Читать книгу Między wariatami - Marcin Meller - Страница 9

Оглавление

Delegacja

Wiosną 1995 roku w polskim batalionie w Krajinie zginął żołnierz, kapral Piotr Moszyński. W pierwszej wersji: od kuli snajpera. Serbskiego albo chorwackiego, bo Polbat znajdował się między pozycjami dwóch armii, a nawet trzech, ponieważ za plecami miał jeszcze wojska muzułmańskie. Potem ze strony Ministerstwa Obrony Narodowej pojawiły się informacje, że to był nieszczęśliwy wypadek, ale w dosyć kuriozalnej wersji: rzekomo dwóch żołnierzy nożem otwierało puszkę czy butelkę, jednemu nóż się omsknął i dźgnął w udo, samego siebie albo tego drugiego. Wojsko, jak to wojsko, nie było skłonne do zasypywania dziennikarzy informacjami. Pozostawały spekulacje, co też w zasadzie dzieje się w tym batalionie działającym w warunkach frontowych, bo nigdy za wiele przypominania, że internetu w dzisiejszym rozumieniu nie było, żołnierze, ani ich koledzy czy bracia blogów nie prowadzili, mejli nie słali, więc nie było co wklejać na Facebooka. W sumie jak w marzeniach Kononowicza, nie było niczego.

Na kolegium, na którym dyskutowano o sprawie, Jerzy Baczyński, naczelny „Polityki”, spytał, czy Meller by się nie przejechał na wojenkę do polskich żołnierzy. Meller oczywiście by się przejechał i zaraz zaczął sprawdzać, jak też może do nich się dostać. No i zaczęły się schody.

Polbat stacjonował jako część sił Organizacji Narodów Zjednoczonych na terytorium formalnie chorwackim, zajmowanym przez Serbów, którzy to Serbowie urządzili swoją Republikę Serbskiej Krajiny, której oczywiście nikt nie uznawał poza Serbią właściwą, zwaną jeszcze wówczas Jugosławią, ale do jej ambasady nie miałem się po co zwracać, bo przecież nie mają nic wspólnego z Krajiną, a skąd. Zresztą na logikę wydawało się, że najłatwiej pójdzie przez Ministerstwo Obrony Narodowej. Logika bywa zgubnym doradcą.

Okazało się, że muszę napisać podanie o rozmiarach zbliżonych do Pana Tadeusza do MON-u, MON je przekaże do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, MSZ do Nowego Jorku do Organizacji Narodów Zjednoczonych, ONZ do swego przedstawicielstwa w Zagrzebiu, Przedstawicielstwo z Zagrzebia do swego oddziału w Kninie, stolicy Republiki Serbskiej Krajiny, oddział w Kninie do dowództwa Polskiego Batalionu w Slunju. Gdzieś tam po drodze podanie jeszcze musiało przeskakiwać między cywilami i mundurowymi, no i jeżeli dowództwo w Slunju byłoby tak miłe, że chciałoby pozwolić reporterowi Mellerowi na dostanie się do Republiki Serbskiej Krajiny, to już w zasadzie czysta formalność: zgoda poszłaby ze Slunja do Knina, z Knina do Zagrzebia, z Zagrzebia do Nowego Jorku (pamiętajmy o przeskakiwaniu między wojskiem i cywilami), z Nowego Jorku do Warszawy do MSZ, z MSZ do MON i z MON już tylko telefon, nie, telefon byłby za prosty, pewnie jakiś faks do redakcji „Polityki”, że rzeczony Meller może sobie wpaść do Slunja.

Napisałem to podanie, złożyłem w MON-ie, czekałem, wydzwaniałem z pytaniami, czy coś wiadomo, aż mnie mieli coraz bardziej dość i pogrążałem się we frustracji, która osiągnęła poziom krytyczny, gdy ileś dni później Baczyński zaczepił mnie na korytarzu: – To ty jedziesz do tej Krajiny czy odpuszczamy?

No jakbym po pysku dostał. Całkiem słusznie i kompletnie nie za swoje grzechy. Niewiele się namyślając, wiedząc, że wóz albo przewóz i że za chwilę stracę szansę na wyjazd, odpowiedziałem, że wszystko załatwione i lecę pojutrze. „OK, powodzenia!” – odparł zadowolony naczelny, a ja się zastanawiałem, jak wybrnę z sytuacji, w którą sam się właśnie wpędziłem. MON milczał, nie miałem więc żadnej możliwości dostania się do Krajiny z polskim wojskiem ani z żadnym innym, od strony Serbii było to w tamtych realiach niewykonalne. Pozostawało liczenie, no właśnie, ciekawe, na co liczyłem? Najwyraźniej po prostu znów, tak jak wiele razy w życiu, miałem nadzieję, że jakoś to będzie – bo jak ma nie być, skoro ma być?

Tu dygresja na pozór absurdalna, acz uzasadniona psychologicznie, co się za chwilę okaże. Cofnijmy się nieco w czasie. Był lipiec 1988 roku. Miałem 20 lat, oblałem najważniejszy egzamin po pierwszym roku, czyli historię starożytną u profesora Włodzimierza Lengauera, późniejszego prorektora uniwersytetu. Oblałem całkiem słusznie, bo przez poprzednie miesiące o wiele bardziej niż historia starożytna zajmowała mnie działalność w nielegalnym Niezależnym Zrzeszeniu Studentów – kolportaż na uniwerku podziemnych wydawnictw, demonstracje, zadymy, narady w zadymionych pomieszczeniach, balangi, gdzie knucie mieszało się z bardzo wesołym życiem towarzyskim, krótko mówiąc wszystko to, co można by wzniośle nazwać walką o wolną i demokratyczną Polską, a co przy okazji było fantastycznym czasem i doświadczeniem, jakie przydarza się raz w życiu, a niektórym nigdy.

Więc do egzaminu zabrałem się w ostatniej chwili i poległem z kretesem. U Lengauera błyskotliwością się nie nadrabiało, mogła być dodatkiem do porządnej porcji wiedzy, a tej mi zwyczajnie brakowało. Doszliśmy ledwie do Aleksandra Macedońskiego, Rzymu nawet nie tknęliśmy, kiedy pan profesor zasugerował powrót jesienią na poprawkę. Żarty się kończyły, gdybym zawalił drugi termin, czekała armia. Cóż było robić? Siedziałem w Warszawie, czasem na działce rodziców pod Pułtuskiem i ryłem. Poza klasycznym przeglądem historii starożytnej, codziennie pięćdziesiąt stron z Biblii Tysiąclecia na pamięć, bo znane było zamiłowanie Lengauera do odpytywania z Pisma. Można było wówczas mnie budzić w środku nocy, Kohelet nie Kohelet, księgi profetyczne, dydaktyczne, Goliat, Hiob, Pieśń nad Pieśniami, Jozue, Samuel, Ewangeliści, nie było świadka Jehowy, który by mnie przebił w znajomości Księgi.

A jednocześnie zjechał do mnie młody Francuz, syn znajomych taty z Paryża, którym miałem się zająć, doskonaląc swą kulawą francuszczyznę przyswajaną w Instytucie Francuskim. Ważniejsze było, że dzięki gościowi mogłem choć na chwilę oderwać się od książek i biblijnych rzezi. Któregoś dnia, pamiętam, że była piękna słoneczna pogoda, snuliśmy się po Starym Mieście i zaszliśmy do kawiarni Krokodyl na Rynku. Po schodach z nawrotem na pierwsze piętro.

Usiedliśmy i od razu zauważyłem dziewczynę parę stolików dalej. Wydała mi się zjawiskowa. Była z koleżanką. Co chwilę zezowałem na bok i widziałem, że dziewczyna też mi się przygląda, a nawet uśmiecha. Zupełnie nie byłem w stanie skoncentrować się na rozmowie z Francuzem, passé composé, czas przeszły złożony dokonany mylił mi się z l’imparfait, czasem przeszłym prostym niedokonanym i zastanawiałem się, jak zagadać, kiedy podejdę, żeby za bardzo się nie zbłaźnić, zwłaszcza że miałem się produkować w obecności cholernej koleżanki. I wtedy, a wszystko działo się przez następne sekundy jak na zwolnionym filmie, dziewczyny podniosły się, piękna nieznajoma jeszcze przelotnie omiotła mnie wzrokiem, i wolno ruszyły ku wyjściu. Siedziałem jak sparaliżowany w swej młodzieńczej nieśmiałości, one znikały już w tunelu schodów, zgasiłem szybko papierosa i rzuciłem do Francuza, że zaraz wracam.

Pobiegłem za nimi, ale już wyszły z kamienicy, a na Rynku tego dnia, o tej porze był dziki tłum. Pamiętam to niezwykle silne słońce atakujące oczy, gwar beztroskiego tłumu, w którym – po lewej, po prawej, przed sobą – próbowałem wypatrzyć dziewczynę. Rozpychając i potrącając przechodniów, pobiegłem Nowomiejską w stronę Barbakanu, zawróciłem i rzuciłem się Świętojańską w stronę placu Zamkowego. I jeszcze Celną w stronę Góry Gnojnej i Mostowej. Nic, ani śladu. Wróciłem spocony i wściekły do Krokodyla, Francuz patrzył na mnie jak na szaleńca, ale wyczuł, że lepiej się nie odzywać.

Nie mogłem o niej przestać myśleć. Francuz wyjechał, a ja codziennie zachodziłem do Krokodyla, zamawiając jedną herbatę, a kelnerki nie przewracały oczami i nie komentowały głośno mego bieda-zamówienia, jak to miały w zwyczaju w tym szykownym lokalu. Bo wiedziały, po co przychodzę. Bo następnego dnia wróciłem i prosiłem, żeby powiedziały, że jej szukam, gdyby się znowu pojawiła. Chyba nawet się wzruszyły pod tymi swoimi maskami cynicznych znawczyń życia, co to wszystko widziały, w fartuszkach i pluszowych kapciach wsuwkach.

Minęło kilka tygodni, siedzieliśmy z rodzicami przy obiedzie, kiedy mamie nagle coś się przypomniało: – A Józek z Danką wpadli do nas na wieś i mówili, że nie poznałeś ich Oli na Starym Mieście.

Tadam! Serce waliło mi jak młotem. Ola, którą pamiętałem jako maleńkiego berbecia, była młodsza ode mnie, mogłem faktycznie jej nie poznać, a ona mnie tak i stąd te spojrzenia i uśmiechy. Nie czekając deseru, pognałem do pokoju taty, gdzie był telefon (Przypominam! Nie było komórek!), zamknąłem się i wybrałem szybko numer państwa C., których znałem, a raczej oni mnie od dziecka.

Specjalnie się nie zdziwili, że chcę rozmawiać z ich córką, a ona była na szczęście w domu. Sprzedałem opowieść, w sumie nie tak znowu kłamliwą, że tak mi strasznie głupio, iż jej nie poznałem, że koniecznie musimy się spotkać, bym mógł godnie przeprosić. Zgodziła się. Umówiliśmy się – a jakże! – na Starym Mieście, pod Barbakanem. Czekając na spotkanie, nie mogłem spać ani znaleźć sobie miejsca, dusiłem się. Na miejsce dotarłem grubo przed czasem.

I to nie była ona.

Znaczy to była Ola, córka przyjaciół rodziców, ale Ola nie była dziewczyną z Krokodyla. Pamiętam, że wyginałem twarz w wyszczerzu, by nie zachować się niegrzecznie, nie dać poznać po sobie kłującego tępo rozczarowania. Ale też tego dnia przyrzekłem sobie, że nigdy więcej nie chcę żałować czegoś, co powinienem był zrobić, a czego nie zrobiłem, i w nieskończoność zamęczać się myśleniem, co by było gdyby.

Proszę bardzo, mogę się mylić, podjąć pochopne pod wpływem chwili decyzje, może nawet brawurowe, nieroztropne i głupie, ale przynajmniej będę wiedział, czy postąpiłem słusznie. I dlatego powiedziałem Baczyńskiemu, że wszystko załatwione i lecę do polskiego batalionu w Krajinie.

Miałem nazwiska kilku oficerów Polbatu, ale byli po drugiej stronie linii frontu, w Krajinie. Miałem kontakty do kilku chorwackich dziennikarzy, ale gdy rozmawiałem z nimi przez telefon, nie wpadli w zachwyt na myśl, iż mieliby mi pomagać w przedostaniu się na serbską stronę. Miałem namiar do polskiego oficera łącznikowego przy biurze ONZ w Zagrzebiu, ale jedyne, co mi miał do powiedzenia, to że bez oficjalnej zgody z trzystu piętnastoma pieczęciami nie mam w ogóle po co przylatywać do Zagrzebia, a wręcz sobie zaszkodzę, bo jeżeli przyjdzie zezwolenie, to do Warszawy, i tam będę je musiał odebrać.

A jednak kupiłem bilet na najbliższy lot. Na Okęciu spotkałem mamę dawnego przyjaciela, której się przypomniałem, licząc, że a nuż mi pomoże przez swe kontakty w Zagrzebiu, które posiadała jako tłumaczka. Nie robiła specjalnych nadziei. Mogła pomóc z noclegiem i w zorganizowaniu spotkań z chorwackimi intelektualistami, gdybym był zainteresowany. Stanęło na tym, że weźmiemy razem taksówkę do centrum.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Między wariatami

Подняться наверх