Читать книгу Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies - Страница 8
Rozdział 6
ОглавлениеO świcie na parkingu przed kamienicą, w której Marta Fliegel i Jakub Fitowski wciąż spali twardo po spędzonej na rozmowie nocy, zatrzymało się czarne audi A8. Samochód miał niemieckie tablice, przyciemniane szyby i młodego kierowcę w brązowej, skórzanej kurtce.
Szofer odczekał cierpliwie kwadrans. Potem wysiadł, zapalił papierosa i wykonał dwa telefony, kręcąc się przy samochodzie. W tym czasie odezwała się też komórka Marty, wyrywając ją ze snu i objęć Jakuba Fitowskiego. Pani hematolog uspokoiła się jednak natychmiast, gdy spostrzegła, że mężczyzna ma na sobie garnitur, a ona nadal okutana jest w podomkę. Jego ręka, bezwiednie i bez złych intencji, obejmowała ją w talii, zaś Jakub spał snem sprawiedliwego, z nosem w fałdach jej szlafroka.
– Zaspaliśmy! – zawołała, zerwała się z sofy i boso podbiegła do okna. – Tak, dziadku, auto czeka, a my już się zbieramy – powiedziała do telefonu po niemiecku.
Jeszcze przez chwilę gawędziła w języku, który Jakub nieźle rozumiał, choć nie uważał, że potrafi się nim swobodnie posługiwać, i nie lubił jego twardego brzmienia. Marta spacerowała po salonie, odruchowo zaciągając niesforne poły szlafroka, odsłaniające raz po raz a to jej uda, a to piersi.
Mężczyzna patrzył na nią zamglonym wzrokiem. Przez moment wydawało mu się, że to jego niemiecka kochanka, z którą spędził kilka upojnych nocy w Berlinie w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym albo piątym, ale szybko otrząsnął się z tego wrażenia, powracając myślami do Poznania i pechowego roku dwa tysiące trzynastego. Wstał z kanapy i również wyjrzał za okno. Niemiecka limuzyna nie uszła jego uwagi.
– Dziadek przysłał po nas wóz z szoferem – Marta potwierdziła tylko to, co widział, wyrastając za jego plecami. Otworzyła drzwi balkonowe, wychynęła na wąski taras i pomachała do mężczyzny w skórze.
– Fünf minuten! – krzyknęła nie swoim, zachrypniętym głosem, gdy napotkała jego wzrok, pokazując przy tym pięć palców. Jednak od razu przyszło jej na myśl, że nie powinna zwracać na siebie uwagi, więc tylko gestem dała mu do zrozumienia, że potrzebuje trochę czasu. – Idę się ubrać – rzuciła do Jakuba i zniknęła za drzwiami łazienki.
Dziesięć minut później siedzieli na skórzanej kanapie nowego modelu audi, mknącego ulicami miasta w stronę autostrady A2.
– Ciekawe, co tutaj dziadunio przechowuje? – zainteresowała się kobieta, otwierając barek sprytnie ukryty w podłokietniku. – Mamy tu malutką whisky, dwa kieliszki, buteleczkę rieslinga i szampana… – wyliczyła, lecz zaraz usprawiedliwiła się: – Szukam tylko wody. – I rzeczywiście, poczęstowała się szklanką wody z lodem znalezionym w mikroskopijnej lodóweczce. – Napije się pan… to znaczy, napijesz się czegoś?
– Skoro nie ma kawy, woda o tej porze dnia wystarczy.
Pędzili autostradą ku zachodniej granicy, nie rozmawiając wiele ani ze sobą, ani z kierowcą, który również nie palił się do nawiązania z nimi kontaktu. Nie wyglądał nawet zbyt sympatycznie. Ledwie spostrzegli jak minęli granicę i auto skierowało się na południe, jadąc dobrze znaną Marcie trasą w kierunku Monachium.
– Poprzedni szofer dziadka Wilhelma był dużo milszy – szepnęła do ucha Jakubowi. – I był Polakiem.
Przez długą chwilę jakby zamyślenia, gapiła się na nudny krajobraz za szybą.
– Od kiedy pracuje pan u dziadka? – spytała wreszcie.
– Od miesiąca – odparł kierowca, nie odrywając oczu od jezdni. Miał przylizaną fryzurę i mocno zarysowaną szczękę, która to nadawała jego twarzy niezbyt sympatyczny wygląd.
– A co się stało z poprzednim szoferem… Jak on miał na imię…?
– Nie znałem chłopaka.
– Ale co z nim?
– Niech pani zapyta dziadka.
– Coś ty taka podejrzliwa? – wtrącił się Fitowski.
– Samochód znam, ale szofer jakoś mi tu nie pasuje… Nie wiem, może to kobieca intuicja, a może po prostu jestem przewrażliwiona – szeptała, chociaż mówili po polsku, więc niemiecki kierowca prawdopodobnie i tak nic by nie zrozumiał. – Czy dziadek ostatnio używał tego starego, srebrnego mercedesa? O ile wiem, nie przepada za audi…
– Tak, woli mercedesa – odparł zdawkowo chłopak.
– Nie jest rozmowny, prawda? – rzekł Fitowski, obracając w dłoniach butelkę szampana i odczytując informacje z kontr etykiety.
– Nie jest – przyznała. – Na dodatek dziadek nie posiada żadnego mercedesa – dodała, zniżając głos. – Nie cierpi tych aut. Uważa, że są symbolem luksusu dla nowobogackich.
– Myślisz, że są aż tak głupi?
– Kto?… Ach, oni… Pośpiech gubi wszystkich – podsumowała. – Ciekawe jak zareaguje, gdy będę chciała zadzwonić do dziadka?
– Lepiej nie próbuj, jeśli nie chcesz, żeby nasza podróż tutaj się zakończyła… Kimkolwiek są ludzie, którzy zorganizowali nam tę wycieczkę, mnie na pewno potrzebują żywego. Ale ciebie nie koniecznie.
Te słowa zmroziły Martę. Zamilkła i sztywna, bez słowa wpatrywała się w drogę. Jechali spięci i przerażeni przez wiele kilometrów. Rozmowa nie kleiła się. Nawet krajobraz za szybą nie skłaniał do kontemplacji jego piękna. Fitowski znalazł niemiecki magazyn motoryzacyjny sprzed dwóch miesięcy, zaczął przerzucać strony, ale nie był w stanie zagłębić się w jego lekturze. Marta bawiła się swoim nowoczesnym smartfonem. Gdyby dziadek używał komórki, mogłaby wysłać mu sms-a, lecz starszy pan niechętnie korzystał z nowoczesnych urządzeń. Mogłaby też powiadomić choćby stryja Alberta. Ale czy ktokolwiek jest w stanie im pomóc…? W gruncie rzeczy obawiała się, że w ten sposób tylko pogorszy ich położenie, które wciąż było niejasne, więc panna Fliegel, choć porządnie wystraszona, postanowiła wstrzymać się na razie z jakimikolwiek „ratunkowymi” działaniami.
– Może skosztujmy szampana? – zaproponował Jakub, siląc się na pogodny ton. – Żeby nie trafił w ręce wroga… – dodał z ironią. Zdawał się nie przejmować zbytnio całą tą sytuacją, choć nie tryskał humorem.
Nabożnie rozlał trunek do kieliszków, jakby świętowali jakąś podniosłą chwilę, uniósł swój w geście toastu, lecz nie wypowiedział żadnych życzeń, tylko trącił krawędź kieliszka Marty. Wypili odrobinę.
Dzień był piękny, niebo bez jednej chmurki, a temperatura niemal letnia. Hematolog w milczeniu patrzyła za okno na wyprzedzane przez nich samochody i porośnięte świeżo skoszoną trawą pobocza, myśląc intensywnie, co teraz począć. Minęli znak z informacją, że za trzydzieści kilometrów będzie kolejna stacja benzynowa.
– Mógłby pan zatrzymać się na stacji? Muszę do toalety… I może napijemy się wreszcie kawy – poprosiła.
Kierowca nawet na nią nie zerknął. Zignorował ją zupełnie. Jakby jej tam nie było. Nie potrzeba im było słów, żeby zrozumieć, iż każde z nich wie to, czego jeszcze nikt nie wyartykułował. To auto było ich pułapką.
Z ogromną prędkością śmignęli obok stacji, co kobieta skwitowała jedynie otwarciem ust. Nie wydostało się z nich jednak żadne słowo. Chwilę trwała nieporuszona, wyprostowana na swoim siedzeniu, z wyrazem totalnego osłupienia na twarzy, jak gdyby nie spodziewała się tak ostentacyjnej i wrogiej zarazem reakcji szofera na swoją prośbę. Potem z jej płuc wydobyło się długie westchnienie, a gdy Jakub spojrzał w jej oczy, ujrzał w nich autentyczny strach. I dopiero wtedy zyskał stuprocentową pewność, że hematolog nie jest autorką tego planu. Przynajmniej nie tej jego części…
Na pierwszym zjeździe audi opuściło autostradę, żeby dalej pojechać szosą, wzdłuż której świeżą zielenią cieszyły oczy pszeniczne pola. Jednak ten widok nikomu w pędzącym samochodzie nie sprawił radości.
– Dokąd jedziemy? – spytała Marta, opróżniając kieliszek szampana, który Jakub zaraz ponownie jej napełnił.
Mężczyzna za kierownicą milczał jak kamień, skupiony i nieprzystępny.
Teren stał się pagórkowaty, a wzniesienia w dali przesłaniała szara mgiełka. Wspinali się na pochyłość, by za moment popędzić stromo w dół, a potem znów, bez wysiłku, podjechać pod kolejną stromiznę. Wkrótce droga zapadła się w cienisty jar. Kiedy wydostali się na odcinek słonecznej równiny, na rozdrożu ujrzeli granatową furgonetkę z otwartymi na oścież drzwiami i dwóch mężczyzn opartych o jej karoserię, z papierosami w dłoniach.
Szofer zwolnił, upewniając tym pasażerów limuzyny, że tutaj czeka ich przesiadka. Marta Fliegel najwyraźniej nie miała ochoty na opuszczenie samochodu swojego dziadka. Rzuciła się na chłopaka za kierownicą, drapiąc go po twarzy, targając za ubranie i włosy. Zdawało się, że za wszelką cenę usiłuje doprowadzić ich do nieuchronnej kraksy albo w ten niefortunny sposób nakłonić kierowcę do zatrzymania pojazdu. Jednak jej słowa temu przeczyły.
– Jedź dalej! – wrzeszczała zdyszanym głosem po niemiecku. – Jedź dalej!
Auto zatańczyło na jezdni. Szofer zdjął jedną rękę z kierownicy, wykonał półobrót tułowiem, odrywając na moment wzrok od drogi, i zdzielił kobietę łokciem w mostek. Silny cios pozbawił ją tchu i wepchnął z powrotem na miejsce na tylnej kanapie. Kierowca opanował pojazd i zaczął hamować, zamierzając zatrzymać audi przy stojącej na poboczu furgonetce, gdy tym razem napadł na niego Fitowski, uniemożliwiając mu ten manewr. Walcząc z mężczyzną za kierownicą, Jakub ugrzązł pomiędzy siedzeniami, jednak uzyskał tyle, że ze sporą prędkością minęli oczekujących ich mężczyzn i pędzili dalej, poruszając się zygzakiem po wąskiej szosie. Samochód jeszcze przyspieszył, gdy zaczął zjeżdżać z kolejnej pochyłości. Wjechali w malowniczy jar. Nad drogą piętrzyła się skarpa porośnięta trawą i rzadkimi świerkami. Wznosiła się wyżej i wyżej, aż w dali stawała się pagórkiem, a w końcu szczytem górującym nad okolicą.
Na asfalcie walały się odłamki skał.
Szoferowi udało się sięgnąć pod marynarkę i z kabury na piersi wydobyć pistolet. Dla zbuntowanych pasażerów szarpanina z nim mogła zaraz zakończyć się tragicznie. Jednak ich uwagę przykuł dziwny odgłos nad ich głowami, jakby grube krople deszczu zabębniły o dach samochodu. Po krótkiej pauzie stukot i towarzyszący mu chrobot nasiliły się. Pasażerowie odruchowo skulili się. Zorientowali się, że to ze skarpy stoczyło się kilka sporej wielkości głazów, a wraz z nimi grad drobniejszych kamieni, które przetoczyły się po ich samochodzie i usiały szosę odłamkami. Słyszeli jak skały z tępym odgłosem giętej blachy tłuką w karoserię. Kilka trafiło w bok ich wozu i maskę. Szofer stracił panowanie nad kierownicą. Wykonał jakiś paniczny skręt, pojazd stoczył się do płytkiego rowu, ale od razu wystrzelił z niego jak z procy. Ów zryw okazał się krótki, bo samochód z chrzęstem tłuczonego szkła i gniecionej blachy wyrżnął w granitowe zbocze jaru.
Silnik zgasł i nastała cisza. A potem drzwi od strony pasażera otworzyły się i z rozbitego audi wytoczył się Fitowski. Miał ranę na czole, z której krew ciekła mu wprost do prawego oka, utrudniając widzenie. Otarł je rękawem marynarki, rozcierając kleistą maź po policzku. Lekko zamroczony, nie mógł zrozumieć, jak znalazł się na fotelu obok kierowcy, skoro siedział razem z Martą. Zaczynał odczuwać ból w każdej części ciała, ale gdy wyprostował się i odetchnął chłodnym, górskim powietrzem, pewny był, że nie potrzebuje pomocy medycznej. Otworzył drzwi z tyłu auta. Kobieta leżała bez oznak życia, rozciągnięta na beżowej, skórzanej kanapie. Pod jej zwisającą z siedzenia stopę wtoczyła się butelka szampana, a resztka wina zebrała się w kałużę na dywaniku. Obok jej bladej, nieruchomej dłoni spoczywał kieliszek i wyglądało to tak, jakby Marta spała, upojona nadmiarem alkoholu. Nieporadnie wyciągnął ją z samochodu, najpierw wlokąc za stopy w brązowych butach na płaskim obcasie, a następnie obejmując wpół. Ocknęła się, gdy ułożył ją na trawie. Hematolog błyskawicznie doszła do siebie i wykazała się niezwykłą jak na swój stan przytomnością umysłu.
– Musimy uciekać! – rzuciła, zrywając się z darni.
Kucnęła, narzekając na zawrót głowy, ale niemal natychmiast znów wstała, wspierając się na ramieniu Fitowskiego. Pociągnęła go do miejsca, gdzie skarpa obniżała się i można było bez większego wysiłku wdrapać się na jej grzbiet, a potem zniknąć w porastającym stok lesie. Ledwie wygramolili się z jaru, przy wraku audi zatrzymała się granatowa furgonetka, którą minęli parę minut wcześniej.
Leżąc płasko na trawie, słyszeli trzaśnięcie drzwiami i podekscytowane głosy mężczyzn, choć nie mogli rozróżnić słów. Czuli oszołomienie, a ich oddechy jakby prześcigały się w chwytaniu powietrza. Odczołgali się kilka metrów dalej od krawędzi wzniesienia, wstali i pochyleni ruszyli w stronę pobliskiego lasu. Wreszcie skryły ich gałęzie. Przystanęli. Po raz pierwszy obejrzeli się za siebie. Nikt ich nie ścigał. Uspokojeni weszli w gęstwinę, zataczając się i potykając, smagani przez gałęzie młodych świerków, oblepiani wilgotną pajęczyną. Z młodnika wkroczyli do pięknego, starego lasu. Szli trzymając się za ręce, zgrzani ucieczką, nieświadomi, że ich płuca wypełnia rześkie górskie powietrze i kojący zapach igliwia. Teraz to Jakub ciągnął ją za sobą, aż do pochyłości, z której omal nie stoczyli się w parów, na dnie którego mruczał potok. Zatrzymali się, przywierając do pni wysokich sosen. Potem, ślizgając się i zjeżdżając ze stromizny zbocza, opuścili się do strumienia o lodowatej, szmaragdowej wodzie. Jakub przemył twarz, osuszył ją rękawem. Krew przestała sączyć się z rany, a ból mięśni i poobijanych kości powoli przygasał.
Obawiając się pogoni, ukryli się w płytkiej, ledwie mieszczącej ich dwoje jamie wyżłobionej siłami natury między korzeniami rozłożystego buka. Przywarli do siebie spoceni, z przyspieszonymi wciąż oddechami, które, zdawało się, łatwo zdradzą ich kryjówkę. Prócz swoich oddechów, szumu strumienia i śpiewu ptaków usłyszeli jeszcze dudniące echem głosy, a potem, gdzieś całkiem blisko, suchy trzask łamanych gałęzi. Za chwilę jednak głosy ucichły, jakby szukający ich ludzie w obliczu nieznanego im, gęstego lasu szybko zrezygnowali z pościgu i zawrócili.
– I co teraz? – spytała Marta, przysiadając na przewalonym ponad potokiem omszałym pniu sosny. Poprawiła włosy, obciągnęła spódnicę, zapięła guzik bluzki.
– Wracamy na szosę. Musimy dotrzeć do jakiejś miejscowości. Trzeba powiadomić twojego dziadka o tym, co się stało i gdzie jesteśmy.
Ślizgając się na wilgotnej ściółce, wdrapali się na szczyt parowu i ruszyli ku świerkowemu młodnikowi. Przebili się przez pas drzew na skraj zagajnika, a stamtąd już widać było asfalt drogi połyskującej w oddali, gdy wychodziła z wąwozu na równinę. Z krawędzi urwiska ujrzeli rozbite audi. Nadal tkwiło z maską w skarpie. Ślady na poboczu wskazywały, że furgonetka ostro zawróciła.
– Musimy stąd zniknąć, nim zjawi się policja – powiedziała Marta, kiedy znaleźli się na asfalcie. – Ale najpierw chciałabym odzyskać moje rzeczy. Mógłbyś po nie pójść? W torebce mam komórkę. Brak mi odwagi, żeby wrócić do samochodu… I zabierz walizkę z bagażnika.
Mężczyzna poszedł do wraku, a ona została na poboczu, czyszcząc ubłocone buty o trawę. Jej torebkę znalazł pod siedzeniem kierowcy, który z rozrzuconymi ramionami leżał połową ciała na kierownicy. Jego zakrwawiona głowa spoczywała na naznaczonej pajęczyną pęknięć szybie. Nie był przypięty pasami… Jakub pomyślał, że zapewne uwolnił się z nich, gdy sięgał pod połę kurtki po pistolet. Właśnie, gdzie jest pistolet…? Rozejrzał się po kabinie, lecz broni nie było. Kumple szofera widocznie zadbali o usunięcie wszelkich śladów, które mogłyby doprowadzić do nich policję. Zostawili tylko martwego szofera. Prawdopodobnie nie stanowił ogniwa łączącego porwanie z tymi, którzy je zlecili… Fitowski spróbował otworzyć bagażnik, ale zamek kufra stawiał opór. Szarpnął za klapę raz i drugi, aż wreszcie odskoczyła. Sięgnął po czerwoną walizkę, wyciągnął z niej uchwyt i z jednostajnym terkotem plastikowych kółek powlókł ją za sobą asfaltem, omijając walające się wszędzie odłamki szarej skały.
Pospiesznie ruszyli poboczem w stronę przeciwną do tej, w którą pojechała furgonetka, a gdy po kilku minutach usłyszeli syrenę, zeszli z szosy, oddalili się od niej i powędrowali polną drogą ku pagórkom porośniętym młodą winoroślą. Zmęczeni, usiedli na kamiennym murku otaczającym winnicę. Z daleka dostrzegli na łuku szosy przejeżdżający ambulans, za którym pędził policyjny radiowóz. Marta sięgnęła do torebki.
– Kurczę, nie ma komórki! – wykrzyknęła zaskoczona.
– Pewnie wypadła w czasie wypadku.
– Nie zauważyłeś jej w samochodzie?
– Nie.
– No to mamy problem…
– Przedzwonisz skądś, gdy dotrzemy do miejscowości – podpowiedział. – Nie jesteśmy przecież na bezludziu.
Jakby na potwierdzenie jego słów, na polnej drodze pojawił się skuter, dziwnie hałaśliwy w ciszy tej okolicy pagórków, na które pięły się szeregi winorośli. Było późne popołudnie. Długi cień człowieka i maszyny poprzedzał ich nieustannie. Za skuterkiem unosiła się różowa smużka pyłu, a na wietrze powiewała błękitna wstążka wpleciona w wystające spod kasku włosy.
Jakub poderwał się z kamiennego ogrodzenia i zaszedł drogę jadącej kobiecie, stając w rozkroku nad koleinami. Zahamowała gwałtownie, tuż przed jego stopami. Spostrzegł lęk w jej oczach. Z rozbitą głową i śladami krwi na ubraniu nie budził zaufania.
– Mieliśmy wypadek – wyjaśnił szybko. – Jak daleko stąd do najbliższej miejscowości?
Kobieta uniosła szybkę swojego kosmicznego hełmu. Miała nie więcej niż dwadzieścia lat.
– Może wezwać pomoc? – spytała przejęta.
– Nie trzeba – włączyła się Marta. Zrobiła dwa kroki ku nim. – Musimy tylko dostać się do jakiegoś miasteczka.
– To trzeba zawrócić na szosę i pójść około trzech kilometrów w prawo.
– A w przeciwnym kierunku?
Dziewczyna miała duże, błękitne oczy i konsternację wypisaną na twarzy.
– W drugą stronę…? -zastanowiła się. – Najbliżej będzie Nuesdorf. Około dwudziestu kilometrów… Chcecie tam iść?
– Nie. Neusdorf raczej odpada. To za daleko.
– Mogę wam w czymś jeszcze pomóc?
Jakub pokręcił przecząco głową.
– Może jesteście głodni? Akurat wiozę kanapki ludziom pracującym w polu… – wskazała głową wiklinowy koszyk przytroczony do bagażnika jej skutera.
– Napiłabym się czegoś – powiedziała Marta.
– Proszę – dziewczyna podała jej plastikową butelkę wody, a potem wygrzebała z koszyka dwie duże razowe bułki, z których obficie wystawały plastry szynki i liść sałaty.
– Dziękuję. Teraz na pewno sobie poradzimy – uśmiechnęła się do nastolatki, a ta opuściła przyciemnioną szybkę, za którą skryła swoje chłodne, błękitne oczy, odpaliła skuter, gwałtownie ruszyła i skręciła w dróżkę pośród pól. Przez chwilę obserwowali jej hałaśliwy motorek i smużkę kurzu na drodze. Ponownie usiedli na ciepłym od majowego słońca ogrodzeniu z piaskowca, odwinęli z folii kanapki i jedli je w milczeniu, popijając wodą z podawanej sobie z ręki do ręki butelki.
– Jesteś żonaty? – spytała nagle Marta.
– Nie. Ale miałem kiedyś żonę… Nie jedną.
– Którą najlepiej wspominasz?
– Nie chcę, żeby zabrzmiało to sentymentalnie, ale wielkie uczucie zdarza się raz na sto lat. Wiem to z doświadczenia.
– Czyli wśród tych kilku, była jakaś jedna jedyna?…
– Wszystkie „swoje panie” wspominam dobrze. Może najmilej tę, w której się po raz pierwszy zakochałem. Ale jeśli miałbym wskazać kobietę mojego życia, to chyba była nią Anna. Chociaż nigdy nie została moją żoną…
– Opowiedz więc o niej – zachęciła, mrużąc oczy w ostrym, wiosennym słońcu.
– Poznałem ją w czasie mojej pierwszej wizyty w Warszawie. Był to rok 1926 albo 27, nie pamiętam dokładnie. Zdaje się, że zajechałem tam jak zwykle, w interesach, prosto z Berlina, gdzie szukałem nowych rynków zbytu dla szkockich tweedów, którymi wtedy handlowałem. Była pogodna jesień, choć chłodna, jak to na Wschodzie…
– A więc to była Polka? – przerwała mu.
– Tak. Mam słabość do Słowianek – uśmiechnął się, a w jego ciemnych oczach pojawiły się iskierki. – Jak mówiłem, nie była moją żoną, choć właśnie tak o niej czasem myślę. Była raczej towarzyszką, przyjaciółką, kimś, przy kim czułem się dobrze, z kim mógłbym przeżyć choćby i dwieście lat… Nie znałem jeszcze waszego języka, ale sporo ludzi, zwłaszcza inteligencji, tak jak Anna doskonale mówiło po francusku. Anna nie była bardzo młodą osobą. Liczyła sobie ze dwadzieścia pięć wiosen i miała za sobą nieudany związek z jakimś oficerem. Choć samotnej kobiecie nie było wtedy lekko, niechętnie myślała o kolejnym zamążpójściu. Może dlatego przez kilka lat nasze relacje były wyłącznie przyjacielskie…
– Jak się poznaliście? – wtrąciła znowu Marta.
– Na wyścigach konnych, na Polu Mokotowskim. Kibicowaliśmy temu samemu gniademu ogierowi, stojąc ramię w ramię, i przez lornetki obserwując galopujące wierzchowce.
– Wygraliście?
– Niestety, nie. Ale po wyścigach zaprosiłem ją na kawę, ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę, i przypadliśmy sobie do gustu. Była umiarkowaną emancypantką. Kobietą nowoczesną i odważną, lecz w gruncie rzeczy potrzebowała silnego, męskiego ramienia. Nazywałem ją żartobliwie „moją sufrażystką”… Ta pierwsza moja wizyta w stolicy Polski trwała jakieś dwa tygodnie. Anna przez ten czas była mi przewodniczką i towarzyszką. Nie miała męża ani dzieci, więc poświęcała mi cały swój wolny czas. Przez nią i dzięki niej często wracałem do Warszawy. Do wybuchu wojny zatrzymywałem się tam kilkakrotnie, raz na krócej, innym razem na dłużej. Z czasem nasza przyjaźń przerodziła się w miłość. Trochę dziwną, bo choć obydwoje byliśmy pewni, co czujemy do siebie nawzajem, to żadne z nas nie miało odwagi pierwsze tego wypowiedzieć. Może baliśmy się, że te słowa zniszczą naszą tak wspaniałą przyjaźń albo nie potrafiliśmy pokonać tego iluzorycznego progu, który dzieli jedno z tych uczuć od drugiego…? Kiedy byłem w Londynie lub Paryżu, pisywaliśmy do siebie długie listy. Nigdy nie brakowało nam tematów do korespondencji ni rozmów. Ja uczyłem się polskiego, ona szlifowała francuski. Nie miałem wtedy nikogo i jakoś niezręcznie nawet było mi myśleć, że mógłbym mieć inną kobietę. Po raz ostatni wyjechałem z Warszawy dwa lata przed wybuchem wojny. Wojenne nastroje czuć już wtedy było w całej Europie. Mówiłem nieźle po polsku i coraz częściej rozmawialiśmy w tym języku. Chciałem nawet z nią zamieszkać. Nie sądziłem, że Hitler posunie się w swoich planach tak daleko, więc poważnie rozważałem dłuższy pobyt nad Wisłą. Jednak sprawy rodzinne wezwały mnie do Francji. W 1937 zmarł mój ojciec i choć pewnych uczynków nie mogłem mu wybaczyć, nie mogłem nie uszanować jego śmierci. Innym powodem było, że i matki, i swojego rodzeństwa nie widziałem od bardzo dawna, bo moje ścieżki jakoś nie zawiodły mnie wcześniej na rodzinną wyspę. Pojechałem tam wreszcie po latach i dobrze zrobiłem, gdyż była to ostatnia chwila, żeby zobaczyć matkę żywą. Zmarła kilka lat po ojcu… Pamiętam, że zaproponowałem Annie, żeby udała się w tę podróż ze mną, lecz nie zdecydowała się pojechać. Wojna zastała mnie w Paryżu i tam przeżyłem ją w miarę spokojnie. Czasy były trudne, zwłaszcza dla handlu luksusowymi dobrami, a wysokogatunkowe tkaniny garniturowe najlepszych brytyjskich producentów, w które zaopatrywałem wtedy sklepy bławatne i zakłady krawieckie do takich bez wątpienia należały. Mój interes podupadł i w końcu musiałem zrezygnować z dalszej działalności. Wojna skończyła się wreszcie, zaś ja zostałem bez zajęcia… Ale to już nieco inna historia – zakończył Jakub. Zsunął się z murka i otrzepał spodnie.
Ale Marta nabrała ochoty na dalszą część jego wspomnień.
– Mów dalej – zachęciła go. – To ciekawe… Czym się wtedy zająłeś?
– Dzięki mojej pracy „komiwojażera” – mężczyzna uśmiechnął się przy tym słowie i zaplótł ręce na piersiach – zwiedziłem kawał Europy. Znałem języki, więc przyszło mi do głowy, że mógłbym poszukać pracy jako tłumacz albo dziennikarz, najlepiej korespondent zagraniczny. A że miałem wtedy komunistyczne poglądy, swoje kroki skierowałem do redakcji L’Humanitè. O dziwo, dostałem etat. I zgodnie z moimi planami, zostałem reporterem. Później mianowano mnie korespondentem zagranicznym i posłano do Polski. Ten awans, bo tak to traktowałem, zawdzięczałem znajomości waszego kraju i języka polskiego. Jednak myślę, że stało się to głównie za sprawą niejakiego Robineau. Może pamiętasz go z historii?… – Marta pokręciła przecząco głową. – Andre Robineau był pracownikiem konsulatu Francji w Szczecinie, aresztowanym przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego za szpiegostwo – wyjaśnił krótko. – Na początku 1950 roku L’Humanitè posłała Catherine Varlin i mnie do Polski, byśmy napisali o tym głośnym procesie. W zasadzie to ona miała zająć się tą sprawą. Mnie przydzielono rolę tłumacza i przewodnika po kraju, który trochę znałem. Catherine była wtedy bardzo młoda, miała dwadzieścia pięć, sześć lat, ale była już uznaną dziennikarką i czułem się wyróżniony, że przyszło mi z nią pracować. Poza tym cieszyłem się, że znowu odwiedzę Warszawę. Do Polski przylecieliśmy na początku lutego. Na Okęciu przywitał nas bardzo mroźny poranek i równie srogie spojrzenia mundurowych. Francuzi nie byli wtedy mile widziani w waszym kraju i niewiele zmieniał fakt, że byliśmy przedstawicielami komunistycznego pisma. Ledwie zakwaterowaliśmy się w hotelu, a ja, zamiast zająć się swoją pracą, zacząłem jak szaleniec szukać Anny. W końcu, wściekła na mnie Varlin sama pojechała na proces do Szczecina, a ja zostałem w stolicy. W ten sposób po raz kolejny zatrzymałem się w Warszawie, nawet nie podejrzewając, że mój pobyt przeciągnie się… nie na tygodnie, a lata. Annę odnalazłem w zapyziałym mieszkaniu na Saskiej Kępie. Miałem wtedy już ponad dziewięćdziesiąt lat i nadal ten swój niemal młodzieńczy wygląd, a ona bodajże czterdzieści siedem. Zapukałem do drzwi, wiedząc już, że mieszka sama, z dwunastoletnią córką. Jej mąż, za którego wyszła w 1938 zginął w czasie wojny, a ona, w tym samym jeszcze roku, urodziła córkę. Wiodło jej się kiepsko. Ledwie wiązała koniec z końcem, a co gorsza chorowała na suchoty. Zobaczyłem ją, nad wiek starą, chudą, w nędznej sukience i równie nędznym, niedogrzanym pokoju. Przed wojną zajmowali z mężem cały dom. Teraz władze przydzieliły jej sublokatorów, którzy zamieszkali na parterze. Anna siedziała przy nocnej lampie, zawinięta w kraciasty pled. Popijała herbatę z blaszanego kubka. Na stoliku leżała otwarta książka, a dziewczynka – było jej Justynka – rysowała coś ołówkiem w pomiętym brulionie. Tę scenę mam przed oczami żywą, jak wtedy… Anna zmieniła się nie do poznania. Jej szara, koścista twarz, podkrążone oczy i wąskie wargi nie był obrazem kobiety, jaki nosiłem w sercu. Wojna odmieniła wszystko. Ten kraj, to miasto i moją przedwojenną miłość. Na piętro zaprowadził mnie jej lokator, jakiś cwaniakowaty partyjny aktywista, mieszkający tam z żoną przy nadziei. Podziękowałem mu przed drzwiami, odczekałem, aż zejdzie na dół i po długiej chwili wahania zapukałem. Poznałem jej głos, bo tylko jego brzmienie nie uległo zmianie. Wszedłem, a ona z wrażenia upuściła kubek z herbatą. Spojrzała na mnie, jakby ujrzała ducha. Ja również zamarłem, ale to dlatego, że ona rzeczywiście wyglądała jak duch.
– Anno, co się z tobą stało?! – wyrwało mi się, nim podbiegłem do niej, by podnieść kubek i objąć ją.
– Jakub, Jakub… – powtarzała tylko moje imię, szlochając mi w ramię. – Nie patrz na mnie – poprosiła, gdy odsunąłem ją od siebie, żeby spojrzeć w jej tak piękne niegdyś, szare oczy. – Ty się w ogóle nie zmieniłeś. Czas obszedł się z tobą tak łagodnie. Wyglądasz zupełnie jak wtedy… Ile to już lat minęło…?
Zaproponowała mi herbatę, i zakłopotana krzątała się po kuchni, a wszystko leciało jej z rąk.
Kiedy się żegnaliśmy, dotknęła mojej twarzy chłodnymi, kościstymi palcami, przeczesała moje gęste włosy.
– Jak to możliwe…? Przecież ty musisz mieć z siedemdziesiąt lat – westchnęła.
– Tak. Skończone – przyznałem, choć w rzeczywistości wiosną zamierzałem świętować dziewięćdziesiąte drugie urodziny.
Miałem zamiar pocałować ją na pożegnanie. Stojąc przed jej drzwiami planowałem powiedzieć jej o moim uczuciu, które przetrwało wojnę, ale teraz, gdy stałem z nią twarzą w twarz, poczułem… odrazę. Nie mogłem zwalczyć tego uczucia. Anna wyglądała bardzo źle. Widać było, że jest poważnie chora. Na potwierdzenie tego, ledwie zamknąłem za sobą drzwi, zaczęła krztusić się okropnym, spazmatycznym kaszlem, który odprowadzał mnie, gdy wolno schodziłem po skrzypiących stopniach. Ciężarna kobieta z dołu obserwowała przez uchylone drzwi jak zmierzam do wyjścia. Kiwała się w fotelu na biegunach z robótką rozłożoną na zaokrąglonym brzuchu, ze szpikulcami drutów w dłoniach.
Idąc chodnikiem, kuląc się w mroźnym, lutowym wietrze ze wzruszeniem wspominałem czasy, kiedy spotykałem się z Anną, w tamtej, innej Warszawie. Patrzyłem na to wyniszczone wojną miasto, tak samo chore i cierpiące jak moja dawna miłość. I wtedy zdecydowałem się, że wszelkimi sposobami pomogę Annie. Bo jestem jej to winien, bo do tego skłaniają mnie uczucia, które do niej żywiłem. Przez dalszą drogę do hotelu już obmyślałem, jak zająć się jej leczeniem, zaopiekować córką. Choć tyle mogłem zrobić dla kobiety, która przez wiele lat zajmowała moje myśli… i serce. I w ten sposób na parę długich lat zakotwiczyłem w stolicy. A nie był to łatwy okres. Chyba nie tylko dla mnie, ale dla nikogo w tym kraju. Na szczęście ani czasu, ani pieniędzy mi nie brakowało. Nim Anna odeszła, zapewniałem jej i jej córce najlepsze warunki, jakie można było zapewnić w tym zdewastowanym przez wojnę, rządzonym przez komunistów kraju. Po śmierci Anny postanowiłem zadbać o przyszłość Justynki i coś sensownego zrobić ze swoją. Wkrótce poznałem kobietę, która chciała byśmy się pobrali, adoptowali małą i stworzyli prawdziwą rodzinę. Wzięliśmy więc ślub, a ja dostałem obywatelstwo. W tym czasie Jacques de Fitte przemienił się w Jakuba Fitowskiego. Zamieszkaliśmy we trójkę w nowo wybudowanej kamienicy na Mariensztacie. Wtedy to było coś!…
– Skąd miałeś pieniądze? Przecież nie pracowałeś.
– Udzielałem korepetycji z francuskiego, a po ślubie zatrudniłem się jako nauczyciel w gimnazjum… Ale masz rację. To były żadne pieniądze. Cóż, pochodzę z zamożnej rodziny. Odziedziczyłem sporo dóbr, które sprzedałem i zainwestowałem. Dobrze wiodło mi się też, gdy zajmowałem się handlem tweedami. Muszę ci wyznać, że w gruncie rzeczy, cokolwiek robiłem czy robię dla pieniędzy, nie stanowi źródła mojego utrzymania. Wciąż jestem rentierem, odcinającym kupony od spadku po rodzicach. I przyznam, że trochę próżniak ze mnie – Jakub uśmiechnął się, ale zaraz jego twarz spoważniała. Westchnął i wrócił do opowieści: – Moje lewicowe ideały nadgryzione zostały przez nowy ogląd owej polskiej, komunistycznej rzeczywistości, ale mimo to wstąpiłem do partii. Legitymowałem się podrobionymi dokumentami, więc wolałem nie narażać się władzom i trzymać z tymi, którzy mają w tym kraju coś do powiedzenia. Mogło mi się to przydać. W sumie wiedliśmy spokojne życie. W 1960 urodził nam się Ludwik… Ale to jeszcze inna historia… – zakończył, i napił się wody. – Zbierajmy się – zaproponował – bo noc zastanie nas w drodze.
– Powinieneś to opisać – powiedziała Marta. – Całe swoje życie. Byłaby to ciekawa książka. Autobiografia najstarszego człowieka na świecie.
– Nie wiem, czybym potrafił.
– Spróbuj. U dziadka będziesz miał dużo czasu i spokój, więc mógłbyś się za to zabrać. Każę przygotować ci laptopa albo pióro i zeszyt, co wolisz…
– Wystarczy zeszyt… I tak nie wiem, czy będę w stanie się za to wziąć. Moje życie to ogrom czasu, półtora wieku historii. Wprawdzie tylko jednego człowieka, ale jednak… I czy w ogóle warto je spisywać? Kogo to może zainteresować?
– Mnie interesuje. Zrób to dla mnie… – poprosiła. – Chwileczkę! Zanim wyjdziemy na szosę, chciałabym się przebrać – dodała nagle i nie na temat, jakby sprawa autobiografii de Fitte’a przestała ją już zajmować. – Popatrz, jak ja wyglądam!
Rzeczywiście, jej szara spódnica była wymięta, utytłana trawą i ziemią.
– Ty też prezentujesz się nie najlepiej – zauważyła, omiatając mężczyznę taksującym spojrzeniem. – Zwłaszcza te plamy krwi na marynarce… Zdejmij ją lepiej, bo wezmą cię za mordercę – poradziła.
Odeszła kilka kroków, przez wyłom w kamiennym murku przeszła za ogrodzenie winnicy i stanęła wśród młodych krzewów, które okazały się zbyt niskie, żeby ją osłonić. Zaczęła się rozbierać, korzystając z murka jak z półki na ubranie. Jakub rzucił okiem na jej jasne ramiona i plecy. Nie nosiła halki. Współczesne kobiety nie używały tej części garderoby, czego miał świadomość od dobrych kilkudziesięciu lat, a jednak ten fakt – gdy miał okazję spojrzeć na rozbierającą się niewiastę – zawsze go zaskakiwał.
– Będziesz jeszcze piła?
– Nie. Wrzuć butelkę do walizki.
Późne popołudnie napawało go dziwnym spokojem po tym szaleńczym uprowadzeniu, kraksie i ucieczce. Pod wysokim niebem i słońcem skrytym już za postrzępioną ścianą gór było zbyt spokojnie jak na napiętą sytuację, w której znajdował się od niedawna. Miał wrażenie, że wybrali się na wycieczkę, niemal przeczuwał, co nastąpi za chwilę. Może było to dejavu? A może przeżył to już naprawdę? Te równe szeregi młodej winorośli, porozpinanej na stalowych linkach na łagodnym stoku, wiosenny wieczór, piękna kobieta u jego boku i pasmo Alp w oddali. Tak, to mogło się już kiedyś zdarzyć…
– Możemy ruszać – oznajmiła panna Fliegel, zamykając swoją walizę. Pociągnęła ją za sobą po gruntowej drodze.
– Pozwól, że ci pomogę – zaoferował się Jakub. Zdjął marynarkę, złożył, pozostawił na kamiennym murku przy winnicy, a potem wziął od niej rączkę i powlókł torbę w kurzu, aż do asfaltu. Ruszyli w milczeniu poboczem, a z każdym krokiem towarzyszył im furkot hałaśliwych kółek jej bagażu.
Droga chwilami stromo wspinała się pod górę, opadała i wznosiła się ponownie, więc szybko rozbolały ich nienawykłe do wysiłku nogi mieszczuchów. Zeszli z szosy, by usiąść na trawie, na jednym ze wzniesień, z którego dostrzegli cel swej wędrówki. Szosą byłby to może spory kawałek, ale halą, na której już wypasano owce było niedaleko. Wioska rozciągała się w dolinie. Ujrzeli ją w mdłym świetle kończącego się dnia. Kilkanaście schludnych budynków wśród zieleni, przycupniętych wzdłuż szosy wijącej się zygzakiem jak wąż.
Wyciągnęli wodę z walizki i opróżnili butelkę, patrząc na gromadkę pasących się u ich stóp owiec. Nieopodal stała drewniana chata, postawiona tyłem do wsi, jakby jej właściciel gardził jej mieszkańcami. Owiec pilnował starzec w kapeluszu, podpierający się kosturem. Stał nieruchomo, wpatrzony w swoje stado, a przy jego nodze leżał kudłaty owczarek. Szarzało i wszystko zdawało się odrobinę nierzeczywiste. Zrobiło się też chłodno, więc Marta włożyła na bluzkę wełniany żakiet.
Pasterz poruszył się i pokuśtykał do chaty. Pies uniósł się, odprowadził wzrokiem swego pana, lecz pozostał na miejscu. Staruszek wszedł bocznymi drzwiami, których nie widzieli, mając przed sobą frontową ścianę budynku z jednym, przesłoniętym firanką okienkiem. Wewnątrz zabłysło światło, a za moment drzwiami po przeciwnej stronie domku wyszedł młodzieniec w takim samym kapeluszu, z identyczną laską i, wymachując nią, zaczął energicznie zaganiać stadko do zagrody. Pies pomagał mu w tym głośnym poszczekiwaniem.
– Cudowne odmłodzenie!– zażartował de Fitte.
– Jak w twoim przypadku… Tylko że ty nie potrzebowałeś magicznego domku… Chodźmy zapytać o nocleg.
Zapukali do drzwi chaty, lecz nikt im nie odpowiedział. Drzwi nie były zamknięte, więc weszli do środka. Nikogo tam nie zastali, jakby starzec rzeczywiście przemienił się w młodzieńca i wyszedł.
Zeszli do wsi. Akurat zapłonęły uliczne latarnie, a z ciemniejącego nieboskłonu wyłoniło się kilka bladych gwiazd. Równiutkim chodnikiem wzdłuż krętej drogi wędrowali między domami. Minął ich traktor, oszczekał pies biegający za wysokim murem, z jakiegoś otwartego okna płynęła muzyka. Na ogrodzeniu przed piętrowym budynkiem ujrzeli tabliczkę informującą, że mają tutaj pokoje do wynajęcia. Dom był solidny, w bawarskim stylu. W oknach płonęły światła, na podwórzu stały trzy samochody. W głębi, w pobielanej stajni, rżały konie.
Marta wcisnęła przycisk dzwonka i rozmówiła się z zadbaną, niemłodą kobietą w bryczesach i butach do konnej jazdy, która im otworzyła. Gospodyni musiała dopiero co wrócić z przejażdżki. Towarzyszył jej jeszcze zapach koni, a na jej butach osiadł kurz polnej drogi.
Okazało się, że wolny był jedynie pokój na poddaszu. Ostatni, i ze wspólnym łóżkiem.
– Nic innego państwo tutaj nie znajdą. To mała wieś. Drugi pensjonat jest w głębi miejscowości, ale wiem, że nie mają już wolnych miejsc – zapewniła kobieta. – Zresztą, jeśli chcecie, sprawdźcie sami…
Odwróciła się do nich plecami i gotowa była zamknąć im drzwi przed nosem, więc Marta błyskawicznie podjęła decyzję.
W czasie, gdy Jakub taszczył jej walizę na piętro, hematolog z aparatu w holu zadzwoniła do dziadka. Po kilku minutach zjawiła się w ich pokoju.
– Syn pani Schuster odwiezie nas rano do miasteczka, a dziadek odbierze osobiście z Monachium. Przedzwonię jeszcze do niego, gdy będziemy wsiadać do pociągu – powiedziała lekko podekscytowana.
– Czy wie, co stało się z jego szoferem i autem?
– Nie. I bardzo się zdenerwował tą wiadomością. Miał zaraz zawiadomić policję.
– Lepiej, żeby o nas nie wspominał.
– To oczywiste. Dyskrecja to jego drugie imię… – szepnęła Marta, okraszając swe słowa zmęczonym uśmiechem. – Mogę pierwsza do łazienki? Jestem skonana.
Pokoik wyposażony był standardowo: łóżko z szafkami po obu stronach, stolik, dwa fotele, szafa, regał. Z okna widok na podwórze.
– Jeśli wolno mi wybierać, to śpię po lewej – powiedział de Fitte z poważną miną. Odczekał, aż na twarzy Marty pojawi się cień zaskoczenia, a potem uśmiechnął się i dodał: – Żartowałem. Prześpię się w fotelu.
– Wiem, że jesteś dżentelmenem, i że również jesteś zmęczony po tej naszej pechowej podróży. Nie wątpię, że zachowasz się jak na dżentelmena przystało, więc zgadzam się spędzić tę noc z tobą w jednym łóżku.
– Nie będzie cię to krępowało? – upewnił się.
– Może odrobinę… Ale przecież w zasadzie pierwszą noc we wspólnym łóżku mamy już za sobą. Dziś rano pochrapywałeś na mojej piersi…
– O, przepraszam! Ja nie chrapię.
– Ale spałeś jak niemowlę.
Wykąpał się również i położył obok Marty. Zajęli dwa krańce łóżka, zgasili lampki nocne i leżeli długo bez ruchu. Przez okno wpadał żółtawy blask ulicznych latarni. Przez noc przetoczył się turkot, jakby odgłos przejeżdżającego blisko pociągu.
– Musimy ci kupić ubranie. Zostałeś bez niczego – pierwsza odezwała się Marta i atmosfera stała się mniej napięta. Słyszała jak poruszył się, założył ręce za głowę.
– Nie potrzebuję wiele. Miałem prawie wszystko: mnóstwo ubrań i przedmiotów, których nawet nie potrzebowałem. Niczego mi nie brakowało. Często myślę sobie, że przeżyłem już wszystko, byłem wszędzie, a to co mi się jeszcze przydarza, jest tylko cieniem tego, co minęło. W gruncie rzeczy człowiekowi nie jest potrzeba wiele do szczęścia. Czasem to nadmiar rzeczy i spraw przytłacza nas i unieszczęśliwia.
– Mogę się przytulić? – poprosiła niespodzianie. – Zimno mi.
W pokoju rzeczywiście zrobiło się chłodno. Majowa noc pod cienką kołdrą, w domu, w którym zaprzestano już grzania, mogła dać się we znaki.
Nie czekając na jego zgodę, przysunęła się, przywarła do jego boku i położyła głowę na jego piersi. Po długiej chwili wysunął rękę spod głowy, i jakby w geście przyzwolenia, ułożył na jej talii. Miło mu było poczuć jej ciepłą obecność, ale nie towarzyszyło temu podniecenie. W ułożeniu ich ciał, bliskości, a nie intymności było coś ojcowskiego. Pomyślał, że jest od niego młodsza ze sto dwadzieścia lat.
– Dobrze ci? – spytał, i pogładził ją po włosach.
Mruknęła tylko coś pod nosem, a chwilę później jej równomierny oddech zapewnił go, że zasnęła.
Zbudził się w środku erotycznego, sennego marzenia, jakiego nie zaznał od wielu lat. Tak wyrazistego, że cały czuł się usztywniony, napięty, aż do bólu. Uniósł powieki, lecz ta wizja wcale nie ustąpiła. Przeciwnie, stała się jeszcze bardziej sugestywna.
Za oknem świeciło już słońce, a z nim działo się coś dziwnego.
Otrzeźwienie przyszło nagle.
– Co robisz, kobieto?! – zawołał. Odrzucił kołdrę, pod którą ujrzał nagą Martę, zajmującą się jego przyrodzeniem.
– Nie podoba ci się? – spytała, poprawiając włosy.
– Cóż za pytanie?!– Chwycił ją mocno w talii i posadził na sobie.
Z podwórza dobiegało rżenie koni. W pokoju na poddaszu Marta anglezowała ze znawstwem, pojękując cichutko, lecz podniecająco. Choć jej mieszkanie nie wskazywało, żeby utrzymywała częste kontakty z mężczyznami, nie była zimną panią doktor, za jaką Jakub pochopnie ją uznał.
– Myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy – zwierzył się jej, gdy minęło ich krótkie, miłosne uniesienie.
– A ja nie myślałam, że będziesz aż takim dżentelmenem… – zachichotała, a w tym jej śmiechu nie było już nic z powagi pani hematolog, jedynie dziewczęca radość podszyta kpiną. – Jak na stulatka jesteś jeszcze zupełnie do rzeczy…
Jakub wstał pierwszy, a ona, leżąc na boku, obserwowała jak się ubiera w swój nowy, lecz już przybrudzony i wymięty strój. W ruchach de Fitte’a było coś dystyngowanego. Był przystojnym mężczyzną, ale nie sam wygląd okazał się tym, co mogło w nim pociągać kobiety. Marta zdała sobie z tego sprawę, patrząc na mężczyznę w blasku majowego słońca, jak zapina mankiety koszuli, poprawia włosy przed lustrem w łazience, przechadza się po pokoiku, posyłając jej dwuznaczne spojrzenia. De Fitte miał w sobie coś szlachetnego; łagodność i spokój, okraszone jakąś staroświecką szarmanckością.
Przy śniadaniu składającym się głównie z wędliny i serów, podanych do pysznego, świeżutkiego chleba, mówili niewiele. Wymieniali uwagi z właścicielką pensjonatu na temat atrakcyjności miejsca, jedzenia i dalszej podróży.
– Słyszała pani ten odgłos nocą? – de Fitte zadał pytanie pani Schuster. – Jakby skład towarowy przetoczył się tuż za oknem.
– Ach, to. Toczące się kamienie. Wiosną schodzą z gór z lawinami, obsuwają się na pastwiska i drogi.
– Toczące się kamienie…– powtórzył Jakub w zadumie. – Potrafią zabić albo ocalić życie.
Nikt nie zareagował na jego dziwaczną uwagę. Tylko Marta wiedziała, co miał na myśli.
Wreszcie podziękowali za gościnę, uregulowali rachunek za nocleg, a syn właścicielki pensjonatu terenowym bmw podwiózł ich do miasteczka i zostawił przed skromną stacyjką. Do odjazdu pociągu pozostało niespełna pół godziny, więc kupili bilety, usiedli na metalowej ławce na peronie i przyglądali się garstce podróżnych.
– Dla nieśmiertelnych czas nie ma wartości – zauważył de Fitte, wpatrując się w zegar na ścianie stacji. – Moglibyśmy nim handlować, gdyby dało się go odsprzedać. A wtedy bylibyśmy krezusami.
– Gdybyś mógł podarować komuś trochę swego czasu, komu byś go dał?
Jakub zamyślił się, i nim odrzekł, duża wskazówka starego, kolejowego zegara zdążyła przeskoczyć o jedną kreskę.
– Pewnie dałbym go Annie. Może Evelyn…? A może którejś z moich kochanek, które poumierały, nim wygasła nasza miłość i nasze pożądanie, nim zdążyliśmy się sobą znudzić. Dodałbym im z przyjemnością choć po kilka lat życia, ale nie chciałbym wybierać jednej z nich. Nie chciałbym być Bogiem, decydować o życiu, śmierci i najważniejszych dla człowieka sprawach. Więc nie każ mi tego robić. Nawet hipotetycznie – wykręcił się zgrabnie.
Rozmowę przerwał im łoskot nadjeżdżającego pociągu, który wtoczył się na peron, lśniący i nowoczesny, pięć minut przed porą odjazdu, poprzedzony charkotliwą zapowiedzią, z której Jakub nie zrozumiał ani słowa.
Zajęli miejsca i zaraz skład poniósł ich w jasność zbliżającego się południa, w utrzymującą się wciąż mglistość górskich szczytów i wąwozów, w wilgotną zieleń lasów i pól Bawarii.
W wagonie nie było tłoku. Ludzie czytali gazety, drzemali; młodsi medytowali ze zwisającymi im z uszu kabelkami miniaturowych słuchawek lub wzrokiem utkwionym w ekranikach tabletów i smartfonów.
Jakub chwycił Martę za rękę i skrył ją w swoich dłoniach.
– Nie chcę patrzeć jak odchodzisz…
– Dlaczego sądzisz, że cię zostawię?
– Nie chcę więcej patrzeć jak odchodzą ci, których kocham – kontynuował, patrząc na ich ręce. – Wolę już nie kochać wcale. Za każdym razem, gdy odchodzi ktoś bliski, a ja zostaję sam, pytam siebie: Jak długo jeszcze? Ile osób odejdzie, nim ja podzielę ich śmiertelność? I czasem obawiam się, że to nigdy nie nastąpi.
– Męczy cię to?
– Jak długo chciałabyś żyć? – spytał, zamiast odpowiedzieć.
– Ze sto lat. Albo i dłużej – uśmiechnęła się na tę myśl.
– Nikt nigdy nie ma dosyć czasu i pieniędzy. To są dwie rzeczy, na które człowiek jest najbardziej łasy. Jest jeszcze trzecia…
– …władza – podpowiedziała Marta.
– Tak. Życie, pieniądze i władza. Tego chce prawie każdy. W nieograniczonej ilości.
– Ale ty jesteś inny? – podsunęła.
– Ja naprawdę mógłbym mieć to wszystko. Gardzę śmiercią i ona mną gardzi. Za nic mam pieniądze, lecz zawsze je posiadałem. A władza…? Jest na wyciągnięcie ręki. Tylko że ja nigdy jej nie pragnąłem.
Turkot pociągu skoczył o oktawę wyżej, gdy wjechali w tunel przeszywający na wskroś jakieś lesiste wzniesienie. Za moment wypadli na słoneczną równinę. W oddali majaczyło miasto.