Читать книгу Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies - Страница 5

Rozdział 3

Оглавление

Oto zabrałem się za opisanie swego życia. Jakby było już bliskie kresu… Tak zdają się czynić literaci, gdy czują, że ich czas mija. Sięgają głęboko do swej pamięci, czerpią pełnymi garściami wątki autobiograficzne, które, spatynowane sentymentem lub ułomnością pamięci, stały się dużo bardziej intrygujące, piękniejsze niż kiedyś. I ja od dawna pogrążam się w swych najodleglejszych wspomnieniach. Dotąd nie przyszło mi jeno na myśl, by uwiecznić je na papierze.

Opisać życie… Łatwo powiedzieć… Urodziłem się tam a tam, w tym a tym roku… Od tego każdy zaczyna swój życiorys. Jakby miejsce i czas narodzin były najważniejsze. Może i są, bo przydzielają nam współrzędne naszego istnienia, wyznaczają należny nam czas i przestrzeń, wskazują początek drogi. Ważne też są dla tych, którzy  wierzą w horoskopy… Jednak w gruncie rzeczy niewiele o nas mówią. Nie ty jeden przecież przyszedłeś na świat tego a tego dnia, nie ty jeden mieszkasz tu, gdzie mieszkasz. Czas narodzin tylko do pewnego stopnia wyróżnia nas spośród tłumu. Podobnie jak imię. Uważamy je za wyłącznie swoje, przyjemnie intymne i swojskie do czasu, gdy dowiemy się, że na świecie jest dużo więcej Piotrków, Jurków, Staszków. A każdy z nich jest inny i do nas wcale nie podobny. Jakież to  rozczarowujące dla dzieciaka! Ale przecież i w naszym życiu, i naszej śmierci nie jesteśmy zbyt oryginalni. W wielkich aglomeracjach, w ogromnych skupiskach ludzi nie sposób uniknąć powielenia się nie tylko dat narodzin. Trudno jest nie kopiować cudzych myśli czy zachowań. Choć miliardy ludzi zamieszkują dziś ziemię, na świat wciąż przychodzi nas tak wielu, że pewnie i Bogu doskwiera już brak pomysłów na niebanalne rysy twarzy i niezwykłe życiorysy…

Choć nie zgodzą się ze mną wróżki i astrolodzy, skrytykują tę tezę kosmolodzy, wierzący w zasadę antropiczną, sądzę, że moment przyjścia na świat nie ma bezpośredniego wpływu na charakter ani los człowieka. Przecież nawet w najpodlejszych czasach rodzili się wspaniali ludzie, a w czasach spokoju i dobrobytu pojawiali się szaleńcy, seryjni mordercy, jednostki siejące zło, zniszczenie i rozpacz. Zresztą, gdzie my, a gdzie gwiazdy…? Wiara w relacje ciał niebieskich i ludzi to wyjątkowy antropocentryzm. Obawiam się, że w skali kosmosu znaczymy mniej niż pył, niewart uwagi ciał niebieskich.

Opisać życie. Łatwo powiedzieć… Wydaje się, że najprościej byłoby zrobić to według chronologii. Spisać dzień po dniu, po kolei, według liniowości czasu. Lecz tak się przecież nie da. Niedoskonałość pamięci na to nie pozwoli. I objętość żadnej książki. Łatwiej już będzie wypunktować najważniejsze dla nas samych zdarzenia, te osobiste „kamienie milowe”, wyznaczające punkty odniesienia na osi losu. Może to być moment rozpoczęcia edukacji, pracy zawodowej, zmiany miejsca zamieszkania, zawarcia małżeństwa czy przerwania go rozwodem. W tle można by odnotować jakieś istotne dla miejsca i czasu, w którym żyliśmy wydarzenia historyczne. Ale przecież to nie owe „kamienie milowe” świadczą o naszym losie, jego jakości i wartości. Gdyby tylko nimi opisać życie, jakie by ono było? Nasze życiorysy wyglądałby niemal identycznie. A przecież o tym, jacy jesteśmy, jaka jest nasza dola i sens pojedynczej egzystencji decydują chwile. Bo z tych krótkich, lecz jakże cennych odcinków czasu spędzonego tak, a nie inaczej zbudowany jest każdy związek, wszelkie relacje i całe nasze życie. Dzięki nim jesteśmy, kim jesteśmy. Tak jak punkty tworzą prostą, trakt kamienie, a plażę ziarenka piasku. Żeby opisać życie, trzeba by było spisać wszystkie wydarzenia, które nas przemieniły, wzruszyły, zepsuły lub naprawiły. Wyłuskać punkty zwrotne naszej własnej historii. Ale kto jest w stanie tego dokonać?

Dlatego za całe nasze życie muszą wystarczyć nam fragmentaryczne wspomnienia, ulotne wrażenia, często skrzywione przez pamięć. Bo nie dość, że nie jesteśmy tacy, jakimi siebie widzimy, nie jesteśmy nawet tacy, jakimi widzą nas inni, to jeszcze nasze życie, zanotowane niedbale w naszej pamięci, nie jest tym życiem, które przeżyliśmy naprawdę. Jest wizualizacją życia, jakie przemknęło przed naszymi oczami, subiektywnym zapisem chwil, które w sobie przeobraziliśmy i dopowiedzieliśmy sobie – wspomnieniem dostosowanym do naszych wyobrażeń o nas sprzed lat.

Dlatego zamiast rok po roku spisywać daty i wydarzenia, zanotuję impresje związane z moim życiem. Mgnienia oka i myśli. Obrazy i refleksje. Sam nie wiem, na ile prawdziwe. Bo nie da się inaczej. Pamięć nie jest monolitem. Pamięć jest raczej jak wietrzejący głaz, rozsypujący się z czasem na drobiny piasku.

Jednak, dla porządku, zacznę od narodzin.

Urodziłem się szóstego dnia maja roku pańskiego 1858 – roku ogłoszenia przez Darwina teorii ewolucji – nie przeczuwając, że w pewnym sensie sam jej nie podlegam; nie mając jeszcze pojęcia, że cokolwiek różni mnie od innych śmiertelników. Nie cechowała mnie przecież ani ponadprzeciętna odporność na choroby (choć nie pamiętam, abym kiedyś potrzebował pomocy medyka), ani wyjątkowa tężyzna fizyczna (choć nie jestem przecież ułomkiem). Urodziłem się wkrótce po proklamowaniu II Cesarstwa Francuskiego, pod rządami Napoleona III. Miałem ledwie dwanaście lat, gdy ustanowiono III Republikę. Dlatego w ogóle nie zdawałem sobie sprawy z tych historycznych wydarzeń. Nieświadomość historyczna i społeczna do dziś zresztą jest moim grzechem. Wyostrzoną mam jedynie świadomość upływającego czasu.

Moje najwcześniejsze wspomnienia sięgają okresu zabaw z rodzeństwem w parku. Wtedy wydawał mi się on przepastny jak puszcza, zaś przecinające go ścieżki splątane i tajemnicze. Czasem odgrywał w mojej wyobraźni rolę tropikalnej dżungli, innym razem kanadyjskich ostępów bądź baśniowego lasu – zależnie od lektury, jaką akurat czytałem, spoglądając na park z okna mojego pokoju, lub zabaw, dla których był scenografią. Pamiętam oczywiście twarze rodziców. Widzę je całkiem wyraźnie choć, o dziwo, utrwaliły się w mojej głowie z okresu, gdy byli jeszcze młodzi. Zasuszyłem ich w swojej pamięci jak motyle, wciąż pełne soczystych barw, choć przecież czerstwe niczym kromka starego chleba. Pamiętam również blade lica guwernantki, pod której surowym spojrzeniem pochylałem się nad arytmetyką i francuskim. Mam przed oczami nasz rodzinny dom z portykiem wspartym na czterech smukłych kolumnach, z szerokimi schodami, rzędami połyskujących w słońcu okien; fontannę na podjeździe z Amorem plującym cienką strużką wody. I bieloną wapnem stajnię. Lubiłem ciepły zaduch tego miejsca. Zapach siodeł, uprzęży i koni. Mieliśmy ich szóstkę. Same gniadosze o lśniącej skórze. Zarówno do bryczki, jak i pod siodło.

Ojciec był sędzią okręgowym, lecz kochał konie. Ów okręg obejmował całą niewielką wyspę, która należała do naszego rodu od stuleci, więc zamieszkiwali ją niemal sami moi bliżsi i dalsi krewni. Ojciec był również tajnym Skarbnikiem, mającym w swej pieczy rodzaj funduszu utworzonego na rzecz obronności wyspy. Jako dziecko, rzecz oczywista, nie miałem pojęcia, kim był ani czym właściwie mój ojciec się zajmował. Świadom byłem jedynie, że jest kimś ważnym nie tylko dla mnie, ale i w naszym ograniczonym morzem świecie. Zresztą, o tej jego sekretnej roli dowiedziałem się dopiero w roku 1937, tuż po jego śmierci, i tuż przed kolejną wojną, która zdruzgotała Europę.

Jednakże w mojej pamięci rodzice nie posiadają funkcji społecznych, wykształcenia ni profesji. Nie są tym, kim byli, ale tym, jacy byli – najbliższymi mi osobami, których postacie wypełniały czy może dopełniały moje dzieciństwo.

Mam wrażenie, że pamiętam mnóstwo niepowiązanych ze sobą szczegółów, których nawet nie umiem umiejscowić w czasie. W mojej głowie zagnieździło się zbyt wiele obrazów, które zlewają się w jeden, chaotyczny strumień wspomnień – skompresowane odbicie mojego życia. Pamięć mam wciąż dobrą, ale bywa, że nie wiem, ile z przechowanych w niej myśli i wrażeń należy do mojej własnej biografii, a ile wyśniłem, wymyśliłem lub wchłonąłem z literatury, zasłyszanych opowieści albo kina. Chwilami sam nie wiem, co naprawdę przeżyłem, zaś z górą sto pięćdziesiąt lat historii rozgrywającej się na moich oczach i zatrzymanej w mojej pamięci mniej mówi o czasach, w których żyłem niż szkolny podręcznik. Może tak być, bo życie jednostki postrzegane jest w subiektywnej skali jej świadomości. Historia zaś jest syntezą – pewnie nie mniej subiektywnych i wycinkowych – informacji pochodzących z wielu zewnętrznych źródeł.

Moi rodzice przyszli na świat z kazirodczego związku kuzynostwa. W owych czasach nie było to niczym niezwykłym w niedużych, odizolowanych od reszty społeczeństwa wspólnotach. Miasteczko na wyspie zwanej Île de Fitte liczyło ponad tysiąc mieszkańców. Panien zdatnych do ożenku z kawalerami dobrego pochodzenia było tak mało, że toczono o nie bratobójcze pojedynki. Dlatego pojawił się zwyczaj, który nie tylko zezwalał, ale wręcz nakazywał poślubienie krewnego, co jeszcze bardziej pomniejszało liczbę gotowych do zamążpójścia i płodzenia dzieci osób spoza kręgu rodziny. Niektórzy przestrzegali, że dzieci z takiego związku urodzą się słabowite, karłowate i zdegenerowane. Będą cierpiały na dziesiątki różnych przypadłości. Być może mój stryj Julien był tego przykładem. Każdej jesieni, z regularnością atlantyckich szkwałów, pod wpływem dręczących go depresji, porywał się na swoje życie, próbując skończyć ze sobą na sto wymyślnych sposobów. Zawsze pechowo (a może szczęśliwie?) i bezskutecznie. Jednak wbrew owym ostrzeżeniom i stereotypom na temat związków kazirodczych, nasz ród nie tylko miał się dobrze, ale wręcz słynął z długowieczności. Stu lat dożywało wielu z nas, a byli i tacy, którzy znacznie przekroczyli tę magiczną granicę. Od dziecka słyszałem legendy o naszych protoplastach, rozsianych po całym świecie, którzy urągali śmierci. Ich imiona i strzępy wspomnień o nich krążyły w naszej rodzinie, podawane z ust do ust.

O prawdziwości tych historii zdaje się zaświadczać moje własne życie…

Dorastałem więc pośród niezwykle licznej familii, zamieszkującej od setek lat ten sam otoczony morzem skrawek skalistej ziemi. Żyłem wśród ludzi o rodowodach splątanych ze sobą jak gałęzie naszego drzewa genealogicznego. Nie dosięgały nas tam wojenne zawieruchy, wzloty narodów ani ich upadki. Może z tej przyczyny nasz klan cechowało pewne zagubienie, zarówno w sprawach kraju, który nas niegdyś zagarnął, jak też polityki i życia społecznego. Cechował nas też prowincjonalizm, który z czasem zaczął mnie – człowieka obdarzonego wyobraźnią i ciekawego świata – coraz mocniej uwierać. Zacząłem tęsknić za Kontynentem, który w słoneczne dni jawił się jako cienka, szara linia na horyzoncie. Marzyłem o Europie, w której wszystko wydawało mi się być lepsze, ciekawsze niż to, co było tutaj. Ów zewnętrzny, tajemniczy i pociągający dla mnie świat wkraczał w nasz z rzadka, przy okazji sporadycznych wizyt przedstawicieli dwóch krańcowo różnych elit: ubogich przybyszów szukających pracy bądź kryjówki, lub bogatych notabli przybywających w celach politycznych i gospodarczych.

Wkrótce po osiągnięciu pełnoletniości opuściłem ten sielski, choć ograniczony i nudny kraj dzieciństwa. Udałem się do Edith, siostry mojej, posłanej kilka lat wcześniej do Paryża, wyrywając się nie tylko ku nowej, intrygującej rzeczywistości, ale też zbliżając się do rodzinnego sekretu, który wkrótce miałem poznać.

Przekleństwo nieśmiertelności

Подняться наверх