Читать книгу Opowieść Podręcznej - Маргарет Этвуд - Страница 9
Оглавление3
Wychodzę kuchennymi drzwiami do ogrodu, który jest duży i zadbany: pośrodku trawnik, wierzba, długie bazie, po bokach rabaty z kwiatami – przekwitające już narcyzy i tulipany, które właśnie otwierają kielichy, zalewając wszystko dokoła powodzią barw. Tulipany są czerwone, ciemnopurpurowe bliżej łodygi, jakby je w tym miejscu ucięto i właśnie się goiły.
Ten ogród to domena Żony Komendanta. Widuję ją często przez moje okno z nietłukącą szybą, jak klęczy na poduszce, z jasnoniebieską woalką narzuconą na duży ogrodowy kapelusz, a obok niej stoi koszyk z sekatorem i kawałkami sznurka do podwiązywania roślin. Cięższe kopanie załatwia przydzielony Komendantowi strażnik; Żona Komendanta dyryguje nim, wskazując laską. Wiele Żon ma takie ogrody, przynajmniej jest o co dbać, czym rządzić, czym się zająć.
I ja kiedyś miałam ogród. Pamiętam jeszcze zapach świeżo skopanej ziemi, obłe kształty cebulek w ręku, pełność, suchy szelest nasion w palcach. W ten sposób czas by szybciej mijał. Bywa, że Żonie Komendanta wynoszą fotel i po prostu tak sobie siedzi w swoim ogrodzie. Z daleka przedstawia sobą obraz spokoju.
Teraz jej nie ma i zaczynam się zastanawiać, gdzie może być: nie lubię natykać się na nią niespodziewanie. Może szyje w salonie, trzymając lewą nogę wspartą na stołku z powodu artretyzmu. Albo robi na drutach szaliki dla Aniołów z pierwszej linii frontu. Nie wydaje mi się, żeby Aniołom rzeczywiście takie szaliki były potrzebne; w każdym razie te, które robi Żona Komendanta, są zbyt wypracowane. Wzór składający się z krzyży i gwiazd, stosowany przez wiele Żon, to dla niej łatwizna. Na końcach jej szalików znajdują się rzędy orłów, jodeł czy też maszerują sztywne, człekokształtne postacie: chłopiec – dziewczynka, chłopiec – dziewczynka, chłopiec – dziewczynka. To nie są szaliki dla dorosłych mężczyzn, tylko dla dzieci.
Czasami myślę, że te szaliki w ogóle nie trafiają do Aniołów, że poprute i zwinięte w kłębki, przetwarzane są na coś nowego. Może chodzi o to, żeby Żony miały jakieś zajęcie, żeby czuły się potrzebne. Mimo wszystko jednak zazdroszczę Żonie Komendanta jej robótek na drutach: dobrze jest mieć przed sobą jakiś drobny, łatwo osiągalny cel.
A czego ona mnie zazdrości?
Nie odzywa się do mnie, chyba że musi. Jestem dla niej jak wyrzut, zło konieczne.
Po raz pierwszy stanęłyśmy twarzą w twarz pięć tygodni temu, kiedy przybyłam do tej placówki. Strażnik z poprzedniego miejsca eskortował mnie do drzwi frontowych. W ciągu tych pierwszych dni wolno nam używać drzwi frontowych, potem każe się nam korzystać z kuchennych. Bo jeszcze nie wszystko jest jasne, jeszcze za wcześnie na oceny, jeszcze nikt nie wie, jaki będzie nasz status – czy zasługujemy na frontowe, czy tylko kuchenne.
Ciotka Lidia powiedziała, że godna jestem frontowych. Wasza pozycja jest honorowa, stwierdziła.
Strażnik zadzwonił do drzwi, ale zanimby ktoś zdążył usłyszeć i podejść, nawet szybko, otworzyły się do wewnątrz. Musiała czekać za drzwiami. Spodziewałam się jakiejś Marty, ale to była ona – w swojej długiej bladoniebieskiej sukni – nie do pomylenia z nikim innym.
– Aha, to ty jesteś ta nowa – powiedziała. Nie odsunęła się na bok, żeby mnie przepuścić; stała w drzwiach, blokując przejście. Chciała mi dać odczuć, że bez jej przyzwolenia nie wejdę do domu. Obecnie stało się to sprawą prestiżową.
– Tak – odparłam.
– Zostaw to na werandzie – powiedziała do strażnika, który niósł moją torbę. Torba była z czerwonego winylu, nieduża. Miałam jeszcze drugą, z zimowym płaszczem i grubszymi sukienkami, ale miała nadejść później.
Strażnik postawił moją torbę i zasalutował. A potem usłyszałam za sobą jego kroki, kiedy oddalał się chodniczkiem, i szczęk bramy. Poczułam się tak, jakby ktoś zabrał otaczające mnie opiekuńcze ramię. Próg nowego domu to miejsce samotne.
Odczekała, aż samochód zapali i odjedzie. Nie patrzyłam na jej twarz; patrzyłam na tę część jej postaci, którą mogłam widzieć ze spuszczoną głową: na błękitną talię, już nie smukłą, na lewą dłoń wspartą o gałkę laski z kości słoniowej, na wielkie brylanty zdobiące palec serdeczny, kiedyś zapewne szczupły, a i dziś jeszcze dobrze utrzymany i choć sękaty, zakończony starannie opiłowanym w łagodny łuk paznokciem. Ten paznokieć przy tym palcu był jak ironiczny uśmiech, jakby z niej szydził.
– Możesz wejść – powiedziała. Odwróciła się do mnie tyłem i pokuśtykała korytarzem. – I zamknij za sobą drzwi.
Wniosłam do środka czerwoną torbę, zapewne zgodnie z jej życzeniem, i zamknęłam drzwi. Nie odezwałam się do niej słowem. Ciotka Lidia uprzedziła mnie, że lepiej się nie odzywać, chyba że pytają wprost. – Spróbuj się wczuć w ich sytuację – pouczała ze splecionymi rękami i z tym swoim nerwowym uśmieszkiem. – To nie jest dla nich łatwe.
– Tutaj – odezwała się Żona Komendanta. Kiedy weszłam do salonu, siedziała już w swoim Fotelu, z lewą nogą wspartą na stołku, wyścielonym poduszką z wyhaftowanym koszem róż. Obok na podłodze leżała przepięta drutami robótka.
Stałam przed nią z założonymi rękami.
– No więc – powiedziała. Wsadziła sobie do ust papierosa i zapaliła. Jej wargi wykrzywione grymasem wydawały się wąskie, porysowane cienkimi pionowymi kreskami, jak na reklamach szminek. Zapalniczka miała kolor kości słoniowej. Papierosy muszą pochodzić z czarnego rynku, pomyślałam, i napełniło mnie to nadzieją. Nawet teraz, kiedy pieniędzy właściwie już nie ma, nadal istnieje czarny rynek. Czarny rynek jest zawsze, bo zawsze jest coś, co można wymieniać. A zatem Żona Komendanta może być osobą, która obchodzi przepisy. Ale co ja mam do zaoferowania na wymianę?
Spojrzałam pożądliwie na papierosa. Dla mnie papierosy są, podobnie jak alkohol i kawa, zakazane.
– No, więc ze starym jak-mu-tam nie wyszło – powiedziała.
– Nie, proszę pani – odparłam.
Parsknęła, co miało przypominać śmiech, a następnie zakasłała.
– Miał pecha – rzekła. – To będzie twój drugi, tak?
– Trzeci, proszę pani.
– Dla ciebie to też nie jest takie dobre. – Znów parsknęła ni to śmiechem, ni to kaszlem. – Możesz usiąść. Ale to nie znaczy, że zawsze. Po prostu tym razem możesz.
Usiadłam na brzegu jednego z krzeseł o twardym oparciu. Nie chciałam się rozglądać po pokoju, nie chciałam, żeby pomyślała, że nie okazuję jej dostatecznej uwagi, toteż marmurowy kominek na prawo, znajdujące się nad nim lustro i bukiety kwiatów były dla mnie tylko zarysami rejestrowanymi kątem oka. Później miałam aż nadto czasu, żeby sobie to wszystko dobrze obejrzeć.
Teraz jej twarz była na jednym poziomie z moją. Wydawało mi się, że ją poznaję; a przynajmniej wykrywam w niej coś znajomego. Spod woalki wystawała odrobina włosów – w dalszym ciągu blond. Wtedy pomyślałam sobie, że pewnie je tleni, że farba do włosów to kolejny artykuł zdobywany przez nią na czarnym rynku; teraz wiem, że jest naturalną blondynką. Brwi miała wyskubane w cienkie łuki, co nadawało jej twarzy wyraz nieustannego zdziwienia albo oburzenia, albo zaskoczenia, jak u przestraszonego dziecka, ale pod tymi brwiami jej powieki wydawały się zmęczone. Powieki, nie same oczy, które uderzały wrogim błękitem letniego nieba w pełnym blasku słońca, błękitem, który cię z miejsca eliminuje. Nos musiała mieć kiedyś zgrabny, ale teraz wydawał się za mały do jej twarzy, twarzy nie tyle tłustej, ile dużej. Z kącików ust wiodły w dół dwie bruzdy, między którymi broda wyglądała jak zaciśnięta pięść.
– Chciałabym cię widywać jak najmniej – powiedziała. – Sądzę, że to samo czujesz w stosunku do mnie.
Nic odpowiedziałam: potwierdzenie byłoby niegrzeczne, zaprzeczenie mogłoby oznaczać, że się stawiam.
– Wiem, że nie jesteś głupia – podjęła. Zaciągnęła się i wypuściła dym. – Widziałam twoje papiery. Dla mnie jest to po prostu zwykła transakcja. Ale pamiętaj: gdybym miała z tobą kłopoty, nie pozostanę ci dłużna. Zrozumiano?
– Tak, proszę pani.
– Nie mów do mnie „proszę pani” – zwróciła mi uwagę poirytowanym tonem. – Nie jesteś Martą.
Nie zapytałam jej, jak mam się do niej zwracać, ponieważ najwyraźniej miała nadzieję, że taka okazja się nie powtórzy. Byłam zawiedziona. Wyobrażałam sobie wtedy, że będę w niej miała starszą siostrę, opiekuńczego ducha, który mnie będzie rozumiał i chronił. W moim poprzednim miejscu Żona większość czasu spędzała w sypialni; Marty mówiły, że pije. Chciałam, żeby ta okazała się inna. Chciałam móc sobie wyobrażać, że w innym czasie i miejscu nawet bym ją lubiła. Ale już teraz było dla mnie jasne, że ani ja bym jej nic lubiła, ani ona mnie.
Zgasiła papierosa, na pół tylko wypalonego, w fantazyjnej popielniczce na stoliku z lampą. Zrobiła to w sposób zdecydowany: jedno przyciśnięcie i rozduszenie, zamiast serii delikatnych przyciśnięć stosowanych przez inne Żony.
– A co do mojego męża – podjęła – to jest tym, kim jest. Moim mężem. Chciałabym, żeby to było całkowicie jasne. Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Koniec, kropka.
– Tak jest, proszę pani – odparłam, zapominając się. Są takie lalki dla dziewczynek, które mówią za pociągnięciem sznureczka z tyłu; pomyślałam sobie, że mój głos tak właśnie musi brzmieć – jak monotonny głos lalki. Prawdopodobnie miała ochotę dać mi w twarz. Mają do tego prawo, jest precedens w Piśmie. Pod warunkiem że samą ręką.
– To jedna z tych rzeczy, o które walczyłyśmy – powiedziała Żona Komendanta, i nagle zdałam sobie sprawę, że na mnie nie patrzy, że patrzy na swoje kapiące od brylantów ręce, i w tym momencie uświadomiłam sobie, gdzie ją widziałam.
Po raz pierwszy widziałam ją w telewizji, kiedy miałam osiem czy dziewięć lat. To było wtedy, kiedy matka odsypiała zaległości w niedzielne poranki. Wstawałam wcześnie, szłam do jej pokoju i zmieniając kanały, szukałam filmów rysunkowych. Czasem, jak nie mogłam nic znaleźć, oglądałam Godzinę z Ewangelią, gdzie opowiadano historie biblijne dla dzieci i śpiewano pieśni. Jedną z kobiet nazywano Sereną Joy. Była pierwszym sopranem. Popielata blondynka, drobna, z zadartym noskiem i ogromnymi błękitnymi oczami, które, śpiewając, wznosiła do góry. Potrafiła jednocześnie uśmiechać się i płakać – jedna czy dwie łzy spływały jej z wdziękiem jak na zamówienie, kiedy bez wysiłku brała najwyższe tony. Dopiero potem zajęła się innymi sprawami.
Siedząca przede mną kobieta to Serena Joy. Albo była nią kiedyś. A więc jest gorzej, niż myślałam.