Читать книгу Opowieść Podręcznej - Маргарет Этвуд - Страница 10
Оглавление4
Idę żwirowaną ścieżką, która dzieli trawnik równo jak przedziałek. W nocy padało; trawa po obu stronach jest mokra, w powietrzu wilgoć. Tu i ówdzie widać dżdżownice – dowód żyzności ziemi – zaskoczone przez słońce, na pół martwe; elastyczne i różowe jak usta.
Otwieram furtkę ze sztachet i mijając frontowy trawnik, idę dalej, do bramy głównej. Na podjeździe jeden z przydzielonych nam Strażników myje samochód. To znaczy, że Komendant jest w domu, w swojej części mieszkania, w głębi za jadalnią, gdzie spędza większość czasu.
Samochód jest luksusowy, tornado, lepszy od rydwanu, znacznie lepszy od przysadzistego, praktycznego behemota. Jest oczywiście czarny – kolor prestiżowy lub pogrzebowy – długi i smukły. Szofer z wielką miłością pucuje go irchą. To się przynajmniej nie zmieniło: pełen miłości stosunek mężczyzn do dobrych samochodów.
Ma na sobie mundur strażnika, ale czapkę włożoną na bakier, zawadiacko, i rękawy podwinięte do łokci – widać smagłe ręce, porośnięte ciemnymi włoskami. W kąciku jego ust tkwi papieros – najwidoczniej i on ma co wymienić na czarnym rynku.
Wiem, jak ten mężczyzna ma na imię: Nick. Wiem, bo słyszałam, jak rozmawiały o nim Rita z Corą, kiedyś znów słyszałam, jak mówił do niego Komendant: „Wóz mi nie będzie potrzebny, Nick”.
Nick mieszka tu na miejscu, nad garażem. Ma niski status: nie przydzielono mu kobiety, ani jednej. Nie kwalifikuje się, ma jakiś defekt, może zresztą brak mu znajomości. Ale zachowuje się tak, jakby o tym nie wiedział albo jakby było mu wszystko jedno. Jest zbyt naturalny, za mało służalczy. Może to głupota z mojej strony, ale ja wcale tak nie myślę. Coś mi tu śmierdzi, jak to się mówi: czuję pismo nosem. Mimo woli zaczynam się zastanawiać, jak on może pachnieć. Pachnieć – nie śmierdzieć. Może na przykład pachnieć jak wyprawiona skóra, zmoczona, w słońcu, przesiąknięta dymem. Wzdycham, wciągając powietrze.
Spogląda na mnie i widzi, że na niego patrzę. Ma twarz francuską, pociągłą, kapryśną, same płaszczyzny i kąty, z bruzdami wokół ust, powstałymi od uśmiechu. Po raz ostatni zaciąga się papierosem, rzuca go na ziemię, przydeptuje. Zaczyna pogwizdywać, a następnie mruga do mnie porozumiewawczo.
Spuszczam głowę i odwracam się tak, żeby białe skrzydła zasłoniły mi twarz; idę dalej. Zaryzykował, ale po co? A gdybym tak na niego doniosła?
Może po prostu chciał mi okazać życzliwość? Może zauważył wyraz mojej twarzy i źle go zrozumiał? A mnie po prostu chodziło o papierosa.
Może to była próba – żeby zobaczyć, jak się zachowam.
Może jest Okiem.
Otwieram bramę frontową i zamykam ją za sobą, patrząc w dół, byle nie za siebie. Chodnik jest z czerwonej cegły. Oto krajobraz, na którym się skupiam: pole prostokątów, lekko pofałdowane tam, gdzie przez całe dziesięciolecia działania zimowych mrozów pozapadała się ziemia. Cegły są stare, a jednak świeże i czyste. Chodniki są znacznie lepiej utrzymane niż dawniej.
Dochodzę do rogu i czekam. Zawsze czekanie było dla mnie trudne. „Czekać, stać, to przecie też służba”[*] – mawiała Ciotka Lidia. Wbiła nam to do głowy. Mówiła także: nie wszystkie to wytrzymacie. Niektóre upadną na twardą ziemię albo w ciernie. Niektóre z was są słabo zakorzenione. – Miała na policzku pieprzyk, który poruszał się w górę i w dół, kiedy mówiła. – Pomyślcie o sobie jako o nasionach. – W tym miejscu jej głos nabierał miękkich, konfidencjonalnych tonów, jakby była nauczycielką tańca, która mówi dzieciom: „A teraz podnosimy ręce do góry i udajemy, że jesteśmy drzewami”.
Stoję na rogu, udając, że jestem drzewem. Ceglanym chodnikiem zbliża się do mnie postać – czerwona, z białymi skrzydłami przy twarzy, postać podobna do mnie, nijaka kobieta ubrana na czerwono, z koszykiem. Podchodzi bliżej, wpatrujemy się w siebie nawzajem, posyłając spojrzenia białymi tunelami płótna otaczającego nasze głowy. Tak, to ta.
– Niech będzie błogosławiony owoc – wypowiada formułę przyjętego wśród nas pozdrowienia.
– Niech Bóg otworzy – brzmi właściwa odpowiedź. Odwracamy się i razem idziemy wzdłuż dużych domów, w stronę centrum miasta. Wolno nam tam chodzić tylko parami. Jakoby dla naszego bezpieczeństwa, chociaż to absurd, i tak jesteśmy dobrze strzeżone. A prawda jest taka, że ona ma szpiegować mnie, a ja ją. Jeśli któraś z nas wymknie się z sieci z powodu czegoś, co się zdarzyło podczas jednego z naszych codziennych spacerów, odpowiada za nią tamta druga.
Ta kobieta jest moją partnerką od dwóch tygodni. Nie mam pojęcia, co się stało z poprzednią. Po prostu pewnego dnia się nie zjawiła, a na jej miejsce przyszła ta. O takie rzeczy na wszelki wypadek nie pytamy, lepiej nie wiedzieć. A zresztą i tak nikt by nam nie powiedział.
Nowa dziewczyna jest trochę pulchniejsza ode mnie. Ma piwne oczy. Nazywa się Glena, i to jest wszystko, co o niej wiem. Idzie ponuro, ze wstydliwie spuszczoną głową, z dłońmi w czerwonych rękawiczkach splecionymi przed sobą, stawiając drobne kroczki jak tresowana świnka chodząca na zadnich nogach. Podczas naszych spacerów jeszcze nigdy nie powiedziała nic takiego, co by nie było ściśle ortodoksyjne – ja też nie. Może jest naprawdę wierząca, Podręczna nie tylko z nazwy. Nie będę ryzykować.
– Podobno wojna idzie dobrze – mówi.
– Dzięki Bogu – odpowiadam.
– Mamy dobrą pogodę.
– Napawa mnie to radością.
– Od wczoraj pokonali kolejnych rebeliantów.
– Dzięki Bogu – odpowiadam. Nie pytam jej, skąd wie. – A co to byli za jedni?
– Baptyści. Mieli swój bastion w Blue Hills. Wykurzyli ich stamtąd.
– Dzięki Bogu.
Czasami marzę o tym, żeby się po prostu zamknęła i pozwoliła mi iść w spokoju. Ale jestem zachłanna na wiadomości, jakiekolwiek, nawet fałszywe, bo i one muszą coś znaczyć.
Doszłyśmy do pierwszej zapory, która przypomina zapory ustawiane na drogach podczas jakichś prac remontowych czy robót kanalizacyjnych: drewniane krzyżaki, pomalowane w żółto-czarne paski. I czerwony sześciokąt: Stop. Koło wejścia są latarnie, teraz niezapalone, bo jeszcze za wcześnie. Nad nami, wiem o tym dobrze, umocowano na słupach telefonicznych reflektory – na wszelki wypadek, a po obu stronach drogi, w budkach, są mężczyźni z karabinami maszynowymi. Ani reflektorów, ani tych budek nie widzę z powodu skrzydeł przy twarzy; po prostu wiem, że tam są.
Za zaporą, przy wąskim przejściu, czeka na nas dwóch mężczyzn w zielonych mundurach strażników wiary z emblematami na ramionach i beretach: dwa skrzyżowane miecze nad białym trójkątem. Strażnicy nie są właściwymi żołnierzami. Używa się ich do rutynowych czynności policyjnych i różnych posług, jak na przykład kopanie ogródka Żony Komendanta. Są to przeważnie ci głupsi, starsi czy niepełnosprawni albo bardzo młodzi, nie licząc naturalnie występujących incognito Oczu.
Ci dwaj są bardzo młodzi: jeden ma jeszcze puch pod nosem, drugi trądzik młodzieńczy. Ich młodość jest wzruszająca, ale wiem, że nie należy się dać temu zwieść. Ci młodzi są często niebezpieczni – najbardziej fanatyczni, najbardziej skorzy do strzelania. Jeszcze nie wiedzą, co to istnienie w czasie. Trzeba z nimi ostrożnie.
W ubiegłym tygodniu zastrzelili kobietę, mniej więcej właśnie tutaj. Była Martą. Szukała w sukni przepustki, a oni myśleli, że sięga po bombę. Wzięli ją za mężczyznę w przebraniu. Zdarzały się takie wypadki.
Rita i Cora znały tę kobietę. Słyszałam, jak rozmawiały o tym w kuchni.
– No cóż, zrobili, co do nich należało – powiedziała Cora. – Pilnują naszego bezpieczeństwa.
– Nic bezpieczniejszego od trupa – rzekła ze złością Rita. – Pilnowała swojego nosa. Nie mieli powodu strzelać.
– To był wypadek – powiedziała Cora.
– Wypadki się nie zdarzają. Wszystko jest zamierzone. – Słyszałam, jak łomocze garnkami w zlewie.
– Tak czy siak, ktoś się dobrze zastanowi, zanim wysadzi ten dom w powietrze – rzuciła Cora.
– Ale mimo wszystko – rzekła Rita – ona ciężko pracowała. I taka okropna śmierć.
– Mogę sobie wyobrazić gorszą. Przynajmniej była szybka.
– To prawda. Ale ja bym na przykład wolała mieć trochę czasu – orzekła Rita – na pozałatwianie swoich spraw.
Dwaj młodzi strażnicy salutują nam, unosząc do beretu trzy palce. Tyle się nam należy. Mają nam okazywać szacunek z uwagi na charakter naszej służby.
Wyjmujemy przepustki z zamykanych na suwaki kieszeni, wszytych w szerokie rękawy. Sprawdzono je i ostemplowano. Jeden z mężczyzn idzie do prawej budki, żeby podać do komputera nasze numery.
Oddając mi przepustkę, strażnik z jasnym wąsikiem pochyla głowę tak, żeby zajrzeć mi w twarz. Unoszę głowę nieznacznie, żeby mu to ułatwić: widzi moje oczy, ja widzę jego – rumieni się. Ma twarz długą i ponurą, jest w niej coś z owcy, ale oczy, duże, wypukłe, przypominają oczy psa – nie owczarka, lecz spaniela. Cera jasna i aż niezdrowo delikatna kojarzy mi się ze świeżą skórką pod strupem. Mimo to mam ochotę położyć na niej dłoń, na tej wystawionej do mnie twarzy. On pierwszy odwraca oczy.
To w końcu jakieś wydarzenie, niewielkie naruszenie przepisów, tak małe, że aż niemożliwe do wykrycia, ale są to moje osobiste drobne przyjemności – zachowuję je dla siebie, jak w dzieciństwie cukierki, które oszczędzałam, chowając w głębi szuflady. Takie chwile to okazje, drobne szczelinki.
A gdybym tak przyszła nocą i on był na służbie sam – chociaż w ich przypadku jest to nie do pomyślenia – i gdybym go wpuściła dalej za osłonę moich skrzydeł? Albo gdybym tak zrzuciła z siebie tę czerwoną suknię i ukazała się mu – im – w niepewnym świetle latarń? Muszą im czasem przychodzić do głowy takie myśli, kiedy tak sterczą godzinami przy tej zaporze, przez którą przepuszczają tylko Komendantów Wiernych w ich długich, czarnych, mruczących limuzynach, ich niebieskie Żony, na biało zawoalowane córki, pilnie uczęszczające na uroczystości Wybawienia czy Modliwile, przysadziste zielone Marty, chodzące pieszo czerwone Podręczne, a od czasu do czasu jakiś porodomobil czy czarną furgonetkę z białym uskrzydlonym okiem na boku. Szyby w takiej furgonetce są przydymione, a siedzący z przodu mężczyźni noszą ciemne okulary: podwójne zaciemnienie.
No i te furgonetki są naturalnie cichsze od innych samochodów. Kiedy przejeżdżają, odwracamy oczy. Jeżeli ze środka dochodzą jakieś odgłosy, staramy się ich nie słyszeć. Nikt nie ma nerwów ze stali.
Kiedy taka czarna furgonetka dojeżdża do punktu kontroli, strażnicy tylko machają rękami i wóz przejeżdża bez zatrzymywania się. Żaden strażnik, obojętne, co sobie pomyśli, nie odważy się zajrzeć do środka, przeszukać takiego wozu czy zakwestionować jego praw. Jeżeli w ogóle myśli, bo tak na oko trudno to stwierdzić.
Ale najprawdopodobniej ludziom tym nawet nie przychodzi na myśl ubranie porzucone na trawniku. Jeśli wyobrażają sobie pocałunek, to kojarzy im się on z natychmiastowym blaskiem reflektorów i strzałami karabinowymi. Dlatego myślą głównie o robieniu tego, co do nich należy, i o awansie na Aniołów, o pozwoleniu na zawarcie małżeństwa, a następnie, jeśli zyskają odpowiednią pozycję i dożyją, o tym, że doczekają się przydziału własnej Podręcznej.
Ten z wąsikiem otwiera małą furtkę dla pieszych i, zszedłszy nam z drogi, staje daleko od nas, żebyśmy mogły przejść. Kiedy odchodzimy, wiem, że nas obserwują ci dwaj mężczyźni, którym jeszcze nie wolno dotknąć kobiety. Dotykają nas wzrokiem, dlatego kręcę nieznacznie biodrami, zamiatając moją szeroką czerwoną spódnicą. Przypomina to granie na nosie zza płotu czy drażnienie psa kością, wstydzę się więc tego sama przed sobą, bo przecież oni niczemu nie zawinili, są jeszcze za młodzi.
Szybko jednak uświadamiam sobie, że mimo wszystko wcale mi nie wstyd.
Poczucie władzy sprawia mi przyjemność; władzy kości nad psem, biernej, ale przecież władzy. Mam nadzieję, że im staje na nasz widok i że muszą się potem ukradkiem onanizować o te malowane barierki. A później, w nocy, cierpią, leżąc na swoich pryczach. Nic mają teraz żadnego ujścia dla swoich żądz poza samymi sobą – a to jest świętokradztwo. Nie ma już żadnych pism, filmów, żadnych środków zastępczych; tylko ja i mój cień oddalający się od dwóch mężczyzn ustawionych sztywno na baczność przy tej zaporze i obserwujących nasze znikające sylwetki.
[*] John Milton, Sonet On His Blindness. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).