Читать книгу Peryferyjczyk - Marcin Kołodziejczyk - Страница 8
ОглавлениеŚMIECH ŚMIECHEM, WIECH WIECHEM
Lewy brzeg nie miał o nas wysokiego mniemania. Oni myśleli, że my tutaj na Pradze codziennie po szkole chodzimy ojcom w polu pomagać, a na autobus mówimy pekaes. Bo u nas na Pradze nawet ludzie wyglądali jakoś inaczej niż na lewym brzegu.
Trendy miejscowej mody dyktował obowiązkowo Bazar Różyckiego, który niezawodnie nadążał za światowymi w tej dziedzinie nowinkami, tylko że sprzed dziesięciu, na oko, lat. Można tu było kupić wszystko: od flaków, pyzów gorących trzymanych przez zapobiegliwe przekupki w słoikach za pazuchą, żeby nie wystygły, po orkiestrę weselną. Różycki był dumą całej dzielnicy, marzeniem wielu młodzieńców było zostać któregoś dnia biznesmenem z bazaru. Niestety, nawet tak kolorowe miejsce nie umywało się dla nas do wielkomiejskiego Śródmieścia i jego atrakcji. Moje praskie pokolenie przeżywało wówczas silny kompleks prowincji. Jeśli ktoś, wyjrzawszy przez okno, zdołał zobaczyć choćby iglicę Pałacu Kultury, to jeszcze pół biedy – mógł się chwalić przynajmniej wzrokowym kontaktem z tą lepszą stroną. Jeśli natomiast nie stwierdził za swoim oknem Pałacu, a zgoła coś innego, a byli tacy co mieli widok na mikrosferę ustępu na podwórzu kamienicy, to w ogóle szkoda gadać, dożywotnia banicja towarzyska.
Zaczęło się wszystko w piątej klasie. Podstawówka przy Kawęczyńskiej nie różniła się niczym od poodrapywanych ceglanych kamienic, których pełno w tych okolicach. Tynk zachował się na niej tylko w ilościach śladowych, a stare mury nosiły ślady kul. Na małej sali gimnastycznej, na której podczas wojny zorganizowano szpital niemiecki, odbywały się apele szkolne. Spędzano nas na nie co poniedziałek i wstyd powiedzieć nie pamiętam żadnego z nich, chociaż sam w kilku występowałem. Nie pamiętam nawet naszego szkolnego hymnu. Widzę za to znudzone twarze uczniów grających w karty w tylnych rzędach i wyrzucanych za drzwi za rozmowy w trakcie akademii. I te same twarze czerwone od śmiechu, kiedy któregoś poniedziałku, w ramach apelu na temat Warszawy, czytano ze sceny felieton Wiecha, ten o pijanych kierowcach, którzy w dowód trzeźwości własnej gotowi byli deklamować władzy wiersze niejakiego Przybosia, poety. Czytano wprost z gazety. Poszliśmy potem zobaczyć, co to za gazeta i gdzie można więcej takich śmiesznych rzeczy przeczytać. Nie muszę chyba nikomu mówić, co to była za gazeta. Należała do jednej z nauczycielek i miała pożółkłe strony, bo była już bardzo stara. Felieton nosił tytuł Dmuchnij pan w balonik.
Zapomniałem potem o tym, jak o wielu innych rzeczach. Przeżywaliśmy właśnie okres fascynacji Sienkiewiczem, oczywiście ci, którzy mieli cokolwiek do czynienia z książkami, bo byli też tacy, co po prostu nie odczuwali potrzeby. Że wspomnę koleżankę Z., znaną z tego, że wolała rozbierać się publicznie zainkasowawszy uprzednio po dychu od łba. Wtedy już wyłoniła się w szkole grupka nałogowych palaczy, którzy co przerwa wybiegali do bramy za cukiernią na Kawęczyńskiej, pytając się przedtem jak jakieś Skrzetuskie: – Azali życzyłbyś sobie waćpan macha albo dwa zażyć? Pączki w cukierni na Kawęczyńskiej były wtedy po dwa złote. Papierosy popularne kosztowały dwadzieścia.
W naszej szkole istniało silne współzawodnictwo czytelnicze umiejętnie podsycane przez dyrekcję i panią bibliotekarkę, skrzętnie odnotowującą kto ile, detalicznie, książek wypożyczył. Rekordzistów wyczytywano na apelu. Najlepszy był zawsze kolega Ch. Kiedy ja odkryłem Wiecheckiego, on szczerze się obśmiał i pogratulował refleksu. Sam miał to już za sobą, potrafił płynnie dyskutować wiechem, niemal tak, jak dobrze wszyscy mówiliśmy heńkiem Sienkiewiczem. Wtedy, w szóstej klasie, zasiadał właśnie do Zbrodni i kary.
Ja byłem mniej ambitny: wolałem Niziurskiego i Ożogowską. Kiedyś w poszukiwaniu czegoś nowego do czytania i mając co wyboru Raz w roku w Skiroławkach, o której myślałem, że jest kolejną częścią Pana Samochodzika, i Śmiech śmiechem, o którym nie wiedziałem prawie nic, wybrałem to drugie. Potem miałem pretensje do mamy: dlaczego właściwie nie dałaś mi wcześniej tej książki? To to samo, co nam czytali kiedyś na apelu. No i poleciało! Na początku była zabawa, takie to wszystko było śmieszne i w ogóle. No i działo się na Pradze! Szwagier P. miał jakiegoś znajomka na Ząbkowskiej, Walerek zamieszkiwał wraz z małżonką na samej Kawęczyńskiej, a Targówek był stolicą Warszawy! Wiech pisał o naszym Różyckim, o Saskiej Kępie, o knajpach na Ząbkowskiej i Brzeskiej, które wciąż miały te same nie wiedzieć czemu marynistyczne nazwy. To wszystko jeszcze cały czas na Pradze było: jak za dawnych czasów zajeżdżał pod Żeglarską radiowóz i karetka pogotowia z pobliskiego Szpitala Kolejowego. Wciąż sprzedawano na Różyckim dolary z podobizną Kaczora Donalda, przeznaczone dla klienteli prowincjonalnej i idące jak woda ze względu na przystępną cenę. Ostało się także kilku klasycznie wiechowskich cieciów, całymi dniami wystawających w bramach kamienic. Najwięcej ich było na Szmulach właściwych. Niektórzy naprawdę mieli styl: te obowiązkowo sumiaste wąsy, kamizelka w kratkę i zegarek z dewizką. Starzy to już byli ludzie i podpierali się laskami, ale jak przychodziło co do czego, to potrafili tymi laskami nas, gówniarzy, nieźle bierzmować. Pamiętam fryzjera na Siedleckiej, który nigdy nie strzygł, tylko stał w drzwiach interesu i rozmawiał z przechodniami. Któregoś dnia kolega R., dla zwykłego żartu towarzyskiego, zamknął mu przed nosem kratę w drzwiach zakładu. Rozwścieczony fryzjer, starszy człowiek, wypadł, wspaniałym sprintem dopadł kolegi R. i wymierzył mu zasłużoną karę pasem do ostrzenia brzytew. Pod długasem na Kijowskiej pojawiały się letnią porą orkiestry uliczne i zdarzało się, że wylewano muzykom na głowy wodę. Przekleństwa ich były tak fantastycznie wymyślne, że brzmiały jak cudna melodia. Czyż nie pachniało to wszystko Wiechem Żywym? Kiedy na nowym osiedlu Białostocka otwarto sklepy Teoś, Walerek i Gienia, wiedziałem już o co chodzi.
Nastał czas niczym niekrępowanej wiechomanii. Henryk Sienkiewicz poszedł w odstawkę jako twórca nieaktualny i nieżyciowy. Okazało się tymczasem, że felietony Wiecha, drukowane niegdyś w „Ekspresiaku”, są dostępne w formie książkowej. Zaczęło się szperanie w bibliotekach różnistych, a jeśli ktoś odkrył coś nowego, to przynosił to z triumfem do szkoły następnego dnia rano. Po Śmiej się pan z tego pozycję najzwyczajniej w świecie buchniętą z wolskiej biblioteki, ustawiały się kolejki, a przy każdym zwrocie właściciel dokładnie oceniał stan estetyczny skarbu po kolejnym czytaniu i jeśli miał dobry humor, puszczał książkę dalej. Osobnicy czytający przy jedzeniu i tym samym narażający książki na impregnację tłuszczową, i ci zawijający rogi stron byli dyskryminowani w eleganckim czytelniczym towarzystwie i nazwani wieśniakami, co było przykre. Zdarzały się też spory na tle legalizacji wypożyczań, ale głos rozstrzygający należał zawsze do właściciela: – Ty jesteś szósty, a nie piąty. A poza tym uważaj, bo książka jest mojego taty, a nie twojego i mój tata może ci jej nie pożyczyć, jak będzie chciał. Nie było mocarza, który by się nie zamknął wobec takiego argumentu. Pamiętam, jak doczekawszy swojej kolejki, czytałem Śmiej się pan z tego w autobusie linii 169, a stojący obok starszy facet z alkoholowo zabarwionym nosem zaglądał mi przez ramię i aż mu z tego nosa kapało, tak się śmiał. Czytaliśmy obaj o malarzu Pokropku i weselach, które przeszkadzały wspomnianemu artyście pokojowemu w wykonywaniu zawodu.
Mieliśmy matematyka, który mieszkał całe życie na Bródnie i nie posiadał się z tego powodu z dumy. Jegomość ów chyba nigdy nie nazwał mnie inaczej jak głąbem kapuścianym, ewentualnie oślą łąką, toteż nie lubiliśmy się za bardzo, przynajmniej na płaszczyźnie matematycznej. Ale człowiek ten znany był wśród żaków z tego, że czasem zjawiał się w szkole na cyku lub zaraz po i wtedy całe klasy słuchały go z otwartymi ustami, bo nie było lekcji, tylko opowiadanie – ciekawe i snute czystym wiechem z akcentem bródnowskim. Najbardziej lubiliśmy właśnie te lekcje. Co chwila wybuchał śmiech, a nasz zażywny matematyk pytał po raz setny: – A opowiadałem wam o Trupku? Znaliśmy historię Trupka na pamięć, ale liczyła się sama przyjemność słuchania. – Nie opowiadał pan! I zaczynała się wiechopodobna, wiechem mówiona saga uczestników pogrzebów na Bródnie, którzy nie chodzili na stypy do domu. Zatroskana rodzina wyprowadzała mianowicie żałobników przed bramę cmentarza, gdzie po drugiej stronie ulicy Wincentego egzystował zielono pomalowany lokal Pod Trupkiem. Żałobnicy, ma się rozumieć, z czasem zamieniali się w biesiadników, a nad ranem wszyscy wykonywali chóralne sto lat, aż się buda trzęsła.
Potem chodziłem do liceum na Targówku, który ma „rzemskie prawo Warszawę po zapałki posyłać” i wszyscy tu zaczytywali się w modnych akurat Kunderach, Hłaskach i Whartonach, nie mając bladego pojęcia o rodzimej klasyce typu Wiech. Kupiłem od kolegi z ławki zbiorek felietonów sportowych Zero do kółka, chciał za niego dwieście złotych i chciał pozbyć się książki, która nieładnie wyglądała, bo nie miała okładki. Kiedy potem w czwartej klasie nauczycielka czytała nam pracę maturalną z poprzedniego roku – Lalkę streszczoną czystym wiechem, klasa ryczała ze śmiechu, a na koniec ktoś nawiązał do tematu pytając: – Kto to jest ten Wiech? I nikt tego kogoś nie wyśmiał.
Lubię wracać pamięcią do wiechowych czasów podstawówki. Moi koledzy z klasy, którzy ustawiali się kiedyś w kolejkach po książki Wiecha, rozeszli się po świecie. Kilku, tak jak marzyło, zostało na Różyckim i obecnie prowadzą ożywioną działalność gospodarczą. Wiech to cały rozdział w naszej edukacji przede wszystkim pozaszkolnej. Wyzwolił nas z uczucia prowincjonalnej szarości i uczynił lokalnymi patriotami, zapatrzonymi w koloryt naszego miasta. Koloryt, którego coraz już mniej. Wiech nie jest ani modny, ani egzystencjalny, ani jakiś tam jeszcze. Ale Wiech jest Obserwatorem Rzeczy Ulotnych i ich kronikarzem, oryginalnym. I nie trzeba apelować o czytanie Wiecha w celu uratowania i przechowania warszawskich tradycji. Tradycje i tak cały czas tworzy codzienne życie. A Wiech obroni się sam.
1994