Читать книгу Między wariatami - Marcin Meller - Страница 6

Оглавление

Do ostatniej kropli krwi

W połowie maja 1992 roku miałem 23 i pół roku (to taki wiek, kiedy jeszcze liczy się połówki), siedziałem w samolocie z Moskwy do stolicy Armenii Erewania i byłem bardzo zdenerwowany. Chciałem jechać do Górskiego Karabachu, ale nie miałem kompletnie pojęcia jak. Jeszcze parę dni wcześniej do tej ormiańskiej enklawy na terytorium Azerbejdżanu można się było dostać z Armenii tylko helikopterem albo samolotem, o ile, rzecz jasna, Azerowie nie zestrzelili maszyny. Na początku maja, po dziewięciu miesiącach blokady, Ormianie uderzyli i przebili się do Armenii. Otwarta została droga życia przez terytorium Azerbejdżanu. Wiedziałem, że muszę mieć przepustkę z Komitetu Karabaskiego i na tym wyczerpywała się w sumie moja wiedza techniczna, jeśli chodzi o funkcjonowanie w strefie wojennej. Miałem też kontakt do miejscowego dziennikarza, który dostałem od Wojtka Jagielskiego z „Gazety Wyborczej”.

Współpasażer z samolotu zawiózł mnie do hotelu Erebuni, typowego, w założeniu eleganckiego, sowieckiego bloczyska. Dochodziła północ, ale nie chciało mi się spać. Zjechałem do piekiełka. Na miejscu, w półmroku uśmiechnąłem się, przypominając sobie wszystkie podobne w duchu i stylu orbisowskie kurwidoły w późnym PRL-u. Tylko tu było bardziej depresyjnie. Nie dopiłem jeszcze wódki, kiedy zagadał mnie mały 40-letni człowieczek o ciepłym uśmiechu i smutnych oczach, częsta kombinacja w Armenii, jak się miałem przekonać.

– Polak? – Norik, bo tak się nazywał, cały się rozpromienił. – Zapraszam na koniak! Nie piłeś takiego! – Szybka kalkulacja, czy nowy znajomy mnie okradnie, zabije, zgwałci, do wyboru, ale jakoś tak dobrze mu patrzyło z oczu, a ja tu kompletnie nikogo nie znałem. Zresztą jakoś przez wszystkie późniejsze lata na Kaukazie, w Afryce, byłej Jugosławii, w Iranie nigdy specjalnie mnie nie zawiódł wewnętrzny czujnik. – No dobra, Norik, pokaż ten koniak.

Przesiedzieliśmy nad nim do rana, a Norik, jak się okazało, milicjant z prowincji, opowiadał o historii swojego kraju. Przeglądał mój egzemplarz historii Armenii i opowiadał o każdej postaci z fotografii. Zastanawiałem się, czy posterunkowy z Zamojszczyzny byłby w stanie zrobić wykład o Moniuszce albo Kochanowskim. A tak miało być z niemal wszystkimi napotkanymi Ormianami. Najpierw krótki kurs historii, przede wszystkim nieszczęść, ze szczególnym uwzględnieniem tureckiej rzezi (z aktywnym kurdyjskim udziałem) w czasie I wojny światowej, kiedy zginęło i zmarło z głodu do półtora miliona Ormian, potem panteon bohaterów narodowych i na koniec słynni ludzie pochodzenia ormiańskiego. Na pierwszym miejscu zawsze Charles Aznavour. Wysoko Andre Agassi. Jak rozmowa z Polakiem, to Zbyszek Cybulski.

Najważniejsze, że Norik obiecał pomóc następnego dnia w Komitecie Karabaskim z załatwieniem przepustki. Na koniec poprosił, żebym przekazał pozdrowienia kapitanowi Klossowi, Stanisławowi Mikulskiemu, jego ulubionemu aktorowi. – A! I jeszcze Beacie Tyszkiewicz! Nadal taka piękna?

Norik dotrzymał słowa i w Komitecie poszło gładko. Kazali pozdrowić Wałęsę i dali przepustkę. Nie byli w stanie załatwić transportu, ale wtedy odezwał się siedzący pod ścianą mężczyzna, który przysłuchiwał się naszej rozmowie. – Mam jutro jechać do Stepanakertu, ale nie mam na oponę. Jak kupisz, to mogę cię zabrać. – A ile kosztuje? – 40 dolarów. – No to nie ma problemu, pajechali. – Dobrze, będę u ciebie w hotelu o 9 rano. Nazywam się Kamo.

Miałem jeszcze większość dnia przed sobą, Norikowi nie spieszyło się do domu, gdzie czekał go biedny dzień jak co dzień, a gość z zagranicy trafił mu się pierwszy raz w życiu. Zaproponował więc, że mnie oprowadzi po mieście. Erewań był po prostu brzydki. Niszczony w przeszłości trzęsieniami ziemi, zbudowany głównie za sowieckich czasów z tufu, skamieniałego popiołu wulkanicznego o ciemnoróżowym odcieniu. Ponury socrealizm bez charakteru, na różowo. Miasto otaczały posępne skaliste nieużytki, cała Armenia jest pełna wygasłych wulkanów, surowa, nieprzyjazna ludziom. Żadną z mych myśli oczywiście nie podzieliłem się z Norikiem.

Weszliśmy na wzgórze, gdzie znajdował się pomnik upamiętniający rzeź 1915 roku. „Widzisz, Marcin, powinien płonąć tu wieczny ogień, ale nie ma gazu, Azerowie zamknęli nam dopływ. Dostawaliśmy gaz także z Gruzji, ale Gruzinom kurek zakręcili Osetyjczycy”.

Ze wzgórza można było zobaczyć górę Ararat, najświętszy symbol Armenii. Tyle że Ararat, na którym miał się zatrzymać Noe, choć wydawał się tak blisko, że można go było dotknąć, leżał w Turcji. Jakby Bóg chciał dodatkowo pognębić Ormian, jątrząc co dzień ich rany. Wieczorem znowu piliśmy na smutno.

Obudziło mnie walenie w drzwi; otworzyłem nieprzytomny, a do pokoju wpadł zdyszany oficer milicji i krzyknął: „Pakuj się!”. Spanikowany zastanawiałem się, o co chodzi, kiedy z opóźnionym zapłonem poznałem intruza: to Kamo z Komitetu Karabaskiego. Wczoraj był po cywilnemu. Okazało się, że jest naczelnikiem wydziału operacyjnego policji w Stepanakercie, a w Erewaniu był na przepustce. W ładzie przed hotelem czekali żona i syn. Opuścili Karabach samolotem w czasie blokady. Teraz wracali.

Niedaleko za Erewaniem skręciliśmy w boczną drogę. Główna była w zasięgu azerskich dział. Łada, popierdując, wspinała się nie szybciej niż 30 kilometrów na godzinę coraz wyżej, mijaliśmy kolejne autobusy obwieszone ormiańskimi flagami, z uchodźcami wracającymi do domów w Karabachu, aż osiągnęliśmy pułap chmur. Po kilku godzinach dotarliśmy do granicy Armenii, którą od Karabachu oddzielało raptem pięć kilometrów w linii prostej. Dziurawą drogą było ze dwa razy tyle. Jeszcze kilkanaście dni wcześniej ten pas trzymali Azerowie. Teraz pozostały po nich zniszczone czołgi, transportery i spalone domy. Droga osuwała się w urwiska, z drugiej strony sypały się na nią głazy i kamienie. Zastanawiałem się, jak tędy w ogóle mogą jeździć ciężarówki. Zrozumiałem, gdy wracałem do Erewania potężnym kamazem. Przez większą część drogi po prostu nie otwierałem oczu. Kierowca pędził jak szalony – na tej drodze czterdziestka to już straceńcza prędkość – o centymetry mijając kilkudziesięciometrowe przepaści. I co jakiś czas sięgał pod siedzenie, skąd podnosił przybrudzoną butelkę z ciemnobursztynowym płynem w środku. Tak, pociągał z niej. Nie, to nie była herbata. Tak, to był koniak. I owszem, jak zaproponował, pociągnąłem równo.

Teraz jednak wjechaliśmy do Łaczina, jeszcze do niedawna 10-tysięcznego azerskiego miasteczka. Po mieszkańcach zostały rozprute materace, rozrzucone miski i tyle. Na ścianach zdobywcy wymalowali białe krzyże. Następna na trasie, jeszcze do niedawna kilkunastotysięczna Szusza, a przed wiekiem centrum życia Kaukazu, wedle niektórych drugie, zaraz po Tbilisi, pospołu zamieszkane przez Azerów i Ormian, straszyła teraz wypalonymi oczodołami okien. Trudno było uwierzyć, że ledwie sto lat wcześniej tłum się kłębił na jej uliczkach, w kawiarniach i na wielkim krytym bazarze. Ale nawet opuszczona była zjawiskowa, zawieszona na skałach ponad Stepanakertem, który był jeszcze nieistotną wioską, kiedy Szusza przeżywała dni świetności. Miesiącami Azerowie ostrzeliwali z niej położony w dole Stepanakert, waląc jak do tarczy strzelniczej. Aż do 9 maja, kiedy ormiańskie czołgi i piechota wzięły miasto w ofensywie prawie niemożliwej, cały czas pod górę. „Sami sobie urządziliśmy dzień zwycięstwa” – zaśmiał się Kamo. Część obrońców Ormianie wymordowali (czego by oczywiście nie przyznali, ale to zasada każdej wojny), reszta wraz z cywilami uciekła.

Wieczorem zasiedliśmy w Stepanakercie w altance domu. Kamo i jego kuzyni, stary Żora i młody Ararat, uczyli mnie rozróżniać dźwięki. Rozległ się pojedynczy, suchy trzask, ulało mi się ze szklanki, rozejrzałem się wokół, byłem jedyny, który się wzdrygnął, nawet 4-letni Kazen, syn Kama, nie przerwał zabawy. „To armata – wyjaśnił Żora – seria, taka trochę świszcząca, to grad, wyrzutnia rakietowa, a jak słyszysz najpierw jakby burzę to miotacz min. O! Walnęli gdzieś niedaleko”. Ktoś przyniósł koniak w plastikowej butelce po oranżadzie. Zaczęły się długie, często kilkuminutowe toasty, za tych, którzy zginęli, za chłopców w górach, za Karabach, za Armenię, za pokój, za człowieczeństwo, za powodzenie mojej wyprawy. Przyzwyczajony do powściągliwej nadwiślańskiej szkoły w stylu „chluśniem, bo uśniem!”, biorąc nawet poprawkę na wyjątkowy czas zabijania, byłem pod olbrzymim wrażeniem kwiecistości tych przemów. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, co potrafią wykonać – czy wojna, czy pokój – mistrzowie gatunku, Gruzini.

Ostrzał nie cichł ani na chwilę. Niebo raz po raz rozświetlały potężne błyski, po których rozlegał się huk. Zasnąłem nad ranem.

Następnego dnia pojechałem do sztabu sił samoobrony, czyli ormiańskiego dowództwa wojskowego. Szukałem Serża Sarkisjana, przedstawiciela Rady Najwyższej Republiki Górskiego Karabachu, który mógł mnie skierować do fedainów udających się w rejon walk. Po latach Sarkisjan zostanie ministrem obrony Armenii, a w 2008 wygra wybory prezydenckie. Ale teraz przyszły przywódca państwa był całkiem kontaktowym 36-latkiem i natychmiast obiecał pomóc.

Sztab mieścił się w dawnej stacji obsługi samochodów pod Stepanakertem; brzydki sowiecki klocek, wiele szyb powybijanych. Na placyku stała kolejka mężczyzn zgłaszających się do oddziałów. Przyjeżdżały i odjeżdżały rozklekotane ciężarówki z fedainami. W końcu pojawił się Sarkisjan i wskazał mi żylastego 30-latka. – To Wito, komendant okręgu askerańskiego, tam teraz toczą się ciężkie walki. Spytaj go, czy cię zabierze. – Wito przyjrzał się nieufnie mojej twarzy cherubinka (wtedy jeszcze) i blond loczkom, strzyknął śliną i powiedział: – Chłopie, w Askeranie Azerowie napierdalają miotaczami min, gradem i chuj wie czym jeszcze. Co ja zrobię, jak cię trafią? Do nieba ci spieszno? – Odpowiedziałem, że jak nas trafią, to wszyscy razem pójdziemy do nieba, nie będzie więc miał czym się przejmować. Wito się zaśmiał. – No dobra, sam tego chciałeś. Jedziemy.

Wito miał bardzo efektowny mundur w ciapki, skórzaną kamizelkę, której nie powstydziłby się Jean-Claude Van Damme, a na nogach baletki. Tak po prostu. Nawet trampek dla ormiańskiego komendanta nie starczyło. Niektórzy jego żołnierze musieli uszyć mundury ze starych worków, ale rekompensowali to sobie, narzucając na uniform takie ilości taśm z amunicją, że wzbudziliby zazdrość samego Chucka Connorsa. Na plecach białe krzyże z taśmy samoprzylepnej – znak, że są chrześcijanami (walczyli przecież z muzułmańskimi Azerami, „Turkami”, jak ich nazywali), na piersi znaczki ze zdjęciami poległych braci, ojców, synów, przyjaciół.

Załadowaliśmy się w trójkę – dołączył jeszcze 19-letni Marat – do zdezelowanego UAZ-a i ruszyliśmy do wioski, gdzie zbierali się fedaini przed pójściem na pierwszą linię. Była pusta, mieszkańców ewakuowano, gdyż znajdowała się w zasięgu azerskiego ostrzału. Ulicą śmigały plastikowe torebki, nie szczekały nawet psy, co sprawiało razem dosyć upiorne wrażenie. Ale na jednym z podwórzy, za metalową bramą, czekał czołg, dwa wozy pancerne i kilkudziesięciu fedainów ćmiących papierosy. Byli młodzi, bardzo młodzi. Najmłodszy Edik miał 16 lat.

Myślałem o Ediku, o tym, co się z nim stanie, czy jeszcze żyje, kiedy kilka tygodni później w Erewaniu rozmawiałem z 15-letnim Rubenem. Pochodził z Karaczinazu, 12-tysięcznej ormiańskiej osady z regionu Szahumian na północy Karabachu. Miał 13 lat, kiedy zaczęły się walki. Razem z kolegami wybiegał w nocy, żeby oglądać smugi świetlne latających pocisków, nie zdając sobie sprawy, że któryś mógłby go zabić. Dopiero gdy Azerowie trafili w piętro jego domu, a rodzina przeniosła się na parter, zrozumiał, co to takiego wojna. Jego ojciec, nie chcąc, żeby Ruben szwendał się z kolegami po lasach, zaczął zabierać go na posterunek. Z czasem Ruben sam stanął na warcie. Nauczył się czyścić broń. Kiedy miał 14 lat, zaczął strzelać. – Broniłem swojej ziemi – tłumaczył. Miesiąc przed moim przyjazdem rodzice wysłali go do Erewania, żeby odpoczął. Wtedy do miasta Szahumian weszły czołgi dawnej 4. Armii Radzieckiej, stacjonującej w Azerbejdżanie, a teraz walczącej razem z Azerami przeciwko Ormianom.

Rosyjscy czołgiści powiedzieli mieszkańcom, żeby natychmiast uciekali, bo za godzinę wejdą Azerowie i zacznie się rzeź. Do dzieci i kobiet Rosjanie nie strzelali, zajęci byli oczyszczaniem terenu z fedainów. Przyjaciel Rubena („on już był dorosły, miał 16 lat”) zginął z kałasznikowem w ręku, broniąc swego domu. Kobiety płakały i krzyczały: „Jesteście chrześcijanami, tak jak i my! Dlaczego walczycie z muzułmanami przeciw nam? Dlatego, że wam płacą?”. Rosjanie milczeli. Po pół godzinie weszli Azerowie. Kto nie uciekł, ten zginął. Babci Rubena poderżnęli gardło. Jego rodzice uciekali przez las. Na jego skraju stali Azerowie i strzelali jak popadnie. Gdy nie było już dokąd uciec, ludzie skakali w przepaść. Matki najpierw rzucały dzieci, potem skakały same. Rodzicom Rubena udało się. Po trzech dobach marszu górskimi ścieżkami dotarli do Stepanakertu. Ruben o tym nie wiedział. Byłem z nim w mieszkaniu w Erewaniu, kiedy weszli jego rodzice. Nic nie mówili. Ojciec trzymał w ramionach syna i obydwaj płakali.

Kilka tygodni później w stolicy Azerbejdżanu Baku byłem na zbiorowym pogrzebie azerskich ofiar z Karabachu. Poznani na nim ludzie zabrali mnie do domu na herbatę i ciasto i opowiadali o masakrze w Chodżałach. Trzy miesiące wcześniej, w nocy z 25 na 26 lutego, ormiańskie oddziały zdobyły to miasteczko, a następnie wymordowały ponad sześciuset mieszkańców, w tym – jak zawsze przy takich okazjach – kobiety i dzieci. I to ze szczególnym okrucieństwem. Data ataku raczej nie była przypadkowa, wypadała niemal równo w czwartą rocznicę pogromu w Sumgaicie, gdzie z kolei Azerowie mordowali Ormian. Ta masakra była preludium wojny o Karabach i symbolicznym początkiem rozpadu Związku Radzieckiego.

Ale teraz siedzieliśmy pod Stepanakertem i czekaliśmy na decyzję Wita, który poszedł na naradę z innymi komendantami. Co tak długo? – A, gadają o polityce. My nie lubimy polityki. – A co lubicie? Ogólny śmiech. – Strzelać lubimy! Amerykański antropolog William McNeill zauważył związany ze zjawiskiem wojny paradoks: ucieczka od wolności bywa często prawdziwym wyzwoleniem, zwłaszcza dla młodych ludzi, żyjących w szybko zmieniającej się rzeczywistości, którzy nie zapewnili jeszcze sobie dorosłych ról w społeczeństwie. Opinia McNeilla skłoniła Johna Keegana, wybitnego brytyjskiego historyka wojskowości, do posłużenia się kalamburem: „infantylizm” i „piechota” (po angielsku infantry) mogą mieć wspólne korzenie.

Naszą rozmowę przerwała wypakowana fedainami ciężarówka, która gwałtownie zajechała na podwórze. Wracali, a raczej uciekali z Askeranu, do którego mieliśmy jechać, gdzie natknęli się na azerskie czy właściwie rosyjskie czołgi. Chaotyczne krzyki przerwał Wito. – Jedziemy. Spojrzał na mnie i dodał: – Chciałeś wojny, to będziesz miał. Wskakuj do BMP. W tym momencie zacząłem się naprawdę bać. W środku było nas czterech i jeszcze nieosłonięta piątka na wozie. Przed nami jechał czołg, na którym siedziało dziesięciu, dwunastu fedainów, a za nami jeszcze jeden BMP.

Wjechaliśmy do położonego w dolinie Askeranu, opustoszałego jak wszystkie przyfrontowe miejscowości. Gdzieś pomiędzy domami kryły się tylko okopane ormiańskie posterunki. Z gór po prawej stronie ostrzeliwali je Azerowie. Właściwie zza gór, tam znajdowały się stanowiska armat i tych najgroźniejszych, gradów. Na szczytach siedzieli „piloci” z lornetkami i naprowadzali ogień.

Obserwowałem przez wizjer roztrzaskane obejścia, kiedy nagle usłyszałem potworny huk. I następny. Wóz gwałtownie zahamował. Wszyscy zaczęli na raz krzyczeć, ci, co siedzieli na górze, już zeskakiwali. 19-letni Tigram, z którym dzieliłem wnętrze wozu, ryczał, przekrzykując warkot silnika: – Strzelają do nas! I kolejny huk, gdzieś tuż obok. – Wyskakujemy! Na lewą stronę i pod BMP! Tylko, kurwa, szybko, bo ustrzelą nas na wozie!

Łatwo powiedzieć: szybko! Cały się trząsłem, panika fizycznie mnie dusiła, ubraniem zawadzałem o wszystkie pieprzone wihajstry wewnątrz. Już miałem wychylić się na zewnątrz, kiedy Tigram wrzasnął: – Bierz kałasznikowa! Leżał pod nogami, wziąłem, nie zastanawiając się, co robię. I do góry. I głowa już na zewnątrz. Trafią? Nie trafią? Ciało ważyło tonę. I jeszcze ten cholerny kałasznikow dyndający absurdalnie na plecach. Dach był śliski, zaczął padać deszcz i ledwie postawiłem na nim niezdarnie nogę, poleciałem na twarz. Na szczęście na właściwą stronę. Szybko przeczołgałem się do rowu obok, gdzie za chwilę była już cała nasza czwórka ze środka wozu. Piątka z góry znikała właśnie za wzgórzem, nasz czołg i drugi BMP również.

Zostaliśmy sami, pod ostrzałem, z wozem pancernym nie do użytku, ostatnia eksplozja rozwaliła gąsienicę. Leżeliśmy w błocie, w ulewnym już teraz deszczu, wiedząc, że musimy uciekać, bo ostrzał trwał i było kwestią czasu, kiedy kolejny pocisk rozerwie nas na strzępy. Raczej wcześniej niż później. Meller, ty debilu, pomyślałem, po jakiego grzyba pchałeś się w to miejsce i na tą wojnę, jakie idiotyczne wzdęcia dziennikarskiego ego kazały ci się znaleźć w tym błocie? Pamiętam, że w tym momencie, w tym huku kanonady, kiedy moi kompani gwałtownie się kłócili o strategię wyjścia z gówna, solennie obiecywałem sobie: nigdy więcej. Jeśli się stąd wydostanę żywy i w jednym kawałku, nigdy, przenigdy więcej nie pozwolę sobie na taką sztubacką głupotę. Naprawdę w to wierzyłem. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że kilka tygodni później będę biegać z Gruzinami pod osetyjskim ostrzałem, chyba dałbym mu w mordę.

Ale teraz chłopcy doszli do porozumienia i Tigram pokazał linię drzew wzdłuż drogi w stronę Stepanakertu. – Biegniemy pod nimi! Już miałem się zbierać, kiedy złapał mnie za ramię i spojrzał na położonego przeze mnie na ziemi kałasznikowa. – A to to co? – Tigram, na litość boską, przecież ja jestem dziennikarzem, nie mogę nosić broni! – Job twaju mat! Myślisz, że Azerowie będą cię pytać, jak się z nimi zderzymy? Bierz, i to już!

Od razu wyjaśniam: nie musiałem strzelać, nie użyłem broni. W tym momencie czułem się strasznie, ale co miałem robić? Tigram miał rację. To nie była wojna, gdzie dziennikarze chodzą w kamizelkach z wielkim napisem „Press”. Tu, po pierwsze, prawie żadnych dziennikarzy nie było, spotkałem jednego przez tydzień w Karabachu, Olega, fotografa z Moskwy. A i ubrany byłem jak fedaini. Moja blond grzywa raczej nie stanowiła tarczy ochronnej pod tytułem „Cześć, jestem reporterem z Polski, w razie starcia proszę łaskawie do mnie nie strzelać”. Zarzuciłem broń na ramię.

I pobiegliśmy pod tymi drzewami. I płuca rwały, jakby ktoś je kłuł rozpalonymi szpikulcami. I wywaliłem się na mordę. I poderwałem się resztką sił. I drzewa się skończyły. I było pole zboża dzielące nas od wzgórza, za którym już były ormiańskie posterunki w rozwalonych chałupach i w miarę, z naciskiem na „w miarę”, bezpiecznie.

Ale Tigram zaklął. – Co jest Tigram? Otóż było to, że Ormianie położyli miny na tym polu, tylko moi towarzysze nie wiedzieli gdzie. Czyli za nami strzelający Azerowie, przed nami własne pole minowe. Bosko. – No dobra – Tigram już podjął decyzję – biegniemy przez pole i niech Bóg ma nas w swej opiece. – To ja biegnę trzeci – rzuciłem. Kalkulacja była szybka i niezbyt szlachetna. Jak pierwszy wyleci na minie, może nie dostanę odłamkiem. Ostatni najłatwiej może dostać od snajpera w plecy. W sumie gówniana kalkulacja, ale na inną jakoś nie było czasu i miejsca.

To był kilometr, chyba nie więcej, mnie się wydawał dłuższy niż maraton. Miałem wrażenie, że biegnę w zwolnionym tempie, jak po Księżycu. Charczałem. Ale dobiegliśmy. Moim kolegom wrócił humor: – No i jak, Polak? Podobało się? Fajnie na wojnie, co?

Na podwórzu domostwa, które pełniło rolę posterunku, stała wielka beczka z kurkiem u dołu. Gospodarz, bezzębny nieogolony dziadek wyglądający na siedemdziesiątkę z okładem (pewnie miał dwadzieścia mniej), popatrzył na mnie drżącego jak osika i uśmiechnął się zapraszająco: – Najlepszy karabaski koniak. Sami robiliśmy. Chyba ci się przyda. Nie zawracałem sobie głowy kurkiem i sięgnąłem po zawieszoną na beczce chochlę. Piłem jak wodę i biorąc pod uwagę ilość, powinienem się urżnąć i paść, ale tylko się uspokoiłem, a mój umysł, by zacytować przyszłego klasyka, był jak brzytwa.

Zapadała już noc i było zbyt niebezpiecznie, by próbować wracać do odległego o 15 kilometrów Stepanakertu. Mimo że nasza kryjówka była w zasięgu ostrzału, z dwojga złego lepiej było zostać. Zasypiając w izbie z kilkunastoma równie jak ja śmierdzącymi mężczyznami, myślałem o warszawskim placu Zamkowym w ten późny maj, o zbierających się na nim pięknych dziewczynach i moich kumplach, którzy pewnie właśnie teraz ruszają na łowy.

Następnego dnia, idąc ulicą Stepanakertu, usłyszałem wśród dobiegających z przedmieść eksplozji dźwięk fortepianu. Dobiegał z na pół zrujnowanego domu. Na jego pierwszym piętrze – dziury po pociskach w suficie i ścianach – siedziały dwie nauczycielki i trzynastoletnia uczennica. – Ten fortepian broni nas przed powrotem do kamienia łupanego. Uczymy, żeby nie oszaleć do końca.

Między wariatami

Подняться наверх