Читать книгу Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies - Страница 7

Rozdział 5

Оглавление

Dla dziewiętnastolatka z dalekiej prowincji Paryż zdawał się być miastem ze snu. Okazałe gmachy, potężne mosty, szalony ruch na ulicach – wszystko to zrobiło na mnie niesamowite wrażenie.

Zaskoczyła mnie również polityka swoim wpływem na społeczeństwo. Może dlatego, że gdy zjawiłem się w stolicy wiosną 1877 roku, akurat spierali się ze sobą rojaliści i zwolennicy republiki, zatem o sprawach państwa pisano wtedy wiele w prasie, o przyszłości Francji dyskutowano w kawiarniach i na bulwarach. Dla mnie, od zawsze skoncentrowanego wyłącznie na rodzinie i przyjaciołach, tak powszechne roztrząsanie spraw kraju stanowiło novum.

Jednakże polityka nie zdołała na dłużej przyciągnąć mojego zainteresowania. O wiele mocniej przyciągnęła je nieco starsza ode mnie córka sąsiadki. Mieszkaliśmy drzwi w drzwi, więc siłą rzeczy widywaliśmy się często. Początkowo uśmiechaliśmy się tylko do siebie, bez słowa mijając się na schodach, w wejściu do kamienicy albo spotykając się u progów naszych mieszkań. Jej malinowe usta, błękitne oczy i jasne fale włosów zawsze schludnie spiętych lub skrytych pod kapelusikiem, jej milczenie, płoche spojrzenia sprawiły, że polubiłem ją od pierwszego spojrzenia, a przez nią i to miasto.

Paryż oswajał mnie szybko, w miarę jak poznawałem jego rozrywki, sekrety i ulice, początkowo zbyt ruchliwe dla mnie, prowincjusza, z ciągłym turkotem dorożek lub diabelskim warkotem pojawiających się coraz częściej automobili. Przygotowywałem się wtedy do podjęcia nauki w Ecole Polytechnique, choć szkoła ta  nieszczególnie przypadła mi do gustu. Kojarzyła mi się raczej z wojskowością, a ja nie marzyłem, żeby zostać żołnierzem.

Mój pokoik w mieszkaniu Edith i jej męża szybko zapełniał się książkami, które zacząłem w tym okresie pochłaniać równie łapczywie jak uroki stolicy. Tę fascynację literaturą w dużej mierze zawdzięczam rzeczonej córce sąsiadki, Sophie, którą co rusz widywałem z książkami pod pachą. To dzięki literaturze nasze nieme uśmiechy przekształciły się wpierw w wymianę uprzejmości, potem w coraz śmielsze konwersacje. Któregoś popołudnia, gdy próbowała otworzyć drzwi mieszkania, niezdarnie ściskając pod pachą kilka tomów, książki wysunęły się spod jej ramienia, a ja, spostrzegłszy to, cofnąłem się ze schodów i pospieszyłem jej z pomocą. Niemal jednocześnie pochyliliśmy się nad upuszczonymi książkami. Wtedy to nasze czoła zawarły ze sobą bolesną znajomość. Właściwie nie tyle ból okazał się największy, co zażenowanie nas obojga. Jednak przełamaliśmy nieśmiałość, a mój specyficzny akcent zaciekawił dziewczynę. Powodowany emocjami, nałgałem, jaki to ze mnie wielbiciel literatury, choć przez okres liceum nieczęsto zaglądałem do książek innych niż obowiązkowe lektury i podręczniki. Sophie oczywiście zapragnęła poznać moje czytelnicze gusta. Zainteresował ją również mój pogląd na temat wydanej właśnie powieści „L’Assomoir” Zoli. Chcąc się jej przypodobać, ochoczo pochwaliłem książkę i autora; stwierdziłem, że jest piękna i bardzo mnie wzruszyła.

– To ciekawe, bo ja mam zupełnie inne odczucia – wypaliła panna.

– Może więc raczy pani spotkać się ze mną, gdy tylko obowiązki na to pani pozwolą, i wyjawić mi swoje przemyślenia? – spytałem, nie widząc nic złego w odmiennym spojrzeniu uroczej studentki na ostatnie dzieło Zoli. Prawdę powiedziawszy, wcześniej o nim nawet nie słyszałem.

O dziwo, Sophie zgodziła się spotkać ze mną w nadchodzącą niedzielę, tuż po porannej mszy. Miałem więc czas do końca tygodnia, żeby kupić wspomnianą książkę i pospiesznie ją przeczytać. „L’Assomoir” była siódmą częścią serii o rodzinie Rougon-Macquortów, szeroko komentowaną na kulturalnych stronach periodyków. Ku mej rozpaczy, okazało się, że nic nie mówiący mi tytuł, zaczerpnięty z paryskiego slangu, oznaczał spelunkę albo mordownię, a powieść była utworem traktującym o nędznym życiu klasy robotniczej, jak na owe czasy skandalizującym, który jeśli nie oburzył, to na pewno podzielił opinię publiczną. Trudno byłoby określić tę powieść jako „piękną i wzruszającą”, choć przy odrobinie pomysłowości można się było z takiego poglądu wytłumaczyć. Co też spróbowałem uczynić podczas naszej pierwszej „bibliofilskiej” randki.

Zafascynowany Sophie i literaturą, postanowiłem zostać pisarzem; zmienić swoje edukacyjne plany i studiować, tak jak ona, sztuki. Jednak pożegnałem się z tymi mrzonkami nim minęły wakacje. A dokładnie wkrótce po tym, gdy dowiedziałem się, że panna Sophie ma już swojego kawalera. Oficjalna wersja mojej literackiej rejterady głosiła, że wziąłem sobie do serca argumenty siostry, iż można być jednocześnie inżynierem czy handlowcem, i pisarzem. Prócz literatury pociągały mnie przecież i nauki ścisłe, jak choćby fizyka, astronomia, matematyka czy chemia, a Ecole Polytechnique była szkołą, której mury opuściło wielu sławnych ludzi, zaś grono pedagogiczne stanowiła śmietanka francuskiego świata nauki.

Paryż i paryżanie rozbudzili we mnie jeszcze jedną potrzebę – potrzebę obcowania z pięknem, która rozciągnęła się szybko daleko poza wymiar stricte artystyczny. Zacząłem interesować się modą, w której Paryż wciąż wiódł prym, choć akurat w modzie męskiej Francuzi poczęli naśladować Anglików. Garnitur stał się nieodłącznym atrybutem dobrze ubranego mężczyzny, a dbający o swój wygląd człowiek dostosowywał swój strój nie tylko do sytuacji, ale i pory dnia. Dzięki wsparciu finansowemu rodziny (ojciec w zasadzie nigdy nie odmawiał mi pieniędzy na żadne zbytki) mogłem nie tylko podążać za modą, ale i korzystać z rozrywek, w których gustowali zamożni paryżanie. Siostra kpiła sobie ze mnie, żem dandys i burżuj. Widząc, iż z prostego młodzieńca z prowincji przeistaczam się w wielkomiejskiego próżniaka. Dziś przyznać muszę, że w tym jej poglądzie było wiele prawdy… Dziewiętnastowieczna moda męska stała się mą pasją. Nie przeczę, że duży wpływ na mój stosunek do ubioru wynikał nie tylko z potrzeb estetycznych, ale i z zamiłowania do kobiet. Szybko zauważyłem bowiem, że mężczyzna elegancki, dżentelmen z klasą wzbudza o wiele większe zainteresowanie płci pięknej, niż choćby urodziwy, acz zaniedbany młodzian. Z czasem zainteresowanie modą męską i krawiectwem wpłynęło również na moje aspiracje zawodowe. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że przez połowę swego życia będę wyszukiwał najprzedniejsze materiały garniturowe i handlował nimi w całej Europie.

Okres pobytu u Edith, te szczęśliwe miesiące, kiedym niewiele się uczył, a dużo bywał i radował się pełnym rozrywek miastem, upłynęły mi niezwykle szybko. Trzeba było rozstać się z siostrą, jej mężem, tudzież ich wygodnym mieszkaniem, i poświecić się nauce.

W dniu gdy żegnałem się z siostrą i wybierałem na uczelnię, Edith ze łzami w oczach zdradziła mi rodzinną tajemnicę. Tajemnicę bardzo osobistą, której ja byłem częścią.

– Trudno mi o tym mówić, ale nadeszła pora, żebyś poznał ukrywaną przed tobą prawdę – szepnęła mi do ucha, tuląc swój mokry od łez policzek do mojego. – Jestem twoją matką.

Przez moment poczułem się jak postać z romansu dla kucharek, wciśnięty w jakąś kiczowatą rodzinną tragedię, ale gdy dotarł do mnie sens tych słów, w mojej głowie zmieszały się szok i niedowierzanie.

– A kto jest mym ojcem?

– Nasz wspólny ojciec – szepnęła, spuściwszy głowę, i dodała: –  Wykorzystał mnie, gdy miałam czternaście lat…

– Nie, nie, nie! – z moich ust wyrwało się tylko to powtarzane w kółko zaprzeczenie, gdy tłukłem pięścią, w takt tych słów, w bok powozu. Lecz nie mogłem zaprzeczyć faktom. Faktom, które przez całe lata nagie stały przed moimi oczami. A ja byłem ślepy i nie potrafiłem ich dostrzec. Przecież Edith, póki nie opuściła wyspy, a uczyniła to, gdy tylko osiągnęła pełnoletniość, opiekowała się mną jak matka. Była przy mnie każdego dnia, aż do moich piątych czy szóstych urodzin; doglądała mnie, czasem karciła. Otwarcie matkowała mi, a ja myślałem – gdy już nauczyłem się oceniać zachowanie ludzi – że była to normalna dziewczyńska zabawa, podyktowana budzącym się w niej macierzyństwem.

Gdy wsiadałem z kufrem pełnym ubrań i książek do powozu, miałem wrażenie, że jestem innym człowiekiem. I spoglądałem na tę zapłakaną kobietę na chodniku, jakbym widział ją po raz pierwszy. I niedowierzając jej słowom, zastanawiałem się, kim ona dla mnie jest, i cóż dla mnie znaczy…?

Kobiety… Od zawsze były mi opiekunkami albo potrzebowały mej opieki. Dawały mi szczęście; nieraz dawały i łzy. Podnosiły na duchu i rzucały na kolana. Robiłem wiele dla nich i przeciw nim, bo w tych relacjach nie brak antagonistycznych uczuć. A bywa, że związki te są z uczuć zupełnie wyprane. Emocje w nich są wyblakłe jak w moim pierwszym małżeństwie, zawartym raczej z rozsądku, niźli z miłości. Pora wszak było się ustatkować, a w owych czasach stateczny to był nade wszystko mężczyzna żonaty.

Veronique stanęła na mej drodze, gdy zbliżałem się do trzydziestki. O ile pamiętam, zajmowałem się już wtedy handlem tweedami. Moje życie wypełniały liczne spotkania, jak to się dzisiaj mówi, biznesowe i towarzyskie, częste podróże między Paryżem a Londynem. I w tej życiowej kołomyi, gdy zajmowało mnie mnóstwo spraw i ludzi, naszła mnie myśl o jako takiej stabilizacji. Czułem, że dobrze byłoby mieć kogoś, do kogo można byłoby wracać. Jakby zwabiona moimi myślami, zjawiła się nagle Veronique. Kulturalna i spokojna. Może odrobinę zbyt apatyczna jak na mój temperament, powściągliwa w podejmowaniu decyzji, ale ciepła i pełna jakiejś stateczności, której łaknąłem. Dziś pewny jestem, że w dużej mierze przypominała mi mą siostrę, a doktor Freud zapewne miałby wiele do powiedzenia na temat psychologicznych źródeł mojego wyboru… Tak więc oświadczyłem się jej którejś zapomnianej już wiosny. Dobrze za to pamiętam datę naszego ślubu. Nie sposób jej zapomnieć, bo zbiegła się z huczną prezentacją Statui Wolności, daru narodu francuskiego dla Ameryki, który wkrótce został posłany za ocean. To wydarzenie nasunęło mi myśl, że i ja mógłbym przecież przeprawić się przez Atlantyk, rozciągnąć prowadzony przeze mnie interes poza granice Europy. Ale właśnie wtedy dobrowolnie i zbyt pochopnie, jak teraz mniemam, zamknąłem się w małżeńskiej klatce. Gdybym nie związał się z Veronique, kto wie, może miałbym swój sklep bławatny na Manhattanie…

Przed ślubem przez parę miesięcy spotykaliśmy się w Ogrodzie Luksemburskim, czasem wychodziliśmy do kina lub na potańcówki. Ona była kobietą nad wiek poważną, raczej domatorką, a ja człowiekiem towarzyskim i skorym do zabawy. Czasem nie mogłem wręcz usiedzieć w domu. Doprawdy, do dziś nie wiem, co skłoniło mnie do poślubienia jej… Szczęśliwie, związek nasz nie wydał potomstwa, więc porzuciłem ją bez zbytnich wyrzutów sumienia, gdy trzy lata później, w Londynie, poznałem ledwie dziewiętnastoletnią Evelyn Smith. Po latach wspominam tę miłość tak… jak wspomina się pierwszą miłość. Z sentymentem i czułością.

Evelyn była przeciwieństwem Veronique. Żywiołowa, wygadana, ciekawska, bystra i nieco wulgarna. Jak na ówczesne czasy oczywiście. Pewny jestem, że przy współczesnych Angielkach uchodziłaby za wzór kobiecych cnót…

Cóż jeszcze mógłbym powiedzieć o swojej młodości…? Nigdy poważnie nie chorowałem. Wprawdzie nie omijały mnie przeziębienia, niestrawności czy inne przejściowe dolegliwości, lecz przez półtora wieku nie miałem nawet złamania. Nie doświadczyłem problemów zdrowotnych ani prawdziwego fizycznego bólu. Choć przeżyłem dwie wojny światowe, nikt bezpośrednio nie nastawał na moje życie, a i ja nie miałem potrzeby zabijać. Ominęło mnie wiele, choć wydawałoby się, że powinienem był przeżyć już chyba wszystko. Tymczasem nawet tak długie życie nie pozwala człowiekowi dotknąć żadnego absolutu. Nie jest mu dana ani ponadprzeciętna wiedza, doświadczenie, ani choćby intuicja. Każda jednostka, nawet najwybitniejsza i niezwykła, ma zatem jakiś obszar niewiedzy, jakiś kawał życiowego niedoświadczenia, swojego nieprzeżycia. Czy chce czy nie, każdy ma swoją terra incognita.

Z drugiej zaś strony, czy warto wszystko poznać, wszystkiego doświadczyć? Któż to zniesie? I po co?

Przekleństwo nieśmiertelności

Подняться наверх