Читать книгу Andrés Iniesta. Artysta futbolu - Marcos López - Страница 8
1. Otchłań
ОглавлениеCzułem się, jakbym bezwładnie spadał, jakby wszystko spowił mrok. Poszukałem lekarza i mówię mu: „Nie zniosę już więcej”.
Andrés Iniesta, lato 2009 roku
Szukaliśmy czegoś, co wyjaśniałoby sytuację, co mogłoby uzasadnić to, jak się czuł. Ale nie było prostej odpowiedzi.
doktor Ricard Pruna, szef personelu medycznego FC Barcelony
Sam pomysł jest całkiem przyjemny. Opowiedzieć swoją historię, przyjrzeć się temu, czego doświadczyłem, mojemu życiu, zebrać to wszystko w książce. W ten sposób mogę okazać wdzięczność tym, którzy naznaczyli moje życie i byli przy mnie od zawsze. Jestem z tych, którzy potrzebują towarzystwa. Dzięki innym ludziom mogę wyrazić siebie i być tym, kim jestem.
Mógłbym otworzyć tę książkę na tysiąc różnych sposobów. Na moje życie złożyło się bowiem wiele momentów, które – w chwili, gdy następowały – wydawały mi się tymi najważniejszymi. Gdy zacznę je wspominać, przyjdą mi na pewno do głowy jeszcze inne wydarzenia i pomyślę wtedy, że wybrałem zły sposób opowiadania. Zacznę jednak od tego, co przydarzyło mi się niedawno.
Tego czasu w moim życiu nie da się wyraźnie wyznaczyć. W jego określeniu nie pomoże przywołanie dat boiskowych zwycięstw czy porażek. To nie jest kwestia dni, miesięcy czy roku. Chodzi o taki czas, gdy nie mogłem dojrzeć światełka na końcu tunelu, drogi, którą mam podążać, bo straciłem wiarę w siebie.
Znalazłem się na krawędzi. Niczego podobnego wcześniej nie doświadczyłem. Zawsze byłem pełen wiary w swoje umiejętności. Pewność siebie napędzała moją karierę. Gdy więc mnie to opuściło, poczułem się bezbronny jak ofiara czegoś przerażającego. Zrodził się we mnie pewien fatalizm. Nie ma w życiu nic gorszego, niż uczucie, że nie jesteś już sobą.
***
W dobrych czasach najwięksi pesymiści ostrzegają, że chude lata są za pasem. Andrés przeżył wspaniałe lato w 2009 roku, nawet jeśli osiągnięcie tego, co osiągnął, było – ujmując to jego słowami – „trudne, pełne napięcia, a wymagania były coraz większe”. A potem?
– Poczułem się nagle źle, i to bez żadnego wyraźnego powodu – mówi Andrés. – Następnego dnia to samo. I kolejnego. Zrobiłem te wszystkie badania i wyszły dobrze. Ale jakimś sposobem mój umysł i ciało przestały ze sobą współpracować, jakby zmierzały w odmiennych kierunkach. Najpierw nie potrafisz odnaleźć równowagi, potem pojawia się niepokój. Głowa nigdy nie jest wolna, a ciało domaga się, byś się nim zajął, szczególnie ten przeklęty mięsień uda, który zagrażał mojemu występowi w finale Ligi Mistrzów w Rzymie, a od tamtej pory jest z nim jeszcze gorzej. Przeżuwasz w myślach wciąż te same rzeczy. Zastanawiasz się, dlaczego czujesz się tak źle, nawet wtedy, gdy starasz się przekonać samego siebie, że naprawdę cieszysz się wakacjami, albo przynajmniej zachowujesz się tak, jakbyś faktycznie się nimi cieszył.
– Problem rośnie jak kula śniegowa – ciągnie Andrés. – Czujesz, że nie jest z tobą za dobrze, ale ludzie w twoim otoczeniu tego nie rozumieją. Nie dostrzegają, że jesteś jak wydrążony. To bardzo trudne.
Lato minęło kiepsko. Nadszedł czas przygotowań do sezonu, który zawsze zaczyna się badaniami lekarskimi. Rutynowa sprawa, gdy piłkarz dba o siebie i czuje się dobrze. Dla Andrésa też zwykle była to rutyna.
– Ale na pierwszym treningu doznałem lekkiego urazu. Było to w sumie zupełnie logiczne, zważywszy na lato, kiedy czułem się ciągle pod presją, byłem spięty i wszystkim przytłoczony. Po takim lecie mięsień nie miał prawa być w dobrym stanie. USG wypadło dobrze, ale mięsień nie był wystarczająco silny. Przez dwa tygodnie trenowałem indywidualnie w Stanach Zjednoczonych. Był ze mną tylko Emili Ricart, klubowy fizjoterapeuta.
Nikt nie zdawał sobie sprawy, że Andrés tak bardzo cierpi, podobnie jak nikt nie wiedział, że cierpiał, gdy jako mały chłopak przebywał z dala od domu w barcelońskiej szkółce juniorów La Masia. Po latach opowiadał:
– Trzymam wszystko w sobie. Nie lubię obarczać innych własnymi problemami, radzę sobie z nimi sam. Ale zdarza się, że nie ma innego wyjścia. Bywały treningi, których z powodu tamtego dziwnego uczucia nie mogłem dokończyć.
W ostatnich dniach okresu przygotowawczego zdawało się, że sprawy idą ku lepszemu, jakby rozwiązanie znalazło się w zasięgu ręki.
– Od finału w Rzymie i wywalczeniu pierwszej potrójnej korony nie rozegrałem ani jednego meczu. Nie byłem w stanie trenować z zespołem w czasie dwutygodniowego pobytu w USA. Któregoś dnia lekarze uznali w końcu, że odkryli przyczynę problemów. I zabrali się do dzieła. Leki pomagały, byłem coraz bliższy powrotu na boisko.
To wtedy usłyszałem najgorsze wieści z możliwych.
Odnalazł mnie Carles Puyol i powiedział, że dzwonił do niego Iván de la Peña. „Dani nie żyje” – wyznał Carles. „Co? Jesteś pewien?”.
Zamarłem. Nie wiedziałem, co myśleć. Nie mogłem w to uwierzyć. Umarł Dani, mój przyjaciel Dani. Jak? Dlaczego? To niemożliwe…
Andrés i Daniel Jarque, środkowy obrońca Espanyolu, derbowego rywala FC Barcelony, przyjaźnili się od dzieciństwa. Grali razem w juniorskich reprezentacjach Hiszpanii, wspólnie jeździli na treningi do swoich barcelońskich klubów. Tyle ich łączyło.
Teraz Dani był po drugiej stronie. Zmarł na zawał serca we Włoszech, w trakcie przygotowań Espanyolu do sezonu.
– To było straszne – mówi Andrés. – Czułem się tak, jakbym bezwładnie spadał, jakby wszystko spowił mrok. Poszukałem lekarza i mówię mu: „Nie zniosę już więcej”.
Andrés nie wie, jak to nazwać. Była to nie tyle depresja, co raczej przeszywający niepokój.
– Gdy twoje ciało i umysł są bezbronne, czujesz się tak, jakby wszystko mogło ci się przytrafić, jakbyś był w stanie zrobić coś bardzo szkodliwego. Będąc w tym stanie, zrozumiałem, jak niewiele potrzeba, by zdrowy dotąd człowiek popadł w szaleństwo.
Opiekę i pocieszenie Iniesta odnalazł na łonie rodziny.
– Bez nich nigdy nie doszedłbym do siebie. Tak wiele im zawdzięczam. Chciałbym myśleć, że zrobiłbym dla nich to samo, ale nie wiem, jak bym się zachował, gdyby to oni znaleźli się w takiej sytuacji.
Wsparcie bliskich było istotne, ale niestety nie wystarczyło. Iniesta potrzebował fachowej pomocy.
– Czasem wystarczy móc wyjaśnić komuś, jak się czujesz, co się z tobą dzieje, tej drugiej osobie wystarczy zaś ciebie wysłuchać i zrozumieć. Takich słuchaczy odnalazłem w lekarzach Barcelony: Pepe, Bruguerze i Immie.
„Nie zniosę już więcej – powiedział Andrés doktorowi Prunie, szefowi klubowego personelu medycznego. – Możesz kogoś do mnie przysłać?”. Tego samego popołudnia do domu Iniesty przybył Pepe, który jako pierwszy otworzył mu oczy. Kilka dni później zajrzała do niego Imma. I to ona zaleciła Andrésowi wizytę u doktora Bruguery.
– To, w jaki sposób radziłem sobie z każdym problemem, bierze się stąd, jak mnie wychowano. Życie jest, jakie jest, problemy zwalczyć musisz sam.
Iniesta zachowywał różne rzeczy dla siebie, brał je na siebie i trzymał w sobie. Aż pewnego dnia wszystko się posypało.
– Jakby moje ciało stwierdziło: „Wystarczy. Więcej już nie zniosę. Latami słuchałeś wszystkich innych i im dogadzałeś, pora, żebyś w końcu posłuchał mnie. Pora, żebyś poświęcił czas sobie”. Zawsze brałem wszystko na siebie, jak jakiś supermen. Nie mogłem pojąć, dlaczego nagle straciłem werwę, chęci i nadzieję, dlaczego nic nie przynosi mi radości. Można by się zastanawiać i ja też zachodziłem w głowę: „O czym on gada? Ma wszystko: gra dla Barcelony i Hiszpanii, ma pieniądze, wygrał, co się dało, wszyscy go podziwiają, ludzie go szanują”. Wiem, że trudno to pojąć, ale czułem się pusty. A jeśli czujesz się pusty, musisz odzyskać energię, naładować akumulatory, odnaleźć coś, co cię zasili. W przeciwnym razie jest po tobie.
***
To powinno być najszczęśliwsze lato w życiu Iniesty. Z Barceloną zdobył właśnie potrójną koronę, zbliżał się do szczytu kariery. Zamiast tego wylądował w piekle. Nic nie przynosiło mu pocieszenia. Nie pomogły wakacje ani wspomnienia z tego historycznego sezonu 2008/2009: gol na Stamford Bridge, zwycięstwo w lidze, finał Pucharu Króla (w którym zresztą nie zagrał z powodu złamanego nosa). Już wówczas coś w nim nie grało – nie na powierzchni, ale w środku. Mimo że w czasie gry prezentował się jak gdyby nigdy nic, byli tacy, którzy zauważyli, że Andrés nie jest sobą.
Któregoś dnia Sesi, jeden z jego najlepszych przyjaciół, oglądał trening na starym boisku, nieopodal Camp Nou. W połowie zajęć zadzwonił jego telefon. Po drugiej stronie był José Antonio, ojciec Iniesty.
– Z nim dzieje się coś nie tak.
– Spokojnie, José Antonio, przecież jest tutaj i trenuje.
– Jak mam zachować spokój? Z całej rodziny tylko on nie jest szczęśliwy. Coś jest nie tak.
Sesi martwił się o syna, odkąd swój niepokój o stan męża wyraziła podczas rodzinnego obiadu latem w Cadaqués żona Iniesty Anna.
– O co chodzi? – spytała Andrésa.
Przy stole zapadła cisza.
– Nic, nic. Wszystko w porządku…
Biesiadnicy wyczuwali jednak, że z Andrésem nie wszystko jest tak jak dawniej.
Inieście potrzebna była fachowa pomoc i wtedy do akcji wkroczyła klubowa psycholog Imma Puig.
– W Immie odnalazłem kogoś, z kim mogę podzielić się wszystkim – mówi Andrés. – Są ludzie, z którymi umiesz rozmawiać, i są tacy, z którymi nie umiesz. Z nią umiałem. Wyrzuciłem z siebie niemal wszystko od dnia narodzin. A Imma bardzo mi pomogła. Jeśli spotkanie było na szóstą, byłem u niej już za dziesięć. Przygotowany. To znaczy, że coś dzięki tym wizytom zyskałem, że dobrze było podzielić się z nią tym, co mnie przygniatało, i – oczywiście – że miałem czym się dzielić.
Dzięki Immie wiele zrozumiałem i nauczyłem się nad sobą pracować. Czasem nie zdajesz sobie sprawy z tego, co robisz. Dotyczy to każdego. Robisz rzeczy z automatu, dlatego że musisz. Brniesz dzień za dniem, dzień za dniem, aż w końcu któregoś dnia brak ci już sił, by podążać dalej. Imma pomogła mi to zrozumieć i stała się ważną cząstką mojego życia.
Andrés wypatrywał drogi ucieczki. Rozglądał się za nią. Szukał.
Poznał każdy skrawek tego ciemnego tunelu, w którym się znalazł i w którym utknął, jakby żył w przepastnej otchłani. Większość ludzi nie ma pojęcia, przez co przechodził. Wiedzieli o tym tylko nieliczni przyjaciele z barcelońskiej szatni, którzy starali się go z całej siły wspierać i dawali mu przestrzeń niezbędną do tego, by mógł się z tego wydostać. Nie naciskali, świadomi, jak trudna to przeszkoda.
Dwa światy, dwóch Andrésów. Na zewnątrz sztuczny uśmiech, maska, a w środku – niepokój. Jak z tego wyjdzie? Jak ucieknie z tego ciemnego, nieprzystępnego miejsca?
***
– Było trudno, naprawdę trudno – mówi Emili Ricart, fizjoterapeuta Barcelony, a przy tym przyjaciel Andrésa. – Minęło sporo czasu, ale cierpienie z lata 2009 wciąż się tu czai. Andrés powiedział mi: „Zmarł Jarque i to wypłynęło”. Kontuzja, presja, smutek. Koniec końców, głowa przestaje działać jak trzeba. Choć ludzie w to nie wierzą, umysł wpływa też na mięśnie. Ciało zaczyna zawodzić. Mięśnie nie dają rady albo się zrywają. Andrés zaczął mieć uczucie, które wyrządza sportowcom wiele szkody: czuł, że jest bezbronny, że lada moment pęknie, że nie da się mu pomóc. „Jestem ze szkła” – powiedział mi któregoś razu. Było tak, jakby sądził, że już nigdy nie będzie z nim w porządku, że nigdy nie będzie w pełni formy.
Emili dobrze dobiera słowa. Iniesta pęka fizycznie i pęka psychicznie.
– Był szczuplejszy niż zwykle. Pracował ciężej niż kiedykolwiek, ale po prostu nie istniała droga naprzód. A to oczywiście człowieka zadręcza. Potrzebował pomocy, żeby znów być sobą. Jestem pewien, że wielu sportowców nie przezwyciężyłoby tego, co przezwyciężył Andrés. Jak z tego ostatecznie wyszedł? Wolą, energią, determinacją.
Choć czuł się samotny, szczęśliwie Andrés miał wsparcie swoich ludzi, czyli rodziny i przyjaciół, którzy zawsze przy nim stali i ofiarowali mu podłoże, na którym mógł się odbudować.
– Baliśmy się oczywiście, że wszystko się rozleci, że to może być koniec – mówi Emili. – Wszyscy tak myśleliśmy. Ale nikt tego nie mówił. W tych mrocznych dniach była z nim jego rodzina i przyjaciele. Pomogli mu. Któregoś dnia podczas sesji rehabilitacyjnej, gdy leczyliśmy jedną z tych przeklętych kontuzji mięśniowych, z którymi trudno się uporać, Andrés opowiedział mi o tenisiście Rafaelu Nadalu. Z powodu kontuzji Nadal przechodził straszny okres i utracił pewność siebie: „Emili, słuchałem kiedyś Nadala i dokładnie wiem, o co mu chodziło. Ze mną jest tak samo”.
Emili, bardziej psycholog niż fizjoterapeuta, na chwilę milknie. Wspomina, jak mówił Andrésowi to, co mu uparcie powtarzał: „Musisz zawsze szanować swój zegar biologiczny”.
– Nie można poganiać natury. Andrés to z pewnością szanował, ale nie miał zegara. Nie był w stanie postępować wedle planu, który umożliwiłby mu powrót do formy. Był rozbity.
Zraniony Iniesta, nie tylko fizycznie. Cierpienie przywiodło go tutaj. Wyciągnięcie go z tego nie było łatwe.
– Andrés trzyma się bardzo blisko swych korzeni: domu, bliskich. Wszystko przetrwał wraz z nimi i te więzy są bardzo silne. Nigdy nie ulegną przerwaniu. Nic z tym nie zrobi. O wszystkich się martwi.
Martwił się o nich tak bardzo, że w pewnym momencie stracił z oczu samego siebie. A w nim samym rozszalała się burza.
***
– Andrés przeszedł bardzo trudny okres – mówi jego były kolega z drużyny Bojan Krkić. On również ostrożnie dobiera słowa, opisując ciemne zakamarki przeżyć, o których nikt – oprócz samego zainteresowanego – nie ma tak naprawdę pojęcia. Ale jeśli ktoś to rozumie albo jest bliski zrozumienia, to właśnie Bojan. Były napastnik Barcelony przeżył coś podobnego.
– Był to mój pierwszy rok na Camp Nou w pierwszym zespole – mówi. – Mniej więcej w tamtym czasie dostałem powołanie na Euro 2008 od Luisa Aragonésa. I zacząłem cierpieć na ataki paniki.
Bojan, podobnie jak Andrés, jest produktem barcelońskiego systemu szkolenia juniorów. Andrés jest od niego sześć lat starszy, dla Bojana był gigantem. Kimś, kto osiągnął wszystko, do czego aspirował. Krkić go podziwiał. Niewiele ze sobą rozmawiali: obaj są nieśmiali. Coś ich jednak łączyło, choć poprzez milczenie.
– Zaskoczyło mnie więc, gdy któregoś dnia po treningu Andrés powiedział: „Bojan, muszę z tobą pogadać”. A kiedy coś takiego mówi Andrés, wiadomo, że coś jest na rzeczy. Wyjaśnił mi pokrótce, co się z nim dzieje. I w jednej chwili go zrozumiałem. Mnie przytrafiło się coś bardzo podobnego. Gdy opowiadał, czułem się tak, jakbym ponownie przeżywał wszystko, przez co przeszedłem. Wszystko, z czym nadal żyłem, bo blizny pozostały. Andrés chciał się tym ze mną podzielić, mimo że o sprawach, o których mi opowiedział, zwykle nikomu z wyjątkiem rodziny się nie mówi. Są tak bolesne, że zachowujesz je dla siebie. Nie chcesz, żeby inni o tym wiedzieli. Nie chcesz ich tym obciążać. Ostatecznie w ten sposób tylko bardziej ranisz samego siebie.
Andrés i Bojan siedzieli sami w kącie szatni. Rozmawiali.
– Zrozumieliśmy, że zaznajemy tego samego bólu, że czujemy, iż nie ma dla nas wyjścia.
Andrés mówił, a Bojan słuchał.
– Pomyślałem sobie: „Nie pozwolę, żeby Andrés przechodził przez coś takiego”. Mój idol, ktoś, kto zdobył mistrzostwo Europy i wygrał Ligę Mistrzów, teraz otwiera przede mną serce. To wiele o nim mówi, o jego pokorze i wrażliwości. Zwrócił się do mnie, a ja pragnąłem mu pomóc, jak tylko mogłem.
Od tamtej chwili relacje Andrésa i Bojana się zmieniły.
– Zbliżyliśmy się do siebie. Coraz częściej ze sobą rozmawialiśmy. Czułem się swobodnie w jego towarzystwie, on w moim także. Dla nas obu było to niemal jak terapia. Pomogliśmy sobie. Andrés miał przed sobą trudny rok. Doskwierały mu kontuzje i prześladował strach o to, że nie pojedzie na mistrzostwa świata. Ledwie dał radę zagrać w finale Ligi Mistrzów, nie był jednak w formie. Czuł się tak naprawdę marnie.
Bojan wspomina, jak pierwszy raz spotkał Andrésa:
– To było w Egipcie, podczas meczu towarzyskiego. Nigdy wcześniej nie trenowałem z pierwszą drużyną, więc tamtego dnia czułem się jak we śnie. To naprawdę ciekawe: dla piłkarzy pierwszego zespołu wyjazd na sparing do Egiptu był kłopotem. Dla mnie było to wspaniałe przeżycie. Trzy godziny przed meczem dotarliśmy na stadion, już wypełniony po brzegi. Podczas rozgrzewki Andrés podszedł do mnie i powiedział: „Wyluzuj, nie przejmuj się”. Nadal nie potrafię tego wyjaśnić, ale pamiętam, że te słowa dały mi prawdziwe poczucie siły. Oczyma duszy nadal widzę tę chwilę w najdrobniejszych szczegółach, włącznie z koszulkami, które mieliśmy na rozgrzewce. Były czerwone.
W kwietniu 2007 roku Bojan miał 16 lat. Zadebiutował w Barcelonie i strzelił gola.
– Była to dla mnie wielka chwila – wspomina. – Zagrałem w tamtym meczu, a potem wróciłem do juniorów na resztę sezonu. Latem przesunięto mnie do pierwszej drużyny i przepracowałem z nią okres przygotowawczy.
Przewińmy taśmę o dwa lata do przodu, a ujrzymy zupełnie innego Andrésa niż ten, którego poznał Bojan. Andrésa, o którego inni się martwili, szczególnie Carles Puyol, kapitan Barcelony.
***
To właśnie Puyol powiedział Andrésowi o śmierci Daniego Jarque. Choć sam cierpiał, martwił się o Andrésa. Bał się reakcji przyjaciela. To Puyol zadzwonił do Raúla Martíneza, psychologa reprezentacji Hiszpanii, w nadziei na znalezienie jakiegoś rozwiązania wraz z Emilim.
– Andrés bierze wszystko do serca, sam nakładając na siebie presję i trzymając wszystko w sobie – mówi Puyol. – Może to dlatego tak często łapie kontuzje. Czasem człowiek sobie myśli, że jest w stanie znieść wszystko, ale to nieprawda. Któregoś razu Andrés mówi: „To nie fair, Puyi, poszła mi łydka. Dlaczego ciągle się to dzieje? Cholera. I to właśnie, gdy byłem u szczytu. Dlaczego?”.
– Nie grałem przez cztery miesiące – opowiada Andrés. – Było bardzo ciężko. Mnóstwo pytań, zero odpowiedzi. Poczucie, że nie robię żadnych postępów. Wydawało się to ciągnąć bez końca. Leki, leczenie, badania, dzień za dniem. Próbowałem trenować z drużyną, ale nie byłem w stanie dokończyć treningu, bo tak źle się czułem. Ale wciąż próbowałem. Powtarzałem sobie gdzieś w duchu, że to kolejny krok. Kiedy w końcu wróciłem w meczu z Dynamem Kijów, od finału [Ligi Mistrzów] w Rzymie minęły cztery miesiące i dwa dni. Mogłem zagrać tylko w pierwszej połowie. Dlaczego? Bo więcej nie byłem w stanie wytrzymać, nie dałem rady. Czułem, jakby głowa miała mi pęknąć. Miałem takie bardzo dziwne uczucie. Ludzie, którzy przez coś takiego przeszli, potrafią to wytłumaczyć i rozumieją, co mam na myśli. Wiedziałem jednak, że sama gra jest już małym krokiem naprzód. Wiedziałem też, że jakkolwiek mały by ten krok nie był, jest ważny. Stopniowo zaczynałem czuć się lepiej. Po raz pierwszy poczułem, że może wrócę do normalnego stanu.
Ale nic nie było normalne.
***
– Ty decydujesz, Andrés, okej? Jak coś będzie nie tak, schodzisz. Nie pytasz o pozwolenie, po prostu schodzisz z boiska. Dobrze? Nie martw się o trening. Gdy tylko poczujesz, że coś nie gra, przestań. To żaden problem. Liczysz się ty. Ty i tylko ty.
Pep Guardiola stawiał sprawę jasno, były to słowa przyjaciela, a nie trenera.
– Jeśli nie będziesz czuł się dobrze, nie igraj z losem, nie martw się, nie trenuj dalej, nawet o tym nie myśl. Po prostu zejdź. Proszę.
I tak też Andrés robił. Nie minęło nawet dziesięć minut treningu, a Andrés już udawał się z powrotem do szatni. Nie musiał nawet spoglądać na Pepa. A Pep nie musiał zerkać na niego. Obywało się słów.
– Pragniesz zawsze, żeby ludzie w twoim otoczeniu mieli się dobrze, żeby byli szczęśliwi, zdrowi, spokojni, żeby nie mieli żadnych problemów – mówi Andrés. – Ale nigdy nie myślisz, że to z tobą może być coś źle. Myślisz sobie, że tego rodzaju rzeczy nie mogą ci się przytrafić. Ale nikt nie jest na nie odporny. Myślisz, że zdarza się to wyłącznie innym, dopóki nie przydarzy się tobie. Mnie się przydarzyło.
– Andrés jest bardzo wrażliwy – mówi Guardiola. – Bywa, że sprawy przybierają gorszy obrót. Ale żona, dzieci i rodzina go z tego wyciągnęli. Mógł liczyć, że pomożemy mu na tyle, na ile możemy, sam był jednak przy tym silny.
Ale Andrés nie szukał pomocy, zamiast tego zamknął się w sobie.
– Jest jak ja. Kiedy się odetnie, nie ma sposobu, by do niego dotrzeć – mówi jego bliski przyjaciel i były kolega z drużyny Víctor Valdés. – Oprócz zmartwień wykończały go problemy fizyczne. Wszystkie te kontuzje sprawiły, że codzienne zajęcia stały się dla niego nieznośne, zrodziły w nim poczucie, że nie może tak dalej żyć. Wszystko było nie tak, wszystko było dziwne. Był zrujnowany.
Valdés pokonywał wspólnie z Andrésem niemal każdy szczebel kariery, od kiedy poznali się w La Masii. Teraz Andrés miał spytać przyjaciela, dlaczego przytrafia mu się wszystko to, co sprawia mu tyle bólu.
– Po prostu tego nie rozumiem – mówił.
Zadawał bez końca te same pytania. Valdésowi, Puyolowi, Bojanowi, Emilemu, Raúlowi. Ale oni nie wiedzieli, co się dzieje…
– W mojej głowie, dokładnie tam – mówi Andrés.
On też nie miał pojęcia.
***
Barceloński lekarz Ricard Pruna wiedział, że nie ma oczywistego medycznego wytłumaczenia problemów Iniesty.
– To był najgorszy czas, przez jaki przechodził Andrés – mówi Pruna. – Uświadomił sobie, jak jesteśmy bezbronni, gdy z naszą głową jest coś nie w porządku. Nie ma znaczenia, czy jesteś piłkarzem, czy kimkolwiek innym. Dochodzisz do takiego punktu, że rzuciłbyś to wszystko, byle tylko znów poczuć się ze sobą dobrze. Andrés zmagał się ze sobą i pragnął medycznego wyjaśnienia przyczyn swoich osobistych problemów. Zrobiliśmy badania, analizy, wszystko, co się da. Szukaliśmy czegoś, co wyjaśniłoby sytuację, co mogłoby uzasadnić to, jak się czuł. Ale nie było prostej odpowiedzi. Stopniowo na pierwszy plan wysunęło się zwykłe ludzkie wyjaśnienie. Zdaliśmy sobie sprawę, że takie rzeczy po prostu się przytrafiają. Gdy sobie to uświadomiliśmy, w Andrésa zaczęły powoli wstępować siły.
– Nie potrzebował badań – ciągnie Pruna. – Potrzebował harmonii, równowagi. I z wolna zaczął ją odnajdywać. Powoli stawał się tym, kim jest dziś. I nie, nie mam na myśli Andrésa-piłkarza. Chodzi mi o Andrésa-człowieka.
Po miesiącach cichego cierpienia Iniesta w końcu odnalazł poszukiwaną równowagę. Bez wsparcia takich osób, jak Pepe, Imma i Bruguera, mógłby zagubić się na dobre.