Читать книгу Opowieść Podręcznej - Маргарет Этвуд - Страница 11

Оглавление

5

Idę ulicą – podwojona. Chociaż nie jesteśmy już na terenie należącym do Komendanta, i tu widzimy duże domy. Przed jednym z nich strażnik strzyże trawnik. Trawniki są dobrze utrzymane, domy eleganckie, w dobrym stanie – przypominają piękne zdjęcia z ilustrowanych magazynów poświęconych domom, ogrodom i dekoracji wnętrz. Uderza ten sam brak ludzi, ta sama martwota. Ulica jest prawie jak muzeum, przywodzi na myśl makietę miasta ukazującą, jak mieszkano w dawnych czasach. I tak jak na tych ilustracjach, w tych muzeach i makietach, brak dzieci.

Jesteśmy w samym sercu Gileadu – tu wojnę widzi się tylko w telewizji. Gdzie są granice – tego nie wiemy, zmieniają się one w zależności od wyników ataków i kontrataków; w każdym razie to jest centrum, gdzie nie ma żadnego ruchu. Republika Gileadu, powiedziała Ciotka Lidia, nie ma granic. Gilead jest w was.

Kiedyś żyli tu lekarze, prawnicy, profesorowie uniwersytetu. Prawników już nie ma, uniwersytet jest zamknięty.

Czasem chodziłam po tych ulicach z Łukaszem. Lubiliśmy sobie głośno marzyć, że kupimy kiedyś jeden z tych domów, stary i duży, i że go sobie urządzimy. Będziemy mieli ogród z huśtawkami dla dzieci. Bo chcieliśmy mieć dzieci. Choć wiedzieliśmy, że na pewno nie będzie nas na to stać; po prostu traktowaliśmy to jak zabawę, lubiliśmy sobie pogadać. Taka wolność wydaje się teraz niemal nieważka.

Skręcamy za róg, w główną ulicę, gdzie ruch jest już większy. Jeżdżą samochody, przeważnie czarne, niektóre szare albo brązowe. Są też kobiety z koszykami, jedne ubrane na czerwono, inne w ciemną zieleń Mart, jeszcze inne w pasiaste czerwono-niebiesko-zielone sukienki, tanie, kuse, przynależne kobietom biedniejszych mężczyzn. Gospożony, jak się je nazywa. Wśród nich nie ma podziału funkcji. Muszą robić wszystko – jeśli mogą. Czasem trafi się kobieta w czerni – wdowa. Dawniej było ich więcej, ale wygląda na to, że liczba wdów maleje.

Żon Komendantów nie widuje się na ulicach – jeżdżą samochodami.

Chodniki są tu z betonu. Jak dziecko unikam stąpnięcia na szczelinę. Na tych chodnikach przypominają mi się moje nogi z czasu poprzedniego, i to, co na nich nosiłam. Czasem były to buty do biegania, z miękkimi wyściółkami, dziurkami dla przewiewu i gwiazdkami z materiału odblaskowego, który odbijał światło w ciemności. Chociaż nigdy nie biegałam w nocy, a i w dzień tylko poboczami uczęszczanych dróg.

Kobiety nie były wtedy chronione.

Pamiętam obowiązujące w tamtych czasach reguły, wprawdzie niepisane, ale reguły, które każda kobieta znała na pamięć: nigdy nie otwieraj drzwi obcemu, nawet jeśli twierdzi, że to policja. Niech ci wsunie pod drzwiami dowód tożsamości. Nigdy nie zatrzymuj się na drodze, żeby udzielić pomocy kierowcy, który jakoby jest w kłopocie. Patrzeć przed siebie i iść dalej. Jeśli ktoś zagwiżdże, nie odwracaj się. Nigdy nie chodź do pralni sama, wieczorem.

Przypomniały mi się te automaty pralnicze. Co ja tam wtedy zanosiłam: szorty, dżinsy, dresy. Co ja do nich wkładałam: własne ubranie, własne mydło, własne przez siebie zarobione pieniądze. Na co mogłam sobie wtedy pozwolić.

Teraz chodzimy tą samą ulicą, czerwonymi parami, żaden mężczyzna nie wykrzykuje za nami świństw, nie zaczepia nas, nie dotyka. Nikt nie gwiżdże.

Jest więcej niż jeden rodzaj wolności, powiedziała Ciotka Lidia. Wolność czegoś i wolność od czegoś. W czasach anarchii panowała wolność czegoś. Teraz zostałyście obdarzone wolnością od czegoś. Chciałabym, żebyście to doceniały.

Przed nami na prawo znajduje się sklep, w którym zamawiamy sukienki. Niektórzy nazywają je habitami. Dobre określenie. Na froncie sklepu widnieje wielka drewniana lilia w kolorze złocistym, bo też i sklep nazywa się „Polne Lilie”. Pod drewnianym kwiatem widać jeszcze miejsce, gdzie te słowa zostały zamalowane, kiedy zdecydowano, że nawet nazwy sklepów to dla nas zbyt wielka pokusa. Teraz rozpoznajemy je tylko po symbolach.

Dawniej „Lilie” to było kino. Chodziło tam dużo studentów; co wiosnę odbywał się festiwal filmów z Humphreyem Bogartem, a także z Lauren Bacall czy Katharine Hepburn, kobietami niezależnymi, które same o sobie decydowały. Nosiły bluzki zapinane z przodu na guziki, co sugerowało różne możliwości zawarte w słowie „rozpięta”. Te kobiety mogły być albo rozpięte, albo nie. Mogły wybierać. My też mogłyśmy wybierać – wtedy. Byliśmy, jak stwierdziła Ciotka Lidia, społeczeństwem ginącym z nadmiaru wyboru.

Nie wiem, kiedy się te festiwale skończyły. Musiałam być już dorosła. Po prostu nie zauważyłam.

Ale my nie idziemy pod „Lilie”. Przechodzimy na drugą stronę ulicy i zapuszczamy się w przecznicę. Najpierw zatrzymujemy się przed następnym drewnianym znakiem: trzy jajka, pszczoła, krowa.

„Mlekiem i Miodem”. Jest kolejka, więc się w niej ustawiamy, para za parą. Widzę, że dziś są pomarańcze. Od kiedy Ameryka Środkowa dostała się w ręce Libertheos, rzadko kiedy bywają w sprzedaży: czasem są, a czasem ich nie ma. Z powodu wojny zdarzają się kłopoty z dostawami pomarańczy z Kalifornii, a i na Florydzie nie można polegać, kiedy drogi są zablokowane albo szyny kolejowe wysadzone w powietrze. Patrzę na pomarańcze – marzę o nich. Ale nie wzięłam ze sobą żadnych kuponów na pomarańcze. Chyba wrócę i powiem Ricie, będzie zadowolona. A dla mnie to też coś, zawsze jakaś drobna zasługa – że się przyczynię do załatwienia pomarańczy.

Te, co się już dostały do lady, wręczają swoje kupony dwóm mężczyznom w mundurach strażników, stojącym za kontuarem. Nikt nic nie mówi, chociaż słychać szuranie i głowy kobiet obracają się ukradkiem w obie strony: tutaj podczas zakupów można spotkać kogoś znajomego, kogoś z czasu poprzedniego czy z Czerwonego Centrum. Widok takiej twarzy podnosi na duchu. Gdybym tak na przykład mogła zobaczyć Moirę, po prostu tylko zobaczyć, przekonać się, że jeszcze żyje. Dziś trudno sobie wyobrazić, że można mieć przyjaciółkę.

Ale towarzysząca mi Glena nie patrzy na boki. Może już nikogo nie zna. Może te wszystkie kobiety, które znała, już znikły. A może nic chce, żeby ją widziano. Stoi w milczeniu, ze spuszczoną głową.

Kiedy tak czekamy w naszej podwójnej kolejce, otwierają się drzwi i wchodzą jeszcze dwie kobiety, obie w czerwonych sukienkach i białych skrzydłach Podręcznych. Jedna z nich jest w zaawansowanej ciąży; pod luźną suknią triumfalnie sterczy jej brzuch. W sklepie rozlega się szuranie, tu i ówdzie słychać szepty czy westchnienia; mimo woli odwracamy głowy, bezczelnie, żeby lepiej widzieć; swędzą nas palce, żeby jej dotknąć. Obecność ciężarnej ma dla nas moc magiczną, jest ona przedmiotem zazdrości i pożądania, patrzymy na nią z zawiścią. To coś w rodzaju zatkniętej na szczycie flagi, która nam pokazuje, że nie wszystko stracone – że i my możemy być uratowane.

Kobiety szepczą, niemal rozmawiają – tak wielkie jest ich podniecenie.

– Która to? – słyszę za sobą.

– Wayne’a. Nie, Warrena.

– Ale się obnosi. – Ten głos przypomina syk. I to jest prawda. Kobieta w tak zaawansowanej ciąży nie musi wychodzić, nie musi robić zakupów. Codzienny spacer w celu wzmocnienia mięśni podbrzusza już nie jest wskazany. Jej są już potrzebne tylko ćwiczenia parterowe, ćwiczenie oddechu. Mogłaby siedzieć w domu. Wychodzenie jest poza tym dla niej niebezpieczne, na pewno przed drzwiami czeka na nią strażnik. Teraz, jako nosicielka życia, jest bardziej narażona i wymaga szczególnej ochrony. Zazdrość to groźna siła, bywały wypadki. Dzieci są teraz pożądane, ale nie przez wszystkich.

Ten spacer może być po prostu jej kaprysem, a takie kaprysy bywają zaspokajane, kiedy sprawy zajdą już tak daleko i nie ma poronienia. Albo może to jedna z tych, co to „Proszę bardzo, możecie na mnie zwalić wszystko, zniosę i to” – męczennica. Widzę jej twarz, kiedy ją unosi, żeby się rozejrzeć. Ten głos za moimi plecami miał rację. Przyszła się pochwalić. Dosłownie promienieje, cała w kolorach, widać, że się tym napawa.

– Cisza – mówi jeden ze stojących za ladą strażników i uspokajamy się jak uczennice.

Dochodzimy z Gleną do lady. Wręczamy nasze kupony. Jeden ze strażników wprowadza ich numery do komputera, podczas gdy drugi wręcza nam produkty: mleko i jajka. Wkładamy je do koszyków i wychodzimy, mijając ciężarną i jej partnerkę, która przy niej robi wrażenie chudej i mizernej, jak my wszystkie. Brzuch kobiety ciężarnej jest jak wielki owoc. Beka – słowo z czasów mojego dzieciństwa. Jej ręce spoczywają na tym brzuchu jakby w geście obrony albo jak gdyby coś z niego czerpały – ciepło i siłę.

Kiedy ją mijam, patrzy na mnie wprost, zagląda mi w oczy – wiem, kim jest. Była ze mną w Czerwonym Centrum; to jedna z pupilek Ciotki Lidii. Nigdy jej nie lubiłam. W poprzednim czasie miała na imię Janina.

Janina spogląda na mnie, a następnie w kącikach jej ust pojawia się lekki, wymuszony uśmieszek. Patrzy w dół, tam gdzie czerwona sukienka kryje mój płaski brzuch; białe skrzydła przysłaniają jej twarz. Widzę jedynie skrawek czoła i różowy czubek nosa.

Potem idziemy do sklepu „Wszelkie Ciało”, nad którym widnieje ogromny drewniany kotlet schabowy zawieszony na dwóch łańcuchach. Tu nie ma wielkiej kolejki: mięso jest drogie i nawet Komendanci nie jedzą go codziennie. Mimo to Glena kupuje stek, i to już po raz drugi w tym tygodniu. Powiem o tym Martom – chętnie takich rzeczy słuchają. Interesują się tym, jak są prowadzone inne domy; takie plotki to źródło drobnych satysfakcji czy powód niezadowolenia.

Biorę kurczaka zapakowanego przez rzeźnika w papier i zawiązanego sznurkiem. Niewiele jest już teraz rzeczy z plastiku. Pamiętam te niezliczone białe torby z domów towarowych; żal mi je było wyrzucać, więc je upychałam pod zlewozmywakiem aż do chwili, kiedy się ich robiło za dużo i po otwarciu szafki wypadały na podłogę. Łukasz się złościł i od czasu do czasu wszystkie te torby wyrzucał.

Przecież mogłaby sobie taką torbę założyć na głowę, mówił. Wiesz, jakie dzieci mają pomysły. Ona tego nigdy nie zrobi, odpowiadałam. Jest na to za duża, za mądra, czy też – spokojna głowa, nic takiego się nie stanie. Ale na myśl o tym przechodził mnie dreszcz i wyrzucałam sobie lekkomyślność. To prawda, zbyt wiele przyjmowałam za rzecz oczywistą, wierzyłam w szczęście – wtedy. Będę je trzymała na wyższej półce, mówiłam. W ogóle ich nie trzymaj, odpowiadał. Nigdy ich do niczego nie używamy. Do śmieci – ja na to. On na to...

Nie tu, nie teraz. Nie kiedy ludzie patrzą. Odwracam się i widzę swoją sylwetkę w szybie wystawowej. A zatem wyszłyśmy ze sklepu, jesteśmy na ulicy.

Zbliża się do nas grupa osób. Wygląda na to, że turyści z Japonii, być może delegacja handlowa – zwiedzają zabytki czy poznają koloryt lokalny. Są maleńcy i wyposażeni w doskonałe aparaty fotograficzne, wszyscy się uśmiechają. Rozglądają się ożywieni, przechylając na bok głowy jak drozdy; w tym ich radosnym nastroju jest coś tak agresywnego, że muszę się na nich gapić. Dawno już nie widziałam tak krótkich spódnic u kobiet. Sięgają ledwie za kolano, ukazując nogi, niemal gołe, tylko w cieniutkich pończochach, wyzywające; ich pantofle na wysokich obcasach, przymocowane paskami do nóg, przypominają delikatne narzędzia tortur. Kobiety kuśtykają na swoich ostro zakończonych nogach jak na szczudłach, z trudem łapiąc równowagę. Wygięte w pasie, mają wypięte pośladki, a głowy gołe, dzięki czemu widać włosy w całej ich zmysłowej czerni. Wilgotne czeluście ust, obrysowane czerwoną szminką, przypominają gryzmoły na ścianach klozetów z czasu poprzedniego.

Zatrzymuję się. Glena przystaje koło mnie i wiem, że ona też nie może oderwać oczu od tych kobiet. Jesteśmy zafascynowane, ale jednocześnie wydają nam się odrażające. Robią wrażenie rozebranych. Tak niewiele czasu wystarczyło, żeby zmienić naszą świadomość w tych sprawach.

A potem przyszła myśl: przecież ja też się tak ubierałam. To była wolność.

Westernizacja – tak się to nazywało.

Japońscy turyści zbliżają się do nas, poćwierkując; odwracamy głowy, ale za późno: widzieli nasze twarze.

Towarzyszy im tłumacz w obowiązkowym granatowym garniturze, w krawacie w czerwony rzucik, ze szpilką z uskrzydlonym okiem. Występuje z grupy, zachodząc nam drogę. Turyści tłoczą się za nim, jeden z nich unosi aparat fotograficzny.

– Przepraszam – zwraca się do nas tłumacz, dość grzecznie. – Pytają, czy mogą zrobić paniom zdjęcia.

Patrzę w chodnik i potrząsam głową na znak, że nie. Nie mogą zobaczyć nic poza białymi skrzydłami, skrawkiem twarzy, brodą i kawałkiem ust. W każdym razie nie oczy. Nie jestem taka głupia, żeby spojrzeć w twarz tłumaczowi. Większość tłumaczy to Oczy, a przynajmniej tak się uważa.

Nie jestem też taka głupia, żeby się zgodzić. Skromność to niewidzialność, mówiła Ciotka Lidia. Pamiętajcie. Być widzianą – być widzianą – tu głos jej drżał – to znaczy być przenikniętą. A wy, dziewczęta, musicie być nieprzeniknione. – Nazywała nas dziewczętami.

Stojąca obok mnie Glena też milczy. Włożyła głęboko w rękawy dłonie w czerwonych rękawiczkach, żeby je ukryć.

Tłumacz odwraca się z powrotem do grupy i coś tam do nich ćwierka staccato. Wiem, co im powie, znam tę śpiewkę. Powie im, że tutejsze kobiety mają inne obyczaje, że oglądanie ich przez obiektyw aparatu odczuwają jako akt gwałtu.

Patrzę w chodnik, oczarowana widokiem kobiecych stóp. Jedna z turystek ma sandały odkryte z przodu i widać jej polakierowane na różowo paznokcie. Pamiętam zapach emalii do paznokci, pamiętam, jak się marszczyła, kiedy zbyt szybko położyłam drugą warstwę, pamiętam jedwabisty dotyk przezroczystych rajstop na skórze, ciśnienie ciężaru całego ciała na palce nóg w otworach sandałów. Kobieta z pomalowanymi paznokciami przestępuje z nogi na nogę.

Czuję jej pantofle na swoich stopach. Pod wpływem zapachu lakieru robię się głodna.

– Przepraszam – odzywa się znów tłumacz, żeby zwrócić na siebie naszą uwagę. Kiwam głową na znak, że go słyszę.

– On pyta, czy jesteście szczęśliwe – mówi tłumacz. Mogę to zrozumieć, tę ich ciekawość: Czy one są szczęśliwe? Jakże one mogą być szczęśliwe? Czuję wpatrzone w nas czarne, bystre oczy, widzę, jak nachylają się nieznacznie, żeby lepiej słyszeć nasze odpowiedzi, szczególnie kobiety, ale i mężczyźni też: jesteśmy tajemnicze, zakazane, a tym samym podniecające.

Glena się nie odzywa. Zapada milczenie. Ale czasami nic nie mówić też jest niebezpiecznie.

– Tak, jesteśmy bardzo szczęśliwe – mruczę pod nosem. Muszę przecież coś powiedzieć. A cóż innego mogę powiedzieć jak nie to?

Opowieść Podręcznej

Подняться наверх