Читать книгу Między wariatami - Marcin Meller - Страница 8
ОглавлениеCudza wojna
Tutaj zdarza się, że najtwardsi żołnierze płaczą po kilku dniach ostrzału artyleryjskiego. Tutaj jest i tak, że do polskiego żołnierza podskakuje zbir w panterce, przystawia mu pistolet do głowy i pociąga za spust. Po chwili długiej jak wieczność okazuje się, że broń nie jest naładowana. Taki lokalny żarcik. Tutaj byle miejscowy pijany gnojek może przytknąć kałacha do piersi zastępcy dowódcy batalionu.
– Mojej babie niczego nie opowiadam, po co ma się denerwować. A tu jest normalna wojna – mówi Radek z Jeleniej Góry, w cywilu kierowca MPK.
Podpułkownik Wojciech Aksamit, zastępca dowódcy polskiego batalionu, brał udział w wielu polskich misjach – w Egipcie, na wzgórzach Golan, na pograniczu iracko-irańskim, w Zatoce Perskiej, w Libanie. – To wszystko były niewinne igraszki w porównaniu z tym, co dzieje się w Krajinie. Tu nie ma żadnych reguł.
– Kiedy nasz żołnierz chce sprawdzić zawartość serbskiej ciężarówki, a kierowca przeładowuje kałacha, przystawia broń do skroni 19-letniemu chłopakowi i mówi „spierdalaj”, to wtedy nie ma Butrosa Ghalego, Akashiego, Clintona ani mądrych dziennikarzy – dodaje podpułkownik Marek Olbrycht, szef sztabu Polbatu.
W administracji ONZ-owskiej Krajina dzieli się na dwa sektory – północny (tu między innymi służą Polacy) i południowy. Serbów i Chorwatów oddziela szeroka na dwa kilometry tzw. strefa separacji, zwana po prostu strefą. Rozlokowane w niej Błękitne Hełmy narażone są na niekontrolowany ostrzał jednych i drugich (mimo obowiązującego zawieszenia broni).
W sektorze północnym znajdują się cztery przejścia z Chorwacji na stronę serbską. Gdy 1 maja opuszczałem Zagrzeb, otwarte było tylko jedno, w Mošćenicy. Kiedy nasz konwój dotarł na crossing, okazało się, że 15 minut wcześniej Chorwaci ostrzelali posterunek Serbów. Ci ostatni twierdzili, że mają 12 zabitych i 16 rannych. Chcieli, żeby ich zawieźć naszymi samochodami, a tego Błękitnym Hełmom robić nie wolno. W każdym razie położyli minę na szosie. Nie pozostało nic innego, jak zawrócić do Zagrzebia.
Przejechaliśmy dopiero następnego dnia sporadycznie używanym przejściem w Vojnovacu, które kontrolują Polacy. Jest to w tej chwili jedyny czynny crossing (w zależności od sytuacji i humoru obu stron konfliktu) na kilkuset kilometrach − ni to na granicy, ni linii frontu dzielącej Chorwatów i krajińskich Serbów.
– Co tu jest do opowiadania? Normalka – krygują się żołnierze z posterunku numer 63 w wiosce Bogovolja.
Jak wygląda normalka w Krajinie? W piątek 28 kwietnia o świcie Serbowie przyszli na posterunek 63. „Będziemy wysadzać most” – powiedzieli. Most jest położony o kilkanaście metrów od białych worków z piaskiem, otaczających stanowiska naszych żołnierzy. Serbskie wojniki dały Polakom 15 minut na opuszczenie posterunku. Żołnierze zostawili wszystkie swoje rzeczy. Brali tylko broń, amunicję i kamizelki kuloodporne. Eksplozję było słychać w promieniu wielu kilometrów. Podmuch zdemolował posterunek, niszcząc kompletnie mały magazyn i barak sanitarny. Sam most mimo użycia 300 kg trotylu jednak się nie zawalił. Źle założono ładunki.
W dwa dni później (kibelek już naprawiono) scena się powtórzyła. Serbowie przyszli o drugiej po południu i ponownie zostawili 15 minut na ewakuację. Tym razem wystarczyło 100 kg trotylu. Barak sanitarny znowu diabli wzięli, ale i mostu już nie ma. Kilometr dalej jest bród. Duże samochody ciężarowe ryją w błocie. Tam akurat Serbowie nie wysadzili mostu, tylko zdjęli jedno przęsło. Teraz polscy saperzy próbują zbudować kładkę na wysokości brodu. Piszę „próbują”, bo żeby w ogóle pojechać w stronę posterunku 63., muszą mieć specjalną przepustkę serbskiego dowództwa. Teoretycznie Polakom powinny wystarczyć ich błękitne karty identyfikacyjne, ale w każdej chwili może się okazać, że jakikolwiek z kilkuset serbskich punktów kontrolnych w rejonie działania Polbatu okazuje się dla Polaków nieprzejezdny i nie ma dyskusji – trzeba zawracać.
Od 6 maja wszystkie konwoje ONZ-owskie (a według Serbów konwój to choćby jeden samochód) muszą mieć pisemną zgodę na poruszanie się w regionie. – Czasami bierze człowieka prawdziwa cholera – jeży się polski oficer – przecież to oni chcieli ONZ czy nie? Na samą wzmiankę o naszej ewakuacji dostają szału... Jesteśmy dla nich tarczami ochronnymi.
Droga na trzecią kompanię wiodła wąziutkim asfaltem kręcącym się w górach przypominających nasze Bieszczady. Co jakiś czas drogę zajeżdżała serbska ciężarówka. Mój kierowca zjeżdżał na pobocze. Miałem w pamięci dyrektywę ONZ w sprawie min. Szczególnie ostrzegano przed poboczami asfaltowych dróg. Czy takie zjeżdżanie jest bezpieczne? – pytałem naiwnie szofera. – Chuj wie – odpowiedział rzeczowo.
Trzy miesiące temu kapitan Cezary Marciniak, zastępca dowódcy 3. kompanii, dowiedział się, że Serbowie zaminowali drogę koło 25. posterunku, która w myśl uzgodnień powinna pozostać czysta. Przyjechali saperzy, żeby zorientować się w sytuacji. Na szosie przed polem minowym stała barykada. Sto metrów dalej minęli trzy miny przeciwpancerne. Saperzy mieli zrobić swoje.
Nikt nie zauważył odciągów (żyłek zwalniających zapalniki). Kapitan Marciniak nie zdążył paść. Dostał trzy odłamki. Zdołał jeszcze tylko dojść do samochodu. Odwieziono go do kompanii, a stamtąd helikopterem do szpitala wojskowego w Zagrzebiu, gdzie amerykańscy lekarze pokroili go od szyi po pępek. Po dwóch tygodniach wrócił do swojego oddziału.
Sami Serbowie nie znają wszystkich założonych przez siebie pól minowych. Kładli jak popadło, nie zawsze mają plany. Niedawno jeden chłop wyleciał w powietrze na własnym podwórku. Zapomniał o minie.
Czasem i przepustka z serbskiego dowództwa nie pomaga. 6 maja kapitan Paweł Chabiera, zastępca dowódcy 6. kampanii, udał się na podległe mu posterunki (w tym wspomniany 63. w Bogovoli), by wręczyć żołnierzom okolicznościowe medale za 6 miesięcy służby w Krajinie. Z powodu blokady nie mogli przyjechać na skromną ceremonię do Maljevaca, siedziby dowództwa kompanii. Tarpan Chabiery ruszył okrężną drogą, ponieważ bezpośredni szlak został niedawno zaminowany. Towarzyszył mu lekarz i dwóch żołnierzy. Mieli przepustkę.
– Około trzeciej po południu zobaczyłem z tarasu sztabu Polbatu trzy wozy pancerne Serbów zdążające z łoskotem w kierunku Bogovoli – mówi pułkownik Olbrycht. Okazało się, że piąty korpus bośniackiej armii rządowej, którą od krajińskich Serbów oddziela między innymi 6. kompania kapitana Chabiery, wykorzystał koncentrację wojsk serbskich na granicy z Chorwacją i zaatakował osłabione pozycje wroga.
– Chabiera znalazł się w złym miejscu i w złym czasie – mówi Olbrycht. Tuż po pierwszej dowództwo straciło z nim kontakt radiowy. Żołnierze z posterunku 631. widzieli, jak jego tarpan został zatrzymany przez kilkunastu serbskich wojników. Polacy stali przez kilka minut z rękami uniesionymi do góry, a następnie zostali zapakowani do samochodu i wywiezieni w nieznanym kierunku.
W ślad za Chabierą pojechało dwóch oficerów ze sztabu. Na drugim szlabanie usłyszeli, żeby czym prędzej zabierali się do Slunja. Chabiera jest na przesłuchaniu, a sama sprawa wygląda bardzo poważnie.
Rozpoczęły się rozmowy z lokalnym dowództwem serbskim. Po kilku godzinach serbski pułkownik przywiózł Polaków. Bohaterowie mieli wyraźną ochotę na głębokiego kielicha, ale mesa oficerska była jeszcze zamknięta.
Dokładnie w tej samej chwili, kiedy jechali z posterunku 631. na 63., Bośniacy z 5. korpusu ostrzelali pozycje serbskie położone nieopodal polskich posterunków. Serbowie myśleli, że Polacy wydali Bośniakom ich pozycje albo że 5. korpus zajął już ONZ-owski posterunek 631. Wpadli w panikę i zatrzymali tarpana. Serbów było około 20. – Chłopcy nawet nie mrugnęli okiem, tylko od razu złapali za broń – mówi kapitan. – Kazałem im odłożyć broń. Sytuacja była bez szans, a Serbowie w stanie histerii, jeszcze chwila i pociągnęliby za spusty. Piotr Garba, lekarz 6. kompanii, mówi, że nieprędko zapomni chwile, kiedy jeden z wojników zaproponował kolegom: – Bijemy doktora?
Jeśli ktoś pomyśli, że opisywane wypadki będą długo rozpamiętywane w Polbacie – popełnia błąd. Już po wysadzeniu mostu koło posterunku 63., a przed przygodą kapitana Chabiery, w czasie walk bośniacko-serbskich został kompletnie zniszczony posterunek 42. Na szczęście załoga została ewakuowana, zanim na baraki spadły wystrzelone z czołgów pociski.
Podpułkownik Aksamit, zastępca dowódcy Polbatu, przeżył trzy tygodnie temu gorące chwile z załadowanym kałasznikowem przytkniętym do piersi, kiedy Serbowie zażądali zmiany rejestracji jego pojazdu (w myśl nowego ONZ-owskiego mandatu na jego samochodzie widniał napis UNCRO CROATIA w miejsce starego UNPROFOR, co Serbów doprowadziło do furii).
– Chorwaci z jednej, Muzułmanie z drugiej, Abdić (sprzymierzony z Serbami muzułmański watażka wojujący z rządowym sarajewskim 5. korpusem bośniackim) z trzeciej. Serbowie pomiędzy, my pośrodku tego całego burdelu. Byle woda była – komentuje sytuację jeden z podchorążych.
Ale nawet spełnienie tego życzenia nie jest takie proste. Poszczególne kompanie, a jest ich sześć, muszą kombinować na własną rękę. Byłem akurat w 6. kompanii. Z terenu powrócił jej szef. Sierżant Edward Kapuśniak był – delikatnie rzecz określając – mocno zdenerwowany. Dotychczas 6. kompania brała wodę z Velikiej Kladušy, ale tam była wyłączona energia. W Slunju, gdzie mieści się sztab Polbatu, również nie było wody. U Serbów sytuacja podobna. Trzeba pojechać do Grabovaca, do 4. kompanii położonej na drugim końcu terytorium Polbatu. A jeśli Serbowie zamkną dojazd, tak jak to się stało 10 maja, w chwili, kiedy piszę te słowa?
Wiele polskich pozycji jest prawie kompletnie izolowanych. Do położonych w górach posterunków 307. i 310. przejazd jest teraz dozwolony tylko raz w tygodniu. Więc kilku dwudziestoletnich chłopców, którzy tam siedzą, może liczyć tylko na siebie. W czasie kolejnych blokad, które w Polbacie są czymś tak normalnym, że nie warto tu nawet o nich wspominać, niektóre posterunki były odcięte od świata przez wiele tygodni.
Zdarzało się, że ich załogi żywiła okoliczna ludność, Serbowie i Chorwaci pospołu. Ze względu na trudno dostępne położenie, na niektórych posterunkach nie ustawiono nawet prymitywnych baraków. Żołnierze mieszkają w namiotach, a prowiant trzeba często dostarczać na plecach.
W Polbacie przyjęto mnie życzliwie, ale z daleko posuniętą nieufnością. Pułkownik Zdzisław Goral, dowódca batalionu, zgadzał się na projektowane przeze mnie eskapady, ale cały czas mogłem wyczuć pewien dystans. W końcu jeden z podoficerów powiedział: – Jest pan ostatnim dziennikarzem, któremu zaufamy.
W tej chwili Polbat kojarzy się w kraju głównie ze śmiercią kaprala Moszyńskiego. Krążą wieści o pijaństwie i ciemnych interesach polskich żołnierzy.
Przez Polbat przewinęło się blisko trzy tysiące żołnierzy. Co oznacza kilkanaście incydentów w miejscu, gdzie każdego dnia można stracić życie? Gdzie całymi tygodniami młodzi chłopcy, zamiast chodzić na dyskoteki w Brzegu, Opolu czy Wrocławiu, znajdują się pod ogniem artyleryjskim Chorwatów, Serbów, Muzułmanów. Gdzie strach wejść na wieżyczkę wartowniczą, bo bywa, że jest przecinana serią z kałasznikowów. Gdzie 19-latek widzi wyprute flaki swego dowódcy, który nieopatrznie zrobił jeden krok za daleko i wyleciał na minie. Gdzie syn dowiaduje się o śmierci matki, chłopak o zdradzie dziewczyny, ojciec o chorobie dziecka – i nic nie mogą na to poradzić, bo ich posterunki są zablokowane od wielu dni. Gdzie trzeba się mocno pilnować, żeby nie zwariować, gdy ogląda się całymi dniami te same trzysta metrów kwadratowych otoczonych białymi workami z piaskiem.
Dziennikarzy tygodnika „Wprost” zatrwożyło, iż „żołnierze często korzystają z najprymitywniejszych rozrywek także dlatego, że wojsko nie dba o wypełnienie im czasu wolnego”. Podpułkownik Olbrycht często powtarza, że w wojsku liczy się sukces, panienki i gorzała. O sukcesie można zapomnieć. Byle zapruty rakiją serbski czy chorwacki wojnik może wydać polecenie całemu konwojowi Błękitnych Hełmów. – Jeśli w Warszawie podejdzie pijany żul z klamką (pistoletem) i zagrozi pana żonie i dziecku, a ma pan przy sobie spluwę i pan z niej wystrzeli, każdy sąd pana wybroni. A tutaj? Powinien pan jeszcze przeprosić łobuza. ONZ na dobrą sprawę nic tu nie może.
W Krajinie również panienki odpadają. Nie ma okazji. Co najwyżej można sobie powiesić w baraku zdjęcia z „Playboya” czy „Cats”. – Jak na posterunku nie widzę na ścianie gołych panienek, to dopiero zaczynam się denerwować, że trafiłem na jakichś nienormalnych – komentuje Olbrycht.
Jakie więc rozrywki ma zapewnić wojsko w izolowanych kompaniach, plutonach i posterunkach? Są miejsca, gdzie nie ma nawet wideo czy telewizora kupionego za zrzutkowe pieniądze. Gdy siedzę z żołnierzami na posterunku, wystawiając się na promienie słoneczka, mógłbym zapomnieć o wojnie.
– Brakuje tylko parasoli i byłyby wakacje, a wyjdziesz 10 metrów za worki z piaskiem i rozerwie cię na minie – śmieje się kapral Piotrek.
Żołnierze jeżdżą co 5–6 tygodni na urlop do kraju i wtedy mogą szaleć. W Krajinie powinni tylko pamiętać, jak powtarza swoim żołnierzom kapitan Chabiera, że to nie ich wojna i że mają przeżyć.
Cóż jeszcze można powiedzieć? Mógłbym przywołać przypadki z innych batalionów, przy których Polbat wyda się ochronką dla niemowląt. Lepiej jednak będzie, jeśli powołam się na panią doktor Anjali V. Patil, szefową cywilnego pionu ONZ, której podlega teren zajmowany przez Polaków. Według niej Polbat jest jednym z najlepszych ONZ-owskich batalionów w całej Krajinie, a kto wie, czy nie najlepszym.
Wielu żołnierzy, z którymi rozmawiałem, wychwalało Tadeusza Rocławskiego, lekarza 6. kompanii, skądinąd komandora podporucznika (siedem lat na morzu, w tym rok na łodzi podwodnej). Jeden z oficerów powiedział o nim kilka słów, w których zawarta jest dla mnie prawda o Polbacie: – Jeśli Tadek miał stu rannych, potrafił wyselekcjonować dwudziestu, którym pomoc i tak na nic się nie zda. Resztę próbował ratować za wszelką cenę.
Zimą zeszłego roku wojska Fikreta Abdicia uległy ofensywie 5. korpusu. Na terenach monitorowanych przez Polaków rozlała się fala kilkudziesięciu tysięcy uchodźców, 1. i 6. kompania zmieniły się w instytucje charytatywne. Nie było pomocy z Czerwonego Krzyża ani od Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców. Walki trwały w najlepsze. Serbowie ustawiali stanowiska czołgowe i artyleryjskie tuż za polskimi pozycjami. Pociski wybuchały koło 6. kompanii (a jeden nawet na jej dziedzińcu), ale, jak opowiada jeden z oficerów sztabowych, „mieliśmy już to kompletnie w dupie. Siedzieliśmy w mesie lub barakach i słuchaliśmy muzyczki”.
– Wtedy po raz pierwszy w życiu widziałem noworodki z ranami postrzałowymi – opowiada Rocławski – zużyłem cały zapas leków. Nie zostało nic dla naszych żołnierzy. Kiedy przynosiłem środki przeciwbólowe uchodźcom, czułem się jak ksiądz rozdający komunię. Kierowcy z naszej kompanii służyli za sanitariuszy.
Któregoś dnia Rocławski siedział w kompanijnej karetce, kiedy przyszło dziecko, a jeden z Serbów wcisnął rękę z zaciśniętym granatem i powiedział, że jeśli go polski lekarz nie opatrzy, wysadzi cały interes w powietrze.
Rocławski jest jedynym lekarzem w promieniu 30 kilometrów, więc tłumnie walą do niego okoliczni Serbowie. Ani on, ani jego dowódcy nigdy nie odmawiali pomocy. Na katolickie Święta Wielkanocne jeden z prawosławnych pacjentów przyniósł do 6. kompanii własnoręcznie zrobione pisanki.
Nikt nie mówi, że Polbat jest ideałem. Mógłbym przywołać słowa sierżanta Kapuśniaka, szefa 6. kompanii: „Raju na ziemi za chuja nie będzie”. Tłumacząc to na język powszechnie stosowany, miało oznaczać, że polscy żołnierze i tak nie dokonają cudu w Krajinie, nie zakończą brudnej wojny. Mogą jedynie pomóc na tyle, ile mogą. Czyli prawie wcale.
Kiedy pytałem żołnierzy na szczególnie oddalonych i zagrożonych posterunkach, co jest gorsze – cisza i nuda czy kulenie się pod ostrzałem, śmiali się: – Pewnie, że lepiej, kiedy się napieprzają, przynajmniej nikt nam nie robi kontroli.
Żołnierze nie cierpią inspekcji ze sztabu w Slunju. Jeszcze gorsze są dla nich naloty z Polski. – Przyczepiają się do wszystkiego – niedokładnie wyczyszczonych butów i innych dupereli. Każda nowa zmiana kadry stara się tu wprowadzić dryl, a jak zacznie się strzelanie na ostro, to wtedy jesteśmy dla kadry kumple.
– To nie do końca tak – mówi podpułkownik Aksamit, przywoływany przez wielu żołnierzy jako pozytywny przykład oficera, który nie boi się jeździć na posterunki, kiedy jest naprawdę gorąco.
– W czasie walk mamy często zakaz opuszczania sztabu. Żołnierze na swoich pozycjach odbierają naszą nieobecność jako dowód strachu. Ale jest też faktem, że dla niektórych sztabowców taka sytuacja stanowi wygodny pretekst, żeby nie ruszać się ze Slunja.
Specyfika jugosłowiańskiej misji: w Polsce kapral jest odpowiedzialny co najwyżej za wyczyszczenie kibla. Tutaj decyduje często przez wiele samotnych tygodni o losie strategicznego posterunku. Sztab nie jest w stanie kontrolować kompanii, kompania plutonu, a pluton drużyny na posterunku. A posterunków jest ponad 50. – Tu nie ma MON-u, nie ma koszar. Żeby żyć, muszę na własną rękę, opierając sprawę o bar, dogadywać się z miejscowymi Serbami – mówi oficer jednej z oddalonych kompanii. – Jak zaczyna być nerwowo, to ja załatwiam sztabowcom przyjazd do nas, a nie na odwrót. Zgoda znajomego Serba stojącego na szlabanie jest często więcej warta niż oficjalne pismo od jego dowódców.
Zarówno kadra, jak i żołnierze przyznają, że wzajemne stosunki są dużo lepsze niż w Polsce. W ekstremalnych warunkach jeden musi liczyć na drugiego. Misja jest dobrowolna. Jeśli oficer przegnie pałę, żołnierz może zjechać do kraju. Zresztą wielu nie wytrzymuje stresów dnia codziennego wojny. Tylko od grudnia nie powróciło z urlopów ponad stu żołnierzy, cała kompania.
Przyjeżdżają tu przede wszystkim, żeby zarobić. Na mieszkanie, na samochód, na leczenie dziecka. Pytają, dlaczego żołnierz dostaje 580 dolarów miesięcznie (wliczając w to 3 dolary dziennie dodatku wojennego – „trupnego” według określenia podpułkownika Olbrychta), skoro ONZ daje Polsce 980 dolarów na człowieka. Co się dzieje ze znikającymi pieniędzmi? Czesi zarabiają 900 dolarów.
Żołnierze Polbatu powtarzają sobie każdego dnia: – Pamiętaj, to nie twoja wojna, masz ją przeżyć.
Tekst po raz pierwszy ukazał się w „Polityce” 1995/20.