Читать книгу Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies - Страница 4
Rozdział 2
ОглавлениеPrzez szparę pod drzwiami z korytarza sączyło się trupioblade, jarzeniowe światło. Mężczyzna nasłuchiwał, wciśnięty między laboratoryjne stoły, kulawe łóżka na kółkach, stojaki do kroplówek – śmierdzący kurzem i chemią szpitalny złom. Gdzieś trzasnęły drzwi. Potem kolejne, znacznie bliżej. Chwilę później rozległy się kroki na korytarzu. Zbliżali się, a stąd nie było ucieczki. Jego matuzalemowe serce zabiło głośniej. Najstarsza na świecie pompka tłocząca krew w ludzkim ciele. I wciąż nadzwyczaj sprawna, choć cholernie wystraszona.
Pościg minął jego kryjówkę. Słyszał jak cichną odgłosy kroków, jak dobrzmiewa echo rzuconych półgłosem słów, jakiegoś przekleństwa lub groźby.
Odetchnął z ulgą i już myślał, co dalej, już zaczynał budować w swojej wyobraźni plan na nieodległą przyszłość, gdy za drzwiami rozległ się ostry pogłos szpilek. Kobieta szła ostatnia. Daleko z tyłu. Może szukała go na własną rękę? Może oderwała się od grupy, kierując się jakimś instynktem, a może po prostu coś ją zatrzymało?
Wsunął się pod łóżko. Kurz zaczął drapać go w gardło. Z trudem powstrzymał kasłanie. Otaczała go towarzyszącą mu od wielu dni woń środków septycznych, przez którą przebijał się smród uryny z materaca nad jego głową. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Wpatrywał się z wyczekiwaniem w szparę pod drzwiami, aż światło przysłonił cień, a odgłos kroków ucichł. Drzwi skrzypnęły i rozwarły się nieznacznie; w mrok wbiła się smuga blasku. Zmrużył oczy. Rozpoznał jej sylwetkę. Była to hematolog, która parę razy pojawiła się przy jego łóżku. Słyszał jak mówili na nią Marta.
Kobieta pociągnęła ku sobie skrzydło drzwi, jakby zamierzała już odjeść, lecz coś ją powstrzymało. Otworzyła drzwi szerzej, przekroczyła próg i przykucnęła. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Miał wrażenie, raczej nadzieję, że go jednak nie dostrzegła, że jej wzrok tylko prześlizgnął się obok jego głowy, po nogach szpitalnego łóżka. Wstrzymał oddech.
– Wiem, że pan tam jest – odezwała się szeptem. – Ale nie musi się pan mnie obawiać. Nie wydam pana…. – Teraz spojrzała już na pewno prosto w jego oczy, choć nie dostrzegł jej źrenic. Jarzeniowe światło z korytarza za jej plecami sprawiało, że widział tylko ciemny zarys jej postaci.
– Już dłużej tego nie zniosę… – rzekł cicho, zrezygnowanym głosem.
– Współczuję panu… Naprawdę – przyznała. – I spróbuję panu pomóc… Teraz narobię rabanu. Wydam pana, żeby uśpić ich czujność, a później na spokojnie opracuję jakiś sensowny plan ucieczki… Czy może mi pan zaufać, panie Jakubie?
– A mam inne wyjście?
– Proszę mi wierzyć, pomogę panu. Nie jestem taka jak oni… Jestem pracownikiem naukowym, nie jakimś doktorem Mengele.
– Zatem niech pani robi, co musi.
Zbiegli się wszyscy: tęgi pielęgniarz w rozchełstanym kitlu, dwóch niemłodych pracowników ochrony, wysoki, jakby zasuszony doktor w drucianych okularach, którego nie lubił, choć osobiście nigdy nic złego mu nie zrobił i nienaturalnie opalony gerontolog. I jeszcze dwóch młodych mężczyzn, których nigdy wcześniej nie widział. Jeden z nich palił papierosa, nie przejmując się, że to szpital. Skąd ich się tu tylu nagle wzięło…?
Wyczołgał się niechętnie spod łóżka dopiero, gdy ktoś zapalił światło w składziku. Nadpalona jarzeniówka migotała nerwowo. Zerknął na hematolog. Odwzajemniła jego porozumiewawcze spojrzenie. Wtedy schwycili go mocno pielęgniarz i jeden z ochroniarzy, a ten suchy doktor – nie wiedział nawet jakiej był specjalności – wpuścił mu do żyły jakiś płyn ze strzykawki poprzez przyklejony do ręki wenflon. Zrobiło mu się słabo. Poczuł mdłości, jakby te szpitalne zapachy przyprawiły go o wymioty, ale to osłabienie zaraz minęło, bo rozpłynął się w jakimś dziwnym błogostanie.
Uniósł ciężkie powieki. Był sam w swojej izolatce, skrępowany na szpitalnym łóżku. Skórzane pasy boleśnie wrzynały mu się w nadgarstki, a ciało dręczyła niewygoda. Przypomniał sobie, że dostał zastrzyk uspokajający, pomimo że nie stawiał oporu. Zachowywał się ulegle, tak jak obiecał Marcie. Chciała mu przecież pomóc…
Przekrzywił głowę i spojrzał na swoje przedramię, pełne siniaków i śladów po niezliczonych wkłuciach. Podłużne lampy na suficie były zgaszone, ale okno dawało dosyć światła, bo nie nastał jeszcze zmierzch. Majowe dni były długie i słoneczne.
Od z górą tygodnia znajdował się w rękach naukowców. Czy raczej szalonych medyków, którzy za wszelką cenę chcą dowiedzieć się nie tylko, dlaczego cierpi na wieczną młodość, ale też jak z jego organizmu wyseparować geny, komórki czy hormony – cokolwiek to jest – odpowiedzialne za ten proces.
Za oknem zamierał słoneczny, majowy dzień. Widok młodych listków na drzewach przywoływał mu na myśl inne przeżyte już wiosny, czasy odległej młodości, którą wspominał z sentymentem starca. Bo czterdzieści lat miało tylko jego ciało. Przynajmniej według szacunków lekarzy. Jego wspomnienia były o wiele starsze. Jego pamięć była sędziwa.
W szpony naukowców wpadł przypadkiem. Poznańska klinika, w imieniu dużej niemieckiej firmy farmaceutycznej, szukała ochotników do testowania nowego leku na prostatę. Potrzebowali licznej grupy mężczyzn w różnym wieku ze zdiagnozowanym przerostem gruczołu korkowego. Według dokumentów, którymi ostatnio się posługiwał miał sześćdziesiąt osiem lat, a w karcie pacjenta zapis o łagodnym przeroście prostaty. Poza tym jego zdrowie było bliskie ideału. Na królika doświadczalnego nadawał się całkiem nieźle, dlatego lekarz, podczas jednej z jego rzadkich wizyt w przychodni, usilnie nalegał, by przystąpił do programu badań. Obiecywał, że to mu się opłaci, a przy okazji zrobi coś pożytecznego dla społeczeństwa. Jakub nie wyraził na to zgody, lecz widocznie nie odmówił dość stanowczo albo brakowało chętnych do przeprowadzenia badań, bo namolny doktorek wydzwaniał do niego przez kilka kolejnych dni, ponawiając swoją propozycję. Od razu powinno było mu się to wydać podejrzane. Ale tym razem instynkt go zawiódł. Uległ namowom medyka i podpisał umowę o przystąpieniu do testów, nie przeczuwając niebezpieczeństwa.
Dostrzegł bezgłośny ruch skrzydła drzwi, a potem do środka wślizgnął się siwowłosy gerontolog o nienaturalnie zbrązowiałej twarzy, opalonej w solarium lub ściemniałej pod wpływem jakiegoś samoopalacza.
– Obudził się pan wreszcie… – rzekł z obojętnym uśmiechem. – Jak samopoczucie? – Pytanie było zdawkowe. Witał go nim codziennie.
– Ile to jeszcze potrwa? – spytał, a w jego głosie pobrzmiewała rezygnacja.
– Jeszcze trochę… I po co było uciekać? Po co denerwować wszystkich? – gerontolog mówił tonem niemal dobrodusznym. – Czy my tu panu robimy krzywdę?
– Nie na takie badania się godziłem.
– Nauka wymaga poświęceń. A pan jest wyjątkowy… Nawet nie wie pan, jak bardzo.
– Co to komu da, że dowiecie się, dlaczego żyję dłużej od innych?… – pacjent szarpnął się na posłaniu, próbując przyjąć wygodniejszą pozycję. – Może mnie pan rozwiązać? – poprosił.– Obiecuję, że nie ucieknę… Nie teraz.
– Ci „inni” pragną długiego, dobrego życia… – westchnął lekarz, poluzowując mu pasy na nogach. Po chwili widocznego wahania, całkiem rozwiązał więzy krępujące nadgarstki pacjenta. – A pan ma coś, co może je istotnie wydłużyć.
– Ja mam coś takiego?– zdziwił się Fitowski. Podgiął kolana i usiadł.
– Pana krew to niemal gotowy eliksir młodości. Gdyby ktoś spoza zespołu badawczego dowiedział się o tym, dopiero wtedy miałby pan powody, żeby uciekać. Takiego leku pożąda wielu. Poćwiartowaliby pana, żeby go zdobyć. Tutaj jest pan bezpieczny. Program „Struldbrugg” objęty jest ścisłą tajemnicą, a pan jest chroniony niemal jak świadek koronny.
– Program „Struldbrugg”? Co to za dziwaczna nazwa?
Gerontolog nie odpowiedział, bo rozmowę przerwało im wejście hematolog z tacką, na której spoczywała strzykawka i zestaw probówek.
Marta od progu uśmiechnęła się do niego znacząco, jakby przypominała mu tym sympatycznym wykrzywieniem warg, że mają wspólny sekret.
– Chyba możemy go rozwiązać, Hubercie – powiedziała do kolegi.
– No, myślę – zgodził się doktor. – Uświadomiłem mu, jak jest cenny i jakie zagrożenie dla niego niesie ujawnienie wyników naszych badań, więc pewnie będzie pan mądrzejszy na przyszłość – lekarz w połowie zdania zwrócił się do leżącego mężczyzny, a potem rozpiął pasy u jego kostek.
Pacjent wstał, wykonał kilka skłonów dla rozluźnienia ciała, zaś Marta postawiła na szafce przy jego łóżku tackę z probówkami na plastikowym stojaczku. Sięgnęła po strzykawkę.
– Potrzebujemy jeszcze trochę materiału – znowu uśmiechnęła się.
Rzadko osobiście pobierała mu krew. Zwykle robiła to pielęgniarka.
Wetknęła końcówkę strzykawki w wenflon i zaczęła powoli napełniać probówki.
– Zaraz dostanie pan coś do jedzenia, a przed snem kroplówkę – poinformowała.
– Musi pan utrzymać jak najlepszą kondycję, dlatego od jutra rozpoczniemy trening w sali gimnastycznej i testy wydolnościowe – dodał gerontolog.
– A co się ze mną stanie po zakończeniu badań?
– To w dużej mierze będzie zależało od pana – rzekł wymijająco gerontolog.
– Chciałbym, żeby w końcu coś zależało ode mnie… – mruknął pacjent, ale pytanie było retoryczne, więc para lekarzy pozostawiła je bez odpowiedzi, za zamkniętymi drzwiami.
Marta zjawiła się bez uprzedzenia następnego dnia wieczorem. Była podenerwowana. Miała ściśnięte usta, twarz bez śladu makijażu i ciemne włosy spięte w koński ogon. Trzymała dłonie głęboko w kieszeniach kitla.
– Pora się stąd wyrwać – oznajmiła.
Wcisnęła mu w dłoń klucze do swojego samochodu i mieszkania. I pudełko zapałek.
– Wyjdziesz stąd, gdy ci otworzę. Zbiegniesz na parter, stamtąd do piwnicy. Drzwiami na końcu korytarza dostaniesz się na przyszpitalny parking z tyłu budynku. Tam znajdziesz czerwonego mercedesa – poinstruowała go krótko, pomijając niewygodne słowo „pan”. – Tutaj masz adres. – Wręczyła mu złożoną w kwadracik kartkę. – Czekaj tam na mnie. Jeśli rano się nie zjawię, opuścisz moje mieszkanie. Wtedy będziesz zdany tylko na siebie.
Podszedł do niej bardzo blisko i spojrzał jej w oczy.
– Po co zapałki?
– O 3.15 zmienia się ochrona. Wtedy podpalisz drzwi swojej sali – wyjaśniła. – Ja przypadkiem zobaczę dym, nim pożar zarejestruje kamera na korytarzu. Otworzę ci, a ty zaatakujesz mnie i uciekniesz.
– Mam być brutalny?– upewnił się.
– Bez przesady!– syknęła. – Tylko wiarygodny. – Gdy spojrzała w jego twarz, nie po raz pierwszy odniosła wrażenie, że ma przed sobą uroczego, lecz całkiem zwyczajnego faceta, mniej więcej w jej wieku. Dlatego z łatwością zwracała się do niego per „ty”. Gdyby nie znała jego historii, nie analizowała wyników badań jego krwi, nigdy nie uwierzyłaby, że ma do czynienia z kimś z innej epoki, z kimś, kto przeżył taki kawał czasu.
Marta Fliegel odwróciła się i wyszła z pokoju, przekręcając za sobą solidny zamek u drzwi.
Po jej wyjściu Jakub uświadomił sobie, że lubi tę dziewczynę. Już wcześniej wydała mu się sympatyczna, a tym bardziej teraz, gdy postanowiła mu pomóc. Nie wiedział jeszcze, co nią kieruje, jakie ma naprawdę intencje, ale postanowił jej zaufać.
Zaczął przechadzać się po pomieszczeniu, pobrzękując kluczami w kieszeni pasiastej, szpitalnej piżamy. Przemierzał salę od drzwi do okna, zatrzymywał się przed nim, spoglądał przez chwilę na pokryte świeżą zielenią drzewa na dziedzińcu kliniki i ustawione w czworokąt budynki z czerwonej, pociemniałej cegły, potem zawracał, szurając kapciami o szare linoleum. Zastanawiał się, kto tak naprawdę jest jego przyjacielem, a kto wrogiem? Życie nauczyło go nieufności. Musiał zdać się na intuicję, choć i ona nie raz go zawiodła. Ale skąd miał wiedzieć, komu powierzyć swój los: człowiekowi czy instytucji? Gotów był rzucić monetą, nie mając wystarczających przesłanek, by podjąć racjonalną decyzję. Emocjonalnie zwracał się ku kobiecie, która deklarowała, że chce dać mu wolność, jednak z drugiej strony, jeśli prawdziwe były słowa gerontologa, narażał się na poważne niebezpieczeństwo. Może nawet to Marta była narzędziem w rękach tych, co czyhają na jego życie…
Włączył telewizor zamocowany na wysięgniku. Spojrzał na złoty zegarek na swoim bladym, owłosionym nadgarstku i położył się, formując wpierw poduszkę, którą wsunął sobie pod głowę. Zaczął przerzucać kanały. Dźwięk drażnił go, więc wyciszył telewizor. Oglądał nieme obrazy, obawiając się, że zaśnie. Co kilkadziesiąt minut wstawał, spacerował po swoim więzieniu, otwierał okratowane okno i wdychał wiosenne powietrze, które niosło odgłos przejeżdżających pobliską ulicą pojazdów. Na ekranie telewizora migotały kolorowe obrazy. Nie przyciągały jednak jego uwagi. Mózg Jakuba nie rejestrował ich, tylko puszczał w niepamięć, ledwie pojawiły się na siatkówce jego oka.
Około wpół do drugiej senność minęła mu zupełnie. Wkrótce zaczął nawet odczuwać narastające podniecenie. Wyłączył telewizor i próbował czytać gazetę, na jego prośbę codziennie dostarczaną mu przez niemłodą pielęgniarkę wraz ze śniadaniem, lecz przebiegał tylko oczami tytuły, nie mogąc skupić się na treści. Wiedział, że trudność ta nie była wywołana jednie przez ekscytację ucieczką. Działo się tak od dawna. Wystarczyło, że przeczytał dwa zdania i już wiedział, co to za historia, już kojarzył dziesiątki podobnych sytuacji i zdarzeń, znanych mu z innych tekstów. Te małe, czarne literki, jak mrówki z mozołem niosące widomości z kraju i ze świata, ciekawostki i fakty, nie intrygowały go swym sensem, jak dawniej. Prasowe wiadomości nie potrafiły go już niczym zaskoczyć. Nie były w stanie nawet zaciekawić. Były takie same jak w innych gazetach, takie same jak przed dziesiątkami lat. Różniły je tylko nazwiska, miejsca i daty.
Porwał gazetę na kawałki, wziął poduszkę i ułożył ją pod drzwiami; potem podpalił papier, od którego zajęła się poszewka, a za chwilę, z większym trudem niż przewidywał, biała włóknina w jej wnętrzu. Drzwi okopciły się, lecz ogień niechętnie się rozprzestrzeniał i wydawało się, że nie zdoła w porę wzniecić płomienia, który byłby widoczny z korytarza. Z tlącej się poduszki unosił się tylko rzadki, lecz drażniący gardło dym. Dorzucił do swojego ogniska kilka zmiętych gazet i wreszcie pojawiły się spore języki ognia, a farba na drzwiach poczęła pęcznieć i skwierczeć.
Przerwał zabawę w podpalacza, gdy usłyszał szybkie kroki na korytarzu, a potem odgłos zwalnianego zamka. Pchnął drzwi mocno. Wypadł z pokoju i zobaczył, że Marta zakrywa twarz dłonią, a spomiędzy jej palców kapie krew. Zawahał się na moment, przerażony wyrządzoną jej krzywdą, lecz widząc zachętę w oczach kobiety, pchnął ją na ścianę. Odbiła się od brązowej lamperii, i bezbronna, przysiadła na podłodze. Ruszył biegiem do klatki schodowej, nie oglądając się za siebie, następnie w dół ku piwnicy. Jego sala znajdowała się na drugim piętrze czterokondygnacyjnego budynku pochodzącego sprzed pierwszej wojny światowej. Drzwi na wyższe piętra były zamknięte na głucho, przepasane metalowymi antabami, tak samo jak te w korytarzach, oddzielające to skrzydło szpitala od innych oddziałów. Schody wiodły do wejścia od frontu, gdzie swoje pomieszczenie miała ochrona, i do piwnicy. Przemknął do podziemi, po czym odnalazł wyjście na tył szpitala. Stare, solidne drzwi pokryte spękaną farbą przy jego poprzedniej próbie ucieczki okazały się zamknięte. Przy okazji dowiedział się, że ich otwarcie jest sygnalizowane w dyżurce ochrony. Nacisnął ciężką, mosiężną klamkę. Tym razem ustąpiły nadspodziewanie łatwo. Wybiegł na asfaltowy plac, na którym stał tylko jeden samochód. Wcisnął pilota, a niewielki czerwony mercedes odpowiedział mrugnięciem kierunkowskazów. Wsiadł, odpalił auto i odjechał, nim ktokolwiek zdążył ruszyć jego śladem. Skierował się na północ opustoszałą ulicą. Gdy minął ostatni z zespołu szpitalnych budynków, dogoniło go odległe wycie strażackiej syreny.
Przez chwilę krążył pod szarzejącym niebem wymarłymi uliczkami Naramowic, szukając wśród nowych apartamentowców mieszkania Marty. Odnalazł czteropiętrowy blok, zaparkował w rzędzie aut, równie nowych jak pobliskie budynki, i wysiadł, czując chłód poranka kąsający zimnymi powiewami wiatru jego ciało okryte jedynie cienkim materiałem szpitalnej piżamy. Poszedł do windy i wjechał na przedostatnie piętro. Nie zauważył nikogo i nikt nie zobaczył jego. Złota tabliczka na drzwiach z napisem: Marta Fliegel, upewniła go, że dobrze trafił. Nie znał nazwiska hematolog. Ujrzał je po raz pierwszy. Chwilę gmerał przy zamkach, nim wszystkie trzy ustąpiły i ukradkiem, jak włamywacz, wślizgnął się do mieszkania.
Światła przed blokiem jeszcze nie pogasły, więc apartament wypełniał ciepły półmrok, i zapachy tego obcego wnętrza, a wśród nich znajoma nuta perfum, którymi Marta pachniała wieczorem. Na tym tle jeszcze mocniej odczuł szpitalną woń swojego ubrania, pomieszaną z dziwnym, nieprzyjemnym odorem, może lęku…? Nie miał odwagi zapalić światła. Zresztą nie potrzebował go, żeby dotrzeć do krawędzi miękkiej kanapy z dwiema ogromnymi poduchami. Zrzucił kapcie i położył się na plecach. Zamknął oczy, czekając na sen albo nadejście świtu. Ale żaden z nich długo nie nadchodził.
W końcu jednak zdrzemnął się, a gdy się przebudził, dzień był już w pełni. Przestronny apartament wypełniało mdłe światło przesiane przez równą warstwę chmur. Ścienny zegar w aluminiowej oprawie wskazywał ósmą dziesięć.
Wstał i poszedł do łazienki. Wziął prysznic. Korzystając z pachnących kwiatowo żelu i szamponu, zmył z siebie woń szpitala, potem rozejrzał się po łazience. Brakowało w niej jakichkolwiek śladów mężczyzny: maszynki do golenia, drugiej szczoteczki do zębów, czy płynu po goleniu, co świadczyło, że Marta Fliegel była zagorzałą singielką albo pracoholiczką. Dobrze zaopatrzona lodówka mówiła zaś o niej, że lubi sobie podjeść… a może tylko uzupełniła zapasy ze względu na niego…? Człapiąc po mieszkaniu w kapciach i ręczniku kąpielowym owiniętym wokół bioder, rozglądał się za ubraniem, które mogłoby zastąpić jego pasiastą piżamę. Znalazł je łatwo w ogromnej szafie zabudowanej we wnęce w sypialni. Kobieta nic mu o tym nie wspomniała, (być może wyleciało jej to z głowy) ale przygotowała dla niego nowiutki, zapakowany w pokrowiec trzyczęściowy, szary garnitur rozmiar pięćdziesiąt, pasujące na jego stopy wiedenki, czarne skarpety, bawełnianą koszulę w delikatną kratkę i granatowe bokserki. Pomyślała o wszystkim, choć czasu miała niewiele. A może planowała to od dawna…? Do kliniki przychodził przecież dobrowolnie przez prawie trzy tygodnie i nawet gdy on nie wiedział o jej istnieniu, ona dobrze znała jego personalia. Miała przecież dostęp do jego karty pacjenta i wyników robionych mu badań. Wiedziała o nim wiele. Nawet jakiego rozmiaru buty nosi… Ta myśl zaniepokoiła go, lecz zignorował ją jak ignoruje się uwagę kogoś, na kogo opinii nam nie zależy.
Ubrał się przed lustrem zajmującym całe drzwi szafy. Wprawdzie garnitur nie leżał na nim jak te, które zwykł nosić, zwłaszcza przed wojną – szyte na miarę z najlepszych tkanin, jakie sam przez wiele lat sprowadzał ze Szkocji i Anglii, a buty lekko uwierały, mimo że były niezłej marki. Uznał, że wygląda przyzwoicie. O niebo lepiej niż w za dużym szpitalnym uniformie.
Poszedł do kuchni, gdzie zrobił sobie kawę i kanapki.
Teoretycznie był wolny, a jednak nie miał poczucia wolności. Wręcz przeciwnie, prześladowało go wrażenie, jakby z jednego więzienia trafił do kolejnego – o mniejszym rygorze, ale w takim samym stopniu odbierającego mu prawo do własnego życia. Bo własne życie utracił osiem dni temu… Nie, utracił je znacznie wcześniej. Zaczęło wymykać mu się spod kontroli, gdy po raz pierwszy został zwabiony do poznańskiej kliniki pod pozorem zrobienia badań związanych z wprowadzeniem do sprzedaży prostagonu, nowego leku, który miał zmniejszyć prawdopodobieństwo zachorowania na raka prostaty. Przekonano go, że w obecnym stadium testów konieczne jest hospitalizowanie go. Początkowo przyszło mu na myśl, że jego wyniki wypadły źle, bo coś z jego organizmem jest nie w porządku. Podpisał przecież cały plik dokumentów, które informowały o dziesiątkach możliwych powikłań, niekorzystnych interakcji z innymi lekami i objawów, które powinny go zaniepokoić. Jednak nic go nie niepokoiło. Poza poczynaniami samych lekarzy. Kiedy stanowczo sprzeciwił się hospitalizacji, podstępnie i wbrew jego woli zamknięto go w najstarszym skrzydle kliniki. Ta część szpitala pamiętała jeszcze czasy jego powstania w 1911 roku. Gruntowny remont fragmentu budynku i jego wyposażenie sfinansowała niemiecka firma farmaceutyczna, dla której ta zasłużona dla mieszkańców Poznania placówka podjęła się prowadzenia badań. Jednak dyrekcji kliniki z pewnością do głowy by nie przyszło, że jedno ze szpitalnych pomieszczeń może stać się więzieniem dla niewinnego uczestnika medycznych testów.
Z kubkiem kawy w ręce Fitowski zaczął zwiedzać mieszkanie Marty. Zamierzał wydedukować, kim ona jest, a w zasadzie, jakie mogą być jej intencje w stosunku do jego osoby; przekonać się, czy jest godna zaufania. Salon urządzony był w nowoczesnym, minimalistycznym stylu. Najwięcej przestrzeni zajmowały biała, skórzana sofa, dwa fotele i szklana ława na aluminiowych nogach. Wielkie, szare, lśniące jak szkło kafle na podłodze częściowo przykrywał kremowy dywan, pod ścianą ozdobioną dużych rozmiarów abstrakcyjnym malowidłem w żywych kolorach stał rząd mebli wyposażonych w liczne szuflady i szafki. Na poczesnym miejscu, w drewnianej ramce, fotografia może siedmioletniej dziewczynki o radosnych, ciemnych oczach z kobietą i mężczyzną, pewnie rodzicami. Obok druga, ze zdjęciem dystyngowanego, siwowłosego pana z krótko przyciętą bródką, do którego tuli się ta sama dziewczynka kilkanaście lat później. Fotografia musiała być dosyć świeża, bo Marta wygląda na niej niemal tak samo jak obecnie.
Fitowski bez pośpiechu przejrzał szuflady, w których panował niezwykły porządek – zresztą jak w całym mieszkaniu – świadczący o tym, że właścicielka jest osobą dobrze zorganizowaną, poukładaną, wykazującą się dużym poczuciem estetyki; perfekcjonistką w każdym calu. Ich zawartość ograniczała się do rodzinnych pamiątek, dyplomów, dokumentów i drobnych przedmiotów jak okulary przeciwsłoneczne, aparat fotograficzny, magazyny dla kobiet; pamiątek z licznych, jak się można było zorientować, podróży. Dokumenty stwierdzały, że kobieta ma podwójne obywatelstwo, ukończyła w Polsce szkołę podstawową, lecz dalszą edukację odbyła w Niemczech, gdzie też zrobiła specjalizację z hematologii i otworzyła przewód doktorski. Jej korespondencję, przynajmniej tę prowadzoną w sposób tradycyjny, stanowiła pokaźna sterta listów pisanych męską ręką w języku niemieckim. Łatwo zorientował się, że ich autorem jest dziadek Marty, niejaki Wilhelm Fliegel, prawdopodobnie ów starszy pan z fotografii.
Apartament składał się z przestronnego salonu z ogromnym oknem przesłoniętym tylko prostą, tiulową firaną, aneksu kuchennego, sypialni i gabinetu, w którym oprócz komputera i pokaźnej biblioteczki zawierającej głównie książki naukowe i specjalistyczne czasopisma z interesujących panią hematolog dziedzin, nie było nic osobistego. Mieszkanie sprawiało wrażenie miejsca cokolwiek chłodnego, jakby zajmująca je kobieta nie potrzebowała ciepła, rezygnując z atmosfery domowej przytulności na rzecz wygody i funkcjonalności. Trudno też było z niego wyczytać, jakie ma zainteresowania, w czym gustuje, jak najchętniej spędza wolne chwile.
Wszystko to nie bardzo mu się podobało.
Marta zjawiła się przed południem. Do domu dotarła autobusem, otworzyła drzwi zapasowymi kluczami. Powitała go bladym uśmiechem, nie kryjąc zmęczenia.
– Całą noc byłam na nogach i jestem po prostu skonana – westchnęła.
Jej nos nie wyglądał najlepiej. Opuchlizna zaokrągliła go, przez co nie pasował do jej drobnej twarzy.
– Przepraszam za te drzwi… za uderzenie – bąknął, pomagając jej zdjąć zielony, wiosenny płaszczyk, jakby to on był gospodarzem w tym domu.
– Cóż, nie obyło się bez ofiar – uśmiechnęła się prawie wesoło.
– Czy wszystko poszło po pani myśli? – W szpitalu, gdy już byli w zmowie, mówił do niej na ty, ale poza nim wydało mu się to jakieś niestosowne.
– Może mów mi Marta – zachęciła.
– Dobrze, Marto. Tak rzeczywiście będzie prościej. – Podał jej dłoń i uścisnął, jakby dopiero teraz oficjalnie się sobie przedstawili.
– W sumie wszystko odbyło się zgodnie z planem, ale dzień miałam okropny. Najpierw przesłuchiwała nas straż, potem policja… Ale opowiem ci wszystko na spokojnie, gdy trochę odpocznę.
– W takim razie zrobię ci kawy… Jak widzisz rozgościłem się już u ciebie… I dzięki za ubranie. Masz naprawdę dobry gust.
Znikła w łazience, by po kwadransie pojawić się w zawoju z ręcznika na mokrych włosach i białej podomce. Z westchnieniem siadła na sofie i sięgnęła po filiżankę, którą przyniósł dla niej na tacy. Usadowił się w fotelu naprzeciwko. Patrzył jak popija gorący napar.
– Może chcesz się położyć?
– Nie. Zdążę jeszcze wypocząć. Dostałam pięć dni zwolnienia lekarskiego.
– Przepraszam, że tak cię potraktowałem, ale…
– Przecież sama cię o to prosiłam – przerwała mu z uśmiechem. – To było częścią mojego planu. A parę dni wolnego przyda mi się, żebym… – Łyknęła kawy i odstawiła filiżankę na szklany blat. – …żebym mogła zająć się tobą.
– Mną nie musisz się kłopotać. Radzę sobie całkiem nieźle od półtora wieku. Co najwyżej możesz wyjąć mi tę igłę. – Podciągnął rękaw marynarki, rozpiął mankiet koszuli i podwinął go, odsłaniając posiniaczone przedramię z wenflonem przyklejonym plastrem poniżej zgięcia łokcia.
Wstała, przyniosła z łazienki buteleczkę perfum i różowe waciki, a potem sprawnie usunęła wenflon, przemyła miejsce po nim, roztaczając wokół intensywny, słodki zapach, i przyłożyła kłębuszek waty.
– Przytrzymaj przez chwilę – poleciła.
Wyrzuciła wenflon do kosza na śmieci i wróciła na swoje miejsce na sofie. Podkurczyła nogi, wzięła filiżankę.
– Chciałbym już wrócić do siebie i do swojego dawnego życia – powiedział, obserwując jej reakcję.
– Chyba rozumiesz, że teraz nie będzie to możliwe. – Odstawiła kawę, stukając filiżanką zbyt głośno o spodeczek. Jej nagła nerwowość nie uszła jego uwagi.
Stanęła z zaplecionymi na piersiach rękami, spoglądając na niego z góry. Czuł, że przyjęła tę pozycję świadomie, tworząc między nimi dystans i ustanawiając hierarchię.
– To ja zaplanowałam wszystko – przypomniała – wzięłam za ciebie odpowiedzialność, ba! narażam swoją karierę… Nawet łamię prawo, żeby cię ratować i nie pozwolę, żebyś wszystko zniweczył. – Użyła od razu kilku argumentów, którym nie mógł zaprzeczyć. Stłumiła jego ewentualny protest w zarodku.
– Więc co zamierzasz? – Wstał również i spojrzał chłodno w jej błękitne oczy. Była od niego o głowę niższa, a jej wiek oszacował na trzydzieści dwa, góra trzydzieści pięć lat. Zadbana, dość pewna siebie stara panna – ocenił szybko. – Jakie masz plany w stosunku do mojej osoby?
– Szuka cię policja, ścigają ludzie z firmy, jesteś zbiegiem, więc nie możesz tak po prostu wyjść na ulicę, czy wrócić do swojego mieszkania.
– Może powinienem jednak zaryzykować? Udać się na policję i wszystko wyjaśnić. W końcu byłem więziony. To, co zrobiła ta twoja firma, to było porwanie, bez dwóch zdań!
– Tylko wydaje ci się, że wszystko jest takie proste – odparowała. Starała się mówić spokojnie, lecz mężczyzna czuł, że za jej słowami coś się kryje. Nie wierzył, że to, co dla niego uczyniła, zrobiła z dobrego serca, że postąpiła tak z jakichś wyższych, moralnych pobudek. Za jego ucieczką z kliniki krył się jakiś interes. Tego był pewien niemal od chwili, gdy zaoferowała mu swoją pomoc. Nie chciał już teraz wprost pytać o stawkę, wiedział, że wcześniej czy później Marta sama odkryje karty. – Klinika posiada twoją zgodę na udział w badaniach, prowadzi rejestry takich jak ty, ma dokumentację medyczną, która potwierdzi… cokolwiek. Na przykład, że jesteś niepoczytalny… Komu uwierzy policja? Choremu psychicznie mężczyźnie, który twierdzi, że ma sto pięćdziesiąt lat, czy godnym zaufania lekarzom?
– No dobrze. – Usiadł z powrotem i założył nogę na nogę. – Czyli ta twoja firma zrobiła ze mnie wariata. Dobry początek… – rzekł z sarkazmem. – Co dalej przewiduje twój plan?
Kobieta również usiadła i napiła się kawy.
– Na pewien czas, dopóki cała sprawa nie przycichnie, wywiozę cię z kraju. Jutro mój dziadek przyśle po nas samochód. Będziesz mógł schronić się w jego bawarskiej posiadłości. Dziadek był dużym przedsiębiorcą, ale wycofał się już z interesu. Osiadł na wsi, gdzie wiedzie spokojne życie emeryta. Chętnie udzieli ci gościny na jakiś czas.
– O jakim czasie mówimy?
– Dwa tygodnie, góra miesiąc… Zobaczymy jak sprawy się potoczą.
– Niech tak będzie… – zgodził się z westchnieniem ni to ulgi, ni rezygnacji. – Jesteś zbyt zmęczona, żeby zadręczać cię dalszymi pytaniami. Na razie zadowolę się tym, co mi powiedziałaś. Wiedz tylko, że zaufałem ci i mam nadzieję, że nie będę tego żałował.
– Same słowa i tak cię nie przekonają, więc po prostu zaczekaj na czyny, a zobaczysz, że mam dobre intencje… Teraz muszę na chwilę wyjść. Zrobię zakupy na drogę.
Dopiła kawę, poderwała się z sofy, przemaszerowała przed nim, ukazując zgrabne nogi między połami szlafroka i zamknęła za sobą drzwi garderoby obok sypialni.
Gdy wyszła z domu, Jakub skorzystał z jej telefonu i zadzwonił do syna.
– No, nareszcie się odzywasz! – zniecierpliwił się Ludwik. – Gdzieś ty się podziewał?!
– Wdałem się w pewną nieciekawą sprawę – rzekł Fitowski mętnie. – Długo by opowiadać… Przyjdzie czas, to dowiesz się wszystkiego. Dzwonię tylko, żeby ci powiedzieć, że nic mi nie jest. I że przez parę tygodni będę za granicą. Nie martw się o mnie i nie wierz w żadne informacje, jakie na mój temat usłyszysz…
– Co? – przerwał mu syn. – Jakie informacje?! Co się dzieje?!
– Nie ma powodu do niepokoju. Na razie nic więcej nie mogę ci powiedzieć.
– Za to ja mam dla ciebie wiadomość. Od trzech dni bezskutecznie próbuję się z tobą skontaktować. Już nawet wybierałem się do ciebie. Pomyślałem, wpadnę tak bez zapowiedzi, może akurat cię zastanę… Dostałem powiadomienie z serwisu genealogicznego „Krewniacy”, że ktoś z naszej rodziny pilnie szuka z tobą kontaktu. Niejaki Maxime. Maxime de Fitte… Kojarzysz go?
– Był w naszej rodzinie ktoś o tym imieniu… Pradziadek? Nie, nie pradziadek, może kuzyn ojca… Nie mogę teraz zebrać myśli, mam inne sprawy na głowie.
– No więc dałem mu twój adres. Chyba nie masz mi tego za złe…? Wkrótce zamierza przyjechać do Polski, bo ma do ciebie jakąś ważną sprawę. Nie wiem, może chodzi o spadek?… To był tylko mail, niczego nie wyjaśniał.
– W porządku… Nic się nie stało. A mnie i tak jakiś czas w domu nie będzie.
– To zadzwoń, jak wrócisz.
– Zadzwonię… Możesz czasem wpaść do mojego mieszkania i podlać kwiaty.
– Jasne. Będę tam zaglądał pod twoją nieobecność.
– A jak Basia? – zapytał bez wielkiego zainteresowania o synową, żeby tylko zakończyć jakoś tę rozmowę.
– W porządku.
– To dobrze… W takim razie, do zobaczenia za parę tygodni.
– Uważaj na siebie.
– Będę. Jak zawsze.
Marta wróciła po półgodzinie. Plastikową torbę z zakupami postawiła pod drzwiami lodówki, i tak już, zdaniem Jakuba, nieźle zaopatrzonej. Zrzuciła płaszcz, powiesiła go w szafie, i twierdząc, że dopadł ją kryzys, położyła się na sofie przed włączonym telewizorem. Fitowski zniknął w kuchni. Rozpakował zakupy i usiadł przy kuchennym stole. Nie chciał jej przeszkadzać czy krępować swoją obecnością. Wziął bułkę, rozerwał ją na pół i jadł powoli, w zamyśleniu przeżuwając dokładnie każdy kęs. Potem zgarnął okruszki na dłoń, wrzucił do kosza pod zlewem i przystanął przed oknem. Zapatrzył się na ulicę, na ludzi spacerujących równiutkim chodnikiem, dzieci bawiące się na placu zabaw, na okna sąsiednich, nowoczesnych budynków. Cieszył go widok piękniejących miast w tym kraju, w którym od lat widywał tylko ruiny, zaniedbanie i nieporządek. Zaczynał wreszcie czuć się tutaj „u siebie”. Pomyślał też, że dawno pokój na tak długo nie zagościł w Europie, więc może te maluchy na huśtawce nigdy nie będą musiały iść na wojnę, a starcy będą mogli w spokoju dożyć swoich dni. Z wiekiem nabrał dystansu do ludzi i pochłaniających ich codziennych spraw. Był ponad nimi, doszukując się w ludzkich losach historycznych prawidłowości, powtarzalności zdarzeń, harmonii lub dysonansu. Tworzył na swój użytek prostą historiozofię.
Kiedy zajrzał do salonu, Marta spała. Zdjął swoje nowiutkie buty i marynarkę, usiadł w fotelu, zerkając na ekran mocno ściszonego telewizora. Program informacyjny nie zaciekawił go. Trzymając marynarkę na kolanach, pogładził tkaninę. Wysokoskrętna wełna – pomyślał. Kiedyś takiej nie było. Gdy on, prawie sto lat temu handlował materiałami garniturowymi od Johna Hardy’ego, tweedami Dugdale Bros czy H. Lesser and Sons, nie miały tej lekkości co współczesne tkaniny. Za to wykonanie pozostawia sporo do życzenia – przemknęło mu przez głowę, gdy oglądał obszycie podarowanej mu jednorzędówki.
Zawiesił marynarkę na oparciu fotela. W skarpetach podreptał ponownie do kuchni. Postanowił przygotować posiłek dla siebie i swojej gospodyni. Kilka kromek krojonego chleba posmarował masłem, położył na nie po plasterku szynki i żółtego sera, ozdobił krążkami rzodkiewki. W jednej z wiszących szafek znalazł kieliszki. Z półki z winami wybrał trzyletnie barolo i otworzył butelkę. Ustawił jedzenie na ławie, a potem wrócił na fotel, włożył marynarkę i czekał, aż Marta się obudzi. Nalał sobie kieliszek wina. Popijał je drobnymi łykami, czując jak cierpki, odrobinę garbnikowy posmak trunku budzi jego apetyt. Z poczuciem pewnej niestosowności tej sytuacji, przyglądał się śpiącej lekarce. Popatrywał na jej spokojną twarz, łagodne unoszenie się i opadanie piersi pod różową bluzką, sam odrobinę już senny. Od bardzo dawna nie miał kobiety. Ostatnią żonę, matkę Ludwika, pochował czternaście lat temu. Ale, choć nie brakowało mu okazji, jakoś nie mógł zdecydować się na związek. Każdy z tych, które miał za sobą kojarzył mu się tylko z nieuchronną stratą i cierpieniem. Był wciąż młody i energiczny, niezależny finansowo, i samotny. Co miesiąc odbierał francuską emeryturę, która wystarczała mu na życie, a w razie potrzeby mógł sięgnąć po zainwestowane i ulokowane w bankach pieniądze. Przez półtora wieku można przepuścić fortunę, ale można też dorobić się sporego majątku. Jakub, będąc pierworodnym synem, często myślał o przyszłości. Rodzinna legenda głosiła, że właśnie pierworodnych czeka długie życie, więc dbał, by w przyszłości niczego mu nie brakowało. Nawet wojna, choć doprowadziła do upadku firmy, która dawała mu i satysfakcję, i niezły dochód, nie zrobiła z niego nędzarza.
Marta Fliegel poruszyła się, jakby ożyła pod wpływem jego spojrzenia. Otworzyła oczy, siadła i machinalnie poprawiła włosy.
– Długo spałam?
– Ze dwie godziny.
– O, widzę, że ktoś się o mnie troszczy! – uśmiechnęła się na widok posiłku.
– Niestety, nie mam talentu kulinarnego.
– Ja też nie bardzo radzę sobie w kuchni – przyznała.
Nalał jej wina.
– Poczęstuj się, proszę. – Usiadł obok niej na sofie i podsunął talerzyk.
– Za twoją wolność! – wzniosła toast.
Wydał mu się co najmniej przedwczesny, ale spełnił go, powstrzymując się od komentarza.
Zjedli w milczeniu, zerkając na obraz w telewizorze.
– Jakoś nie mogę przyzwyczaić się do całej tej techniki – westchnął. – Za dużo w tym wszystkim przycisków, funkcji i trybów. Drażni mnie i smuci zarazem ta wszechobecna plastikowość przedmiotów, jakby wszystko było jednorazowe, zrobione tylko po to, żeby służyć nam przez chwilę. Zupełnie jak nasze życie… Świat idzie do przodu w takim tempie, że zaczyna dla mnie wyglądać niczym fotografia ulicznego ruchu wykonana przy zbyt długim czasie naświetlania.
– A ja, gdy patrzę na ciebie, nie mogę uwierzyć, że tyle lat przeżyłeś. I ciągle muszę to sobie na nowo uświadamiać, niemal szczypać się w policzki i powtarzać sobie: hej, ten gość ma sto pięćdziesiąt lat. Jest najstarszym człowiekiem na tej planecie.
– Chyba muzealnym eksponatem – podpowiedział. – Albo skamieliną.
– No, nie przesadzaj! – Zaczęli się śmiać z serdecznością starych znajomych.
– Jak długo pracujesz dla tej firmy farmaceutycznej? – Jakub zmienił temat rozmowy.
– Dla Wirksam Medizin?… Ponad dwa lata.
– Te wszystkie leki… Robią je dla ludzi czy dla pieniędzy?
– Co za pytanie?!… Cóż, większość z nich zwykle pomaga – zaśmiała się lekko. – A przy okazji jest z tego i niezły zysk.
– Większość z nich też szkodzi, ale dopóki nie ma mniej szkodliwego leku, stosuje się ten, który jest. Czy nie tak?
– Jeśli jakiś specyfik daje pacjentowi choćby pięć procent szansy na wyzdrowienie, to chyba warto go podać?
– Dla firmy farmaceutycznej najlepszy pacjent to taki, któremu lek przynosi ulgę, lecz nie prowadzi do całkowitego wyleczenia – postawił śmiałą tezę.
– Nie jestem i nie chcę być adwokatem producentów leków. Po prostu pracuję dla nich, bo za to mi płacą i dają możliwość zawodowego rozwoju.
– Ale wierzysz w dobre intencje koncernów farmaceutycznych?
Marta sięgnęła po kieliszek i przełknęła łyk wina, nim odparła: – Myślę, że to biznes jak każdy inny. Wszyscy chcą zarobić i robią to w mniej lub bardziej uczciwy sposób. Masz pewnie na myśli jedną z teorii spiskowych, jakoby koncerny farmaceutyczne zmówiły się i choć już dawno mogłyby stworzyć skuteczny lek, na przykład na raka, nie robią tego, bo nie ma sensu zarzynać kury znoszącej złote jaja?
– A nie jest tak?! Dlaczego dzisiaj coraz rzadziej mówi się o uleczalności raka, a za sukces uznaje się jakieś tam „pięcioletnie przeżycie”?
– Bo jest ono wskaźnikiem efektywności leczenia…? – odpowiedziała pytaniem, nieco zniecierpliwionym głosem. – Ale wracając do koncernów farmaceutycznych… Dla nich liczy się nie tylko sam pacjent, ale i konkurencja. Na rynku leków nie ma monopolisty. Gdyby jedna z firm opracowała skuteczny środek na raka, sądzę, że nikt nie powstrzymałby jej przed jego dystrybucją. Zarobiłaby na tym krocie. I faktycznie musiałaby istnieć jakaś tajna zmowa producentów leków, żeby opóźniać badania nad takim środkiem. I to na poziomie międzynarodowym… Nie jestem w stanie w to uwierzyć.
– Dobrze… – westchnął Fitowski, wciąż pełen wątpliwości. – Powiadają in vino veritas, to może, póki jeszcze wino jest w butelce, zdradzisz mi kolejny sekret waszej firmy: Co to jest „Projekt Struldbrugg”?
– „Projekt Struldbrugg”…? – powtórzyła po nim, odstawiła kieliszek na ławę i wstała. – Tak. To jest prawdziwy sekret. Tyle że ty jesteś jego częścią, więc w zasadzie mogę cię w tej kwestii trochę oświecić… Po niedospanej nocy wino szumi mi już w głowie… – syknęła, ściskając dłońmi skronie. – Chodź, coś ci pokażę.
Wyszli do gabinetu, gdzie Marta uruchomiła stacjonarny komputer, usiadła w fotelu przed monitorem, a on pochylił się nad nią, spoglądając na ekran.
– Niektóre informacje na ten temat można wyłowić z Internetu, ale ja mam pewniejsze i lepsze źródło. – Otworzyła chroniony hasłem folder. Oczom Jakuba ukazały się fotokopie akt i zdjęcia z okresu drugiej wojny światowej. Dokumenty były po niemiecku, datowane na lata 1940 i 1941. Na fotografiach widać było pracowników naukowych w białych kitlach, pochylających się nad starym, pomarszczonym człowiekiem, leżącym na kozetce. Medycy, niektórzy w okularach w drucianych oprawkach na nosach, inni ze stetoskopami wiszącymi na szyjach, z małymi wąsikami lub gęstymi brodami, ze strzykawkami albo retortami w rękach pozowali do kamery z jednakowo poważnymi minami. Inne ujęcia ukazywały niemieckich oficerów we wnętrzu jakiegoś szpitala czy laboratorium, prężących się przed obiektywem w towarzystwie starca o siwych, przerzedzonych włosach i dziwnym, zadumanym spojrzeniu ciemnych oczu. Uwagę Jakuba przykuł nie tylko mężczyzna o koszmarnej, porytej zmarszczkami twarzy, przypominającej charakteryzację do jakiegoś filmu grozy, ale widoczny na jednej z fotografii cywil, również ubrany w lekarski kitel, stojący ramię w ramię z oficerami Wermachtu.
– Mogłabyś powiększyć to zdjęcie. – Fitowski wskazał obrazek, dotykając palcem monitora.
Marta rozciągnęła fotografię na cały ekran.
– Nic z tego nie rozumiem… – mruknął do siebie znużonym głosem.
– Nie znasz niemieckiego?
– Nie w tym rzecz. Znam całkiem nieźle. Zastanawia mnie co innego… Nieważne… – machnął ręką. – Nie lubię czytać z ekranu – przyznał. – Poza tym, trochę dużo tych dokumentów, fotografii, fotokopii. Czy nie mogłabyś mi po prostu powiedzieć, o co tutaj chodzi?
– Dobrze – rzekła z uśmiechem. – Znowu zapomniałam, że masz te swoje sto pięćdziesiąt lat.
– Sto pięćdziesiąt pięć – poprawił ją i przysiadł nonszalancko na krawędzi biurka.
– Coś cię w tej fotografii zaniepokoiło? – zapytała, widząc jego spojrzenie.
– Wydaje mi się… Nie, nie wiem czy to możliwe… Mam wrażenie, że ten cywil… że go znam.
– To ciekawe? Kim on jest?
– Być może jest to mój brat, Guillaume. Na tej fotografii wygląda tak samo jak na pogrzebie naszego ojca w 1937… Chyba że to ktoś bardzo do niego podobny. Zdjęcie jest dość niewyraźne…
– Zostało zrobione w 1941, prawdopodobnie w Berlinie. Czy brat mógł być w tym czasie na terenie Rzeszy?
– Pamiętam, że wtedy, jeszcze przed wojną, kiedyśmy się spotkali na pogrzebie ojca, twierdził, że przyjechał z Niemiec. Przypominam sobie, że i z naszych rozmów wynikało, iż sympatyzuje z faszystami, ale nie powiedział tego wyraźnie. Wspominał raczej, że jest zakonnikiem czy też może zamierza wstąpić do zakonu.
– Mógł zmienić zdanie – podsunęła hematolog.
Jakub przybliżył twarz do monitora i wpatrzył się w nieostrą fotografię, targany wątpliwościami
– Nie, to nie może być Guillaume! – stwierdził. – W 1941 miałby prawie osiemdziesiąt lat. Ten człowiek na zdjęciu wygląda stanowczo za młodo.
– No, na osiemdziesięciolatka na pewno nie wygląda. Dałabym mu góra sześćdziesiąt… A może on jest taki jak ty, długowieczny?
– Niemożliwe. To cecha pierworodnych. Guillaume jest moim młodszym bratem. Zresztą, był najmłodszy z naszego rodzeństwa. I najgorszy. Istne utrapienie od niemowlęcia! Kiedyś może ci o nim opowiem… Nie, to nie on – zdecydował ostatecznie Fitowski, a w jego głosie zabrzmiała ulga. – Kontynuuj swoją opowieść, proszę.
– Dobrze… Czytałeś może „Podróże Guliwera”? – spytała nagle Marta. Zamknęła okno z fotografią i na ekranie znowu pojawiła się zawartość folderu z dokumentami faszystowskich naukowców.
– Chyba każdy to czytał. Ale jaki ma to związek?
– Pamiętasz opowieść o Struldbruggach?
– Nie kojarzę… Wiesz, czytałem to wieki temu.
– Struldbruggowie to nieśmiertelni, którzy rodzą się na wyspie Luggnaggu w różnych rodzinach, zupełnie przypadkowo, jako dzieci z czerwonym znamieniem nad lewą brwią. Żyją wiecznie, jednak – w przeciwieństwie do ciebie – starzeją się w takim samym tempie jak zwykli śmiertelnicy. Po przekroczeniu dziewięćdziesiątki proces ich starzenia przyspiesza: wypadają im zęby i włosy, tracą pamięć i smak, więc nawet jedzenie nie jest dla nich przyjemnością. Nikt nie zazdrości im nieśmiertelności. Wręcz przeciwnie, urodzenie się Struldbruggiem to przekleństwo. To od nich wzięła się nazwa projektu, który zapoczątkowali niemieccy uczeni w 1940 roku, gdy w ich ręce wpadł prawdziwy Struldbrugg – najstarszy człowiek na Ziemi. Ów matuzalem nazywał się Maxime de Fitte. I co pan na to, panie Fitowski?
– Teraz rozumiem, dlaczego mnie dopadliście! To przez tego starca z fotografii… Od jak dawna wiedzieliście, że Jacques de Fitte to ja? Dawno nie używałem tego nazwiska i nie myślałem, że ktokolwiek je pamięta. W Rosji zwali mnie Fitow, w Niemczech von Fittze, a w Polsce nazywam się Fitowski. Dokładnie od 1955 roku.
– Twoja tajemnica wydała się przypadkiem. Po prostu skojarzył cię któryś z niemieckich naukowców, gdy przesłaliśmy im informację o dziwnym składzie twojej krwi. Odszukali te stare dokumenty, które trzymali w swoim archiwum i strasznie zapalili się do tego projektu. Progesteron poszedł w odstawkę, zacząłeś liczyć się tylko ty… I to chyba cała moja historia. Teraz chętnie poznam twoją, monsieur de Fitte. Musi być niezwykła.
– Czy ja wiem…? – westchnął Jakub. – Pewnie nie lepsza niż życiorysy tysięcy innych osób.
– Nie bądź taki skromny. Nie znam nikogo, kto przeżyłby półtora wieku, zachowując wygląd przystojnego czterdziestolatka.
– Powiedziałaś przystojnego?
– Mam przecież oczy… – uśmiechnęła się zalotnie. – W twoim życiu musiało wydarzyć się mnóstwo niezwykłych rzeczy. Świat zmieniał się na twoich oczach. Przeżyłeś przecież dwie wojny światowe, zebrałeś mnóstwo doświadczeń. Pewnie i kobiet zaliczyłeś ze setkę…
– Nie próbuj ze mną flirtować – ostrzegł żartem. – Mógłbym być twoim pra, pra, pra dziadkiem.
– Och, chyba za dużo wypiłam i plotę głupstwa… – wytłumaczyła się. Zakręciła się w fotelu przed komputerem.
– No więc, co z tym matuzalemem? – wrócił do tematu, obracając ją twarzą do monitora.
– Niemcy koniecznie chcieli poznać sekret jego długowieczności. Poddali starca badaniom medycznym i stwierdzili, że mimo zewnętrznych oznak starości, wydolność jego organizmu jest wciąż znakomita. Choć świadectwa różnych osób oraz dokumenty znalezione przez badających sprawę agentów wskazywały, że człowiek ten może mieć co najmniej dwieście lat, jego organizm mógłby przeżyć drugie tyle.
– Maxime istotnie może być moim krewnym – przyznał Fitowski. – Od dziecka słyszałem to imię, podobnie jak imiona paru innych członków naszego rodu, którzy podobno dożyli sędziwego wieku. Jak mówiłem, długowieczność otrzymywał jako dar albo przekleństwo – zależy jak na to popatrzeć – każdy pierwszy syn. Trudno jest jednak powiedzieć, ile lat wszyscy ci pierworodni de Fitte’owie mogliby przeżyć, bo ich życie zbyt często kończyło się przedwcześnie, nienaturalnym zejściem. Nie wiem, czy oprócz mnie pozostał dziś na tym świecie choć jeden krewny z takim, że tak powiem, potencjałem… Mojego pierworodnego pochłonęła wojna, a o innych żyjących matuzalemach nic mi nie wiadomo – powiedział, przemilczając telefon do syna i wieść o Maximie, który szuka z nim kontaktu. Raz, że nie do końca ufał pannie Fliegel, a dwa, że nie bardzo wierzył, iż to ten sam Maxime, o którym opowiada mu Marta. Wydawało mu się to zupełnie nierealne, podobnie jak obecność Guillaume’a na wspólnej z nim fotografii. Gdyby to byli oni dwaj, w jednym miejscu… Byłby to niewytłumaczalny przypadek… albo celowe działanie.
– Historia Maxime’a urywa się pod koniec 1941 roku – kontynuowała hematolog. – Od tego czasu nic o jego losie nie wiadomo. Być może wymknął się faszystom, może zmarł… – Kobieta wstała z fotela i wróciła do salonu, więc Fitowski pospieszył za nią. Usiedli na sofie. – Niemieckie badania nie rozwikłały tajemnicy długowieczności twojego rodu, ale dały nadzieję na znalezienie czynnika, który jej sprzyja. A twoja osoba ponownie rozbudziła wyobraźnię naukowców…
– Raczej ich apetyt na większe zyski – poprawił ją Fitowski.
– Ale i ciekawość – broniła „swoich” kobieta – bo wszyscy głowiliśmy się nad sekretem twojej niezwykłości kierowani naukową ciekawością. Na razie bez zadowalających efektów. A może ty sam wiesz najlepiej, skąd wzięła się ta wasza rodzinna „przypadłość”?
– Żeby wiedzieć na pewno, to nie wiem. Ale mam swoją teorię… – przyznał Jakub.
– Ooo! Cóż to jest twoim zdaniem?
– Zapewne słyszałaś o długowieczności takich rodów jak du Pont czy Rothschildowie. Wprawdzie nie mogą równać się pod tym względem z de Fitte’ami – powiedział z odrobiną dumy w głosie – ale nie brakuje w nich osób sędziwych. W tych rodzinach wiele dzieci spłodzono w związkach małżeńskich osób blisko ze sobą spokrewnionych. I w mojej familii było podobnie. Wprawdzie związki kazirodcze powszechnie potępiano, uważając że są powodem licznych chorób i wad rozwojowych…
– Ze względu na geny recesywne, które zwiększają ryzyko chorób, na przykład nowotworowych – wtrąciła Marta.
– Właśnie! Ale genetycy odkryli niedawno, że małżeństwa zawierane w obrębie jednego rodu sprzyjają długowieczności. Prawdopodobieństwo wystąpienia dziedzicznych chorób jest w istocie niewielkie, a szanse na długie życie dziecka znacznie wzrastają, gdy matka i ojciec pochodzą z obdarzonego genami długowieczności rodu.
– No tak. To jest jakieś wyjaśnienie… Jednak nam chodzi raczej o odkrycie biochemicznych mechanizmów zachodzących w organizmie osoby długowiecznej.
– I dlatego zrobiliście ze mnie laboratoryjną mysz?
– Posłuchaj… Zaproszono mnie do udziału w tym projekcie. Nic o tobie nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, przynajmniej do czasu, że działamy wbrew twojej woli…
– Nie musisz mi się tłumaczyć – przerwał jej gorzko. – Za wiele przeżyłem, żeby nie wiedzieć, o co toczy się gra.
Milczeli długą chwilę. Wreszcie Marta wstała.
– Zrobię coś do jedzenia – oznajmiła i wyszła do kuchni.
Fitowski wstał również. Podszedł do okna. Przez cieniutkie firanki spoglądał na parking przed budynkiem. Słyszał jak kobieta krząta się w pomieszczeniu obok, odkręca wodę, pobrzękuje garnkami. Był już nieco głodny i nie pogardziłby posiłkiem. W klinice przynoszono mu zawsze na czas, trzy razy dziennie, całkiem niezłe jedzenie, zamawiane w jakiejś firmie cateringowej.
– Lubisz włoską kuchnię? – spytała, wychylając głowę z aneksu kuchennego, oddzielonego od salonu ścianką, za którą stała za duża jak na potrzeby jednej osoby, nowoczesna lodówka.
– Lubię. Nie mniej niż chińską czy francuską. Prawdę powiedziawszy nie jestem bardzo wybredny, jeśli chodzi o jedzenie. Trudniej zadowolić mnie trunkami. Nawet wodę w butelce wybieram starannie, studiując jej skład lub kupując tę, którą znam i lubię – rozwodził się, nie pytany o takie szczegóły. – Mam bardzo klasyczne podejście zarówno do napitków, jak i do kwestii męskiej mody. Być może jestem w tym nudny, ale nie uznaję żadnych koktajli, kolorowych wódek, wyrafinowanych destylatów. Pijam wyłącznie szlachetne koniaki, najwyżej jakości whisky, wytrawne wina i szampana, a jeśli nie stać mnie na nie lub nie mogę ich dostać, nie piję w ogóle.
– Masz zasady! – przyznała kobieta, żeby cokolwiek odpowiedzieć na te jego niewymuszone zwierzenia.
Zjedli spaghetti, popijając ją drugą butelką włoskiego, tym razem białego, wina. Makaron okazał się twardawy, a smak potrawy potwierdzał tylko słowa Marty Fliegel, że nie jest dobrą kucharką. Mimo to Jakub zaspokoił głód i z większą już przyjemnością wypił świetne espresso, przy którym ich rozmowa stała się przyjacielska i miła.