurtki. Otrzepał ręce, potem ze stosu żelastwa przymocowanego do wózka wydobył sporą zardzewiałą puszkę po farbie. Postawił ją do góry dnem przy ognisku.

– Siadaj, tylko mi jej nie pognieć – powiedział. – Chcesz kaszanki?

Życie raz na dzień

Ręce ma wykoślawione i twarde. Kiedy je zaciera, stukają o siebie. Przed chwilą grzebał nimi w ogniu, podsuwając rozgrzane patyki pod patelnię, i się nie oparzył. Teraz wyjmuje z kieszeni fufajki złamany nóż i starą skórkę słoniny zawiniętą w papier. Kroi ją na małe kawałki i wrzuca na patelnię. Dmucha w ognisko.

– Omijam duże miasta i odpusty na wsiach – opowiada. – Ja nie jestem muzeum, mam własne życie i własne sprawy. A ludzie są ciekawscy. Od rana do nocy stoją mi nad głową i wypytują. Pewnie myślą, że dziad zna odpowiedź na wszystkie pytania. Dziad książek nie czyta, nie ma na to czasu. Musi reperować swoje budy i iść dalej. Tylko raz na dzień opowiadam komuś swoje życie.

Kroi w kostkę cebulę i dodaje do skwierczącej na patelni słoniny. Pociąga popularnego. W folię, na której siedzi, włożył styropian. W zimie styropian go uratował przed zamarznięciem.

– Z tobą rozmawiam dlatego, że mi pomogłeś. Przyniosłeś kurtkę.

Dzieci nie spuszczają z niego oka. Szepczą między sobą, że ten stary wygląda strasznie – ma chyba tylko dwa zęby, śmierdzi i prawie nie widać mu oczu spod spuchniętych powiek.

Jak mają konie?

Człowiek z wózkami opowiada, że miał kiedyś inne życie. Był mechanikiem obrabiarek, znał się na tym i nawet lubił, tylko że nie znosił hotelu robotniczego. Taki hotel jest jak chlew. Ciągle wódka i bójki. On za wódą nigdy nie przepadał.

Któregoś dnia, osiem lat temu, znalazł na ulicy stary wózek dziecinny. Spakował do niego ubranie na zmianę, ciepły koc i skórzaną torbę – cały swój dobytek i poszedł sobie. Bez celu i bez papierów.

– Jestem człowiek znikąd, nie mam imienia ani nazwiska, idę donikąd – tłumaczył ludziom, którzy pytali, dokąd idzie i co za życie tułacze sobie wymyślił. – Mogę być, kim chcę.

Miał jedne buty, starły się bardzo szybko, były słabe. Wózek też się zepsuł, zaczął gnić, trzeba go było zostawić w rowie. Wtedy właśnie powstał pierwszy wózek z dyszlem, foliowo-styropianowa budka z drzwiczkami z boku, jak wejście do czołgu. A dyszel po to, żeby człowiek wiedział, jak ciężko mają konie.

Mówił ludziom, że każdy jest sobie panem. Jeden siedzi całe życie nad śmierdzącą rzeką i wpatruje się w koniec wędki, a inny chodzi bez celu. Naprawdę trzeba mieć cel? Dlaczego wszyscy pytają o cele? Kiedy się ciąga wózki, to zawsze podoba się właśnie to, że na rozwidleniu dróg człowiek się zupełnie nie zastanawia, w którą stronę teraz pójść.

Wymyślone pieniądze

Klęka, dokłada gałązek. Do cebuli ze słoniną wrzuca kaszankę. Nie spieszy się, celebruje każdy swój ruch nad dymiącą patelnią. Kroi chleb, nakłada kaszankę i je w milczeniu. Czasem dmuchnie kilka razy w ogień, aż łapie go kaszel.

– Całą zimę nie miałem czasu posprzątać w wózkach i dlatego spałem na ziemi – mówi i smutno się uśmiecha. – Jestem stary i zmęczony. Mam kaszel.

Zapala popularnego i raz zagryza kaszanką z cebulą, raz zaciąga papierosem. Pokazuje na komin wystający z foliowego dachu drugiego wózka. To miała być kuchnia, zaczął ją majstrować jak było zimno. Nie dokończył, jest tylko blaszany komin i koza na jedną fajerkę. Zabrakło pieniędzy, czasu i chęci.

Pieniądze się wymyśla. Sprzedaje się butelki, zbiera się złom, czasem ktoś kupi pocerowaną szmatę nie wiadomo po co albo załatane buty znalezione na śmieciach. Na wsiach też są niezłe śmietniki. Ostatnio sprzedał jednej gospodyni koc, całkiem jeszcze dobry. Znaleziony w śmieciach trzy czy cztery wsie wcześniej.

Kaczka na drodze

Nie bierze nic od nikogo, za wszystko chce płacić. Ludzie opowiadają, jak nie chciał jabłek, choć wszyscy w okolicy mają sady, więc i mnóstwo owoców. Nie wziął też kiełbasy, skłamał podobno, że nie lubi. Tłumaczyli: zabiliśmy świnię, niech pan weźmie, my mamy dużo. A on swoje nie i nie, chociaż oczy mało mu nie wyskoczyły na widok kiełbasy.

– Honorowy dziad, jak to kiedyś mówili – podsumowuje kobieta ze Świątnik.

Nie rozumieją: jak można nie mieć nic i nie chcieć nic? Dawniej też chodziły po wsiach dziady, takie, którymi dzieciaki się straszyło. Ale tamte dziady były łase na wszystko. Łapały kury, kradły jabłka z drzew. Zawodziły kościelne pieśni.

Jeden starszy chłop przyniósł człowiekowi z wózkami kapustę, ale chciał, żeby tamten za to coś zaśpiewał. Chciał też wiedzieć, czy włóczęga nie zmówiłby różańca w jego intencji. Włóczęga nie wie, w jakiej wsi to było, pamięta tylko, co odpowiedział:

– Proszę pana, pan mnie wkurwia.

W Strączkowie, sto metrów od rowu, w którym spał włóczęga, samochód przejechał kaczkę na szosie. Ptak długo leżał zanim go zabrał właściciel do domu na obiad. Człowiek ciągnący wózki widział kaczkę, ale po nią nie poszedł.

– Myślą, że jak chodzę bez celu, to ze mnie musi być przestępca – mówi. – Byłem we wsiach, gdzie wyzywali mnie od darmozjadów i przepędzali. A ja nigdy nikomu nic nie ukradłem.

Ludzie są dziwni

Ma osiem zegarków, wszystkie zepsute. Ma ponton – wielką płytę styropianu z przymocowanymi do niej plastikowymi kanisterkami. Czasem ponton jest także łóżkiem. Ma trzy pary butów, które musi naprawić i parę spodni z dziurami na kolanach, które trzeba załatać. Podobno buty prędzej się zdzierają, kiedy się ciągnie wózki niż na spacerze.

Był w Karpaczu, w Sandomierzu, w Przemyślu. Mówi, że w Krakowie przeszedł z wózkami przez środek rynku. Nie wie, czy ludzie patrzyli na niego jak na wariata. On nie patrzył na ludzi.

Samotność? Nie, włóczęga nigdy nie jest samotny. Nie zastanawia się nad tym. Kobieta? Nigdy nie był żonaty, zawsze sam, może w hotelu trochę gonił za towarzystwem. Ale kto by tam chciał takiego bez nazwiska.

Nigdy nie miał dokumentów. Nazwisko nadała mu milicja. To było wtedy, kiedy pracował przy obrabiarkach. Milicjant powiedział, że to jest kraj, w którym każdy człowiek powinien mieć jakieś nazwisko i nazwał go jak chciał: Chlewicki. Milicjant nawet się trochę wygłupiał i mówił: chrzczę ciebie w imię Ojca i Syna. Człowiek ciągnący wózki woli nie mieć nazwiska, niż nosić takie, jakie wtedy dostał.

Kiedyś go napadli chłopi z widłami na skraju jakiejś wioski. Chcieli wiedzieć skąd jest, jak się nazywa i po co tak chodzi. Spokojnie odpowiedział, że chodzi, bo takie jest jego życie, a nie nazywa się nijak. Wybili mu zęby, spalili wózki i zapowiedzieli, że jak jeszcze raz pojawi się w okolicy, to go zabiją. Innym razem, kiedy spał, ukradli mu wózki ze wszystkim, co było w środku.

– Po co to komu było, nie wiem – uśmiecha się. – Ludzie są dziwni. Pewnie chodziło o to, żeby mi dokuczyć. Nie wiem, czy lubię ludzi. Przez ludzi od ośmiu lat nie śpię, tylko waruję jak pies.

Skończył sześćdziesiąt lat, tak mówi. Chyba sześćdziesiąt, bo nie wie dokładnie. Zupełnie nie potrafi ocenić różnicy między swoim dawnym a obecnym życiem. Urodził się w czasie wojny. Rodzice umarli, kiedy miał miesiąc. Ktoś podrzucił dziecko pod kościół na Świętym Krzyżu.

Mówi, że nie pamięta rodziców ani żadnego szczęśliwego dnia z dzieciństwa.

Foliowe motyle

Znowu przyszły dzieci. Przypatrują się staremu człowiekowi w rowie. Sześcioletni chłopiec puszcza rękę starszej siostry, podbiega kilka kroków i bez słowa kładzie przy nodze włóczęgi piękne jabłko. Potem pędem wraca na swoje miejsce. Za chwilę inne dziecko kładzie obok jabłka kawałek świeżej kiełbasy, a jeden maluch z zadowoleniem pozbywa się ciężaru olbrzymiej, jak dla niego, kapuścianej głowy. Kładzie ją tam, gdzie leżą poprzednie dary.

Człowiek z wózkami jest zajęty piciem kompotu z pomarańczy. Zamknął oczy, pije wprost ze słoja. Wynalazł najprostszy sposób na kompot: skórki pomarańczy (pełno ich w każdym śmietniku), woda i kilka łyżek cukru. Dopiero potem zauważa prezenty od dzieci.

– Kto mi to dał? – pyta. – Co byście za to chciały? Kto przyniósł kapustę? Biegnij do rodziców, zapytaj ile płacę.

Wyjmuje mały portfel. W środku same drobne monety, ale gmera paluchami gotowy płacić. Dzieci krzyczą jedno przez drugie, że nie chcą pieniędzy. A kapusty to rodzice mają tak dużo, że gnije w piwnicy, bo jej nie przyjmują w skupie. Stary upiera się, że musi coś za to dać.

Sześciolatek za jabłko dostaje wypisany długopis wydobyty z wózka na kółkach, dziewczynka za kiełbasę dostaje szklankę. Chłopiec, który przyniósł kapustę może wybrać sam, co chciałby mieć. Wybiera pędzelek.

– Jeśli przyniesiecie mi witek, to zrobię wam z witek i folii motyle – mówi dziad. – Zobaczycie, jakie piękne robię motyle.

Człowiek, który przyniósł kurtkę, wstaje z puszki po farbie. Ciemno już, za chwilę będzie pekaes do Sandomierza. Odchodzi w kierunku przystanku.

– Podoba ci się ta kurtka? – krzyczy za nim włóczęga. – Weź ją sobie, jak chcesz. Ja ją wyrzuciłem, nie zgubiłem. Już ciepło, a ona jest ciężka. Ale ładnie, że ją odniosłeś.

Ze Strączkowa odszedł nocą. Dzieci były zawiedzione, kiedy nie znalazły go rano w rowie. Nie zrobił im motyli z folii.

1997

Peryferyjczyk

Подняться наверх